Reklama

Czasem możesz się rozkleić

Co łączy Agatę Środę, Katarzynę Kopacz i Joannę Bochniarz? Dojrzewanie u boku matek, przy których trudno być wojującą nastolatką. I to nie dlatego, że mama została ministrem. Po prostu nie jest łatwo być córką bardzo silnej kobiety.

Nazywam się Agata Środa, mam 28 lat, a mówią o mnie "Mała Środa". Dawniej mnie to denerwowało. Dziś myślę, że fajnie być "Małą Środą". Mogłabym przecież być "Małą ..." - ciśnie mi się na usta kilka nazwisk...

Dojrzewanie mogło być koszmarem - mama silna, dominująca, a ja - mam to po niej. Wiecznie się kłóciłyśmy. Ale nie było jak mnie karać. Nie miałam komputera (wolałam książki), kieszonkowe dostawałam od dziadków, a nie od rodziców, a znajomi przychodzili do mnie, a nie ja do nich. W II klasie liceum byłam zagrożona z 11 przedmiotów. Mama straszyła, że przeniesie mnie do szkoły, w której jest rygor (w mojej nie było nawet dzwonka), ale tego nie zrobiła.

Reklama

Gdy idąc na imprezę, mówiłam: "Wrócę o północy!", krzyczała, że mam być o 22. Kłótnię przerywał tata: "To może o 23? Przyjadę po ciebie". Ojciec nie podnosił głosu, z nim lepiej się dogadywałam. Spędzał ze mną dużo czasu - pracował i pisał książki w domu. Znał imiona nawet moich dalekich znajomych, wszystkie plotki. Dlatego to nie on, a mama nabrała się, gdy powiedziałam, że biorę ślub z synem Bronisława Wildsteina. Nic innego jej nie szokowało.

Już jako mała dziewczynka zapowiadałam się na feministkę. Mama strofowała: "Nie siedź brzydko!", ja odparowywałam: "Gdybym była chłopcem, tobyś mi tego nie mówiła?!". Stosowałam metodę faktów dokonanych: zamówiłam 10-centymetrowe szpilki przez internet. Mama: "To uprzedmiotawia kobietę! Ktoś cię napadnie, nie uciekniesz!". Protestowałam: "Mnie to nie uprzedmiotawia!". Przyszła paczka: szpilki ze zrobionymi na szydełku głowami tygrysów, włóczkowym obcasem. Gdy mama mnie w nich zobaczyła, zaczęła się śmiać.

Kiedy wspomniałam, że zrobię tatuaż, było: "Po moim trupie!". Wróciłam z wytatuowaną na ramieniu owcą. "Niedobrze mi, jak na to patrzę!", skomentowała. Dziś z każdej konferencji zagranicznej przywozi mi buty. Mówi: "Córka jest postfeministką - nosi dekolty i szpilki".

Środa - bezdzietna lesbijka

W liceum na imprezie nieznajomy zagadnął: "Jesteś feministką?! Chcesz skończyć, jak stara lesbijka, bezdzietna Środa?!". A ja na to: "Człowieku, ona nie jest lesbijką, ma niesamowicie przystojnego męża, a ja jestem jej córką!". Uwierzył dopiero wtedy, gdy pokazałam dowód. Ludzie myślą, że mama jest potworem i że jest inna niż wszystkie mamy. Fakt, nie wracała do domu o godzinie 16, ale miała na uniwersytecie trzy miesiące wakacji - spędzała je ze mną.

W liceum tolerowała codzienne wizyty kolegów z klasy. Uchylała drzwi i wnosiła talerze z misternie przygotowanymi daniami. Gotuje jak matka Polka. Gdy wyjeżdżała, w lodówce zawsze były podpisane pudełeczka: "kotleciki na wtorek", "kurczak na środę". Niedawno zaczęła mówić, że koniecznie chce zostać babcią. Zażartowałam: "Ty wywierasz macierzyńską presję na kobietę? Skandal!". Wolę, jeśli wywiera presję na otoczenie.

Pamiętam, jak kiedyś trafiłam do szpitala. W toalecie nie było drzwi, za to byli sanitariusze i pielęgniarki. Na całym oddziale rozlegały się krzyki mamy, że jej córka nie będzie sikać w miejscu publicznym. Lata oglądania sytuacji, gdy ona idzie jak taran, zrobiły swoje. Nie czekałam, aż ktoś coś za mnie załatwi, nie biegłam na skargę.

Kiedy na obozie w szkole podstawowej startowałam w maratonie pływackim i opiekunka nie pozwoliła mojej grupie kibicować, wznieciłam mały bunt. "Z pani córką nie można sobie dać rady - poskarżyła się, gdy mama przyjechała w odwiedziny. - Wiem" - odpowiedziała. Nie skarciła mnie. Gdy na studiach miałam problemy hormonalne, a ginekolog uznał, że da mi wykład o moralności ("Chcesz tabletki? Nie zajmuj się seksem, tylko nauką!"), odwróciłam się na pięcie, mówiąc: "Złożę na pana doniesienie do rzecznika praw obywatelskich". Mamie nie zawracałam tym głowy, była służbowo w Madrycie.

W Jaskini Platona

W dzieciństwie, zamiast bajki, opowiadała mi o jaskini z Państwa Platona. To było oczywiste, że zostanę socjologiem albo filozofem - jak wszyscy w rodzinie. I będę pisać prace naukowe, książki. Rozczarowałam mamę. Oblałam egzamin ze statystyki - raz, drugi. Krzyczała: "Powinnaś się więcej uczyć!". A ja przerwałam socjologię po trzecim roku. Wcześniej czułam presję z powodu rodziny. Dziadek, by skończyć gimnazjum, szedł siedem kilometrów do szkoły. Był pierwszy w całej wsi z dyplomem wyższej uczelni, został profesorem.

Zdając na socjologię, myślałam, że go ucieszę, odwiedzę w gabinecie, powiem wszystkim, że jestem jego wnuczką. Rozejrzałam się wokół i zrozumiałam