Reklama

Co siedzi we mnie w środku

Właśnie przysłano mi do domu ostatni numer "Machiny", (z racji pojawienia się w nim mojej i Johna postaci w strojach ludowych), i kogóż ja widzę na okładce? Naszą krajową królową popu, odłamu plastik-fantastik!

Z początku od niechcenia, potem z coraz większym zaciekawieniem wczytałam się w lekturę wywiadu z nadwiślańską diwą, by w końcu oczy ze zdziwienia przecierając odkryć, że więcej mnie z nią łączy niż dzieli! Bo kobieta i ambitna, i myśląca perspektywicznie, i podobnie jak ja (choć na swój specyficzny sposób) spostrzegająca absurdy rodzimego SZOŁbiznesu. Nie będę się wdawać w szczegółową analizę wypowiedzi, być może u niektórych stracę poważanie, jednak przyznać muszę, że dostrzegłam w niej osobę z krwi i kości. Po jej płytę do sklepu nie skoczę, za to jako postać Doda wydaje mi się całkiem wiarygodna. (Przynajmniej, w odróżnieniu od niektórych gwiazd i gwiazdeczek, nie udaje kogoś kim nie jest).

Reklama

Ale właściwie nie o tym chciałam mówić. Chodzi mi jedynie o pewną kwestię poruszoną przez "koleżankę z pracy", która zainspirowała mnie do napisania tegoż felietonu. Uwaga cytuję: "Marzy mi się taki porządny, godzinny telewizyjny wywiad o wszystkim, taki, gdzie będzie po mnie widać, co siedzi we mnie w środku. Ale z facetem. Baby nie są do wywiadów". Koniec cytatu. Myśl ujęta może w sposób mało zgrabny, jednak ze smutkiem przyznać się muszę, że chyba wiem o co dziewczynie chodzi.

Zanim rozwinę temat i zacznę siać dalsze zgorszenie, chciałabym zaznaczyć, że wszystkie moje przemyślenia i wnioski zaprezentowane poniżej dotyczą wyłącznie doświadczeń znanych mi z autopsji. Jestem daleka od oceniania stanu polskiego żurnalizmu w sensie ogólnym - gdzież bym śmiała! Mamy przecież wspaniałych dziennikarzy i publicystów obu płci zajmujących się rzetelnie sprawami polityczno-społeczno-filozoficznymi. Ja, jak zwykle skromnie, pozwolę sobie tylko o tym, co dotyczy mojego podwórka.

Jak wiadomo, z racji swego zawodu, pochodzę z podwórka szeroko pojętej kultury i sztuki raczej rozrywkowej (podobnie jak Doda zresztą!). Jeśli więc mam szansę wypowiedzieć się publicznie na jakikolwiek temat, dzieje się to za pośrednictwem mediów, w programach, audycjach bądź artykułach o podobnym profilu. Oczywiście jest jeszcze moja twórczość, ale ta mówi sama za siebie i pozostaje w swej czystej i niezmiennej formie do oceny publiczności. Natomiast całą wiedzę o tym, kim jest Anita Lipnicka jako człowiek, ludność czerpie głównie z wywiadów przeprowadzanych ze mną tu i ówdzie, raz na jakieś kiedyś. I to jest całkiem normalne.

Problem tylko w tym, że wraz ze wzrostem wartości (tej liczonej w euro) czasu antenowego w radiu i telewizji oraz powierzchni reklamowej w prasie, nastąpił w ostatnich latach gwałtowny zanik programów i publikacji o tematyce stricte muzycznej. Ktoś przeanalizował słupki i wykresy, i wyszło mu, że handel tym towarem się nie kalkuluje. Generalnie sztuka w jakiejkolwiek przyzwoitej formie sprzedaje się nie najlepiej; widocznie widza, słuchacza i czytelnika nudzi, więc po co to całe zawracanie głowy. Człowiek zmęczony wraca z roboty, więc jak zasiądzie już na kanapie i włączy ten telewizor, czy weźmie gazetę do ręki, to ma być mu lekko, łatwo i przyjemnie. Czyż nie tak?

No tak? Rozmyślając dalej, ten sam ktoś od słupków i wykresów, wpadł więc na genialny pomysł, że najlepiej będzie, jak niewygodną kulturę i gości z nią związanych, poupycha się gdzieś po medialnych kątach albo ewentualnie dorzuci do garnka ze strawą radośnie niezobowiązującą i średnio intelektualną. Efekty są powalające! Stacje telewizyjne prześcigają się w produkcji widowisk o wszystkim i niczym z udziałem znanych i mniej znanych artystów w charakterze pajaców, a rynek prasowy - w kreowaniu pism co raz bardziej kolorowych i sensacyjnych, na łamach których prezentuje się sylwetki osób znanych w formie cokolwiek spłaszczonej i jednowymiarowej, tak żeby czytelnik mógł się łatwo z nimi identyfikować.

Za każdym razem, kiedy nagra się w naszym kraju album, albo nie daj Bóg, napisze jakąś książkę, czy film nakręci, człowiek staje przed dylematem: zostać w domu, zachować twarz i skazać swe dzieło na śmierć przez zapomnienie, czy "iść w media", twarz stracić, ale "a nóż" przemycić gdzieś mimochodem króciutkie info o swoim najnowszym dokonaniu. "Ukazanie się płyty nie jest już żadnym pretekstem do rozmowy" - usłyszał nasz manager z ust pewnej pani redaktor, kiedy walczył o prasowy wywiad z nami w czasie promocji krążka "Inside Story".

W TV też nie mieliśmy gdzie się podziać z naszą "płytą". Gdyby chodziło o ślub "na żywo" albo chociaż relację z porodu, to co innego. Zdecydowaliśmy się w końcu z ciężkim sercem opowiedzieć jednej gazecie historię o ciąży, żeby chociaż przy okazji naród się dowiedział, że ciągle jeszcze razem śpiewamy i nagrywamy piosenki.

Miesięcznie odrzucam co najmniej kilka propozycji udziału w różnorakich showach telewizyjnych. Nikt nie chce bynajmniej rozmawiać tam ze mną o rzeczach wzniosłych. Chodzi bardziej o to, żebym gdzieś zatańczyła, coś ugotowała, ewentualnie wzięła udział w konkursie - po prostu zabawiła widza, co wrócił właśnie z roboty. To samo się tyczy wywiadów prasowych: Jaki jest pani ulubiony kosmetyk? Jakieś rady na przetrwanie upałów dla naszych czytelniczek? Kto u państwa w domu przygotowuje śniadanie? Gdzie państwo w tym roku spędzą wakacje? - oto co interesuje dziennikarzy najbardziej.

Mogłabym policzyć na palcach jednej ręki przypadki ciekawych wywiadów, jakich udało mi się udzielić w przeciągu mojej ponad 10-letniej kariery. Nie dość, że nie ma gdzie rozmawiać o muzyce (ani o życiu w aspekcie bardziej metafizycznym niż "dzień z życia gwiazdy"), to jak już się trafia sytuacja typu "portret postaci" w jakimś kobiecym magazynie czy audycji radiowej, dyskusja nieodmiennie grzęźnie na gruncie "plotki, spytki, anegdotki".

Co mnie smuci najbardziej to fakt, że specjalistkami od zagadywania na idiotyczne tematy są ciągle panie, choć przecież wcale już nie muszą ani udawać, że są głupie, ani robić głupiej ze swojej rozmówczyni (jak to było? "Baby nie są od wywiadów" - powiedziała Doda.) Nie wiem. Może im tak wydawcy każą? Blondynka z blondynką mają się miło uśmiechać do kamery i konwersować o zakupach. A może gdzieś w środku ciągle, my kobiety, nie jesteśmy przekonane ani o swojej wartości, ani wartości naszych koleżanek? Bo jakoś jak mają za rozmówcę faceta, to natychmiast inteligentnieją i jemu też pozwalają bardziej wątek rozwinąć.

Przytoczę tylko jeden mrożący krew w żyłach przykład. Razu pewnego zgodziłam się na "duży materiał" o sobie w pewnym znanym miesięczniku. Na rozmowę ze mną stawiła się sama redaktor naczelna wydawnictwa. Nie pojedynczo , lecz w asyście przyjaciółki. Po jakiejś pół godzinie wymiany pytań i odpowiedzi, pani redaktor wypaliła, tak przy mnie, bez żenady, do przysłuchującej się nam koleżanki: "Widzisz? A ty się zastanawiałaś co ta Lipnicka może mieć do powiedzenia! Okazuje się, że taka głupiutka to ona nie jest!".

Bo może nie jest. Ale jak czytelnik ma to ocenić, skoro z wywiadu zostaje tylko parę co bardziej dramatycznych (czytaj - lepiej sprzedających numer) wypowiedzi, wyrwanych z kontekstu, typu "byłam załamana", "przeszłam psychoterapię", "ten związek mnie zniszczył", "a potem zmarł mój tata". Serio. Zastanawiam się coraz częściej czy w ogóle ma sens udzielanie wywiadów. Szczerość staje się śmieszna, jeśli odrze się ją z jakiejkolwiek głębi. Co więc robić? Zacząć ściemniać?

Sama jestem wielbicielką wielu artystów. Polskich i zagranicznych. Lubię dowiadywać się kim są, co myślą, lubię odkrywać ich prawdziwe oblicze. To mi pozwala lepiej zrozumieć ich twórczość, spojrzeć na nią przez pryzmat ich osobowości. Jakoś nie mam problemu z wyszukaniem interesujących publikacji dotyczących moich ulubieńców w zagranicznej prasie. Polskie artystki wciąż pozostają dla mnie nieodgadnione, bo rzadko kiedy pozwala im się cokolwiek bliżej o sobie powiedzieć.

Podobno nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. Nie zgadzam się z tym absolutnie. Jeśli by tak było, każdy mógłby być dobrym dziennikarzem. A nie jest. Przeprowadzenie rzetelnego wywiadu to jednak forma sztuki, do której trzeba mieć talent i odpowiednie przygotowanie. Skoro taka Doda jest postacią publiczną, to pewnie są ludzie, którzy chętnie dowiedzieliby się "co w niej siedzi w środku". Nawet jeśli okazałoby się, że nic ciekawego, warto byłoby jednak zaufać, że odbiorca ma na tyle oleju w głowie, by mógł ocenić to sam, po przeczytaniu fachowo poprowadzonej z nią rozmowy.

P.S. Brawo dla "Machiny" za artystyczną odwagę oraz wiarę w poczucie humoru i inteligencję czytelnika!

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: W.E.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy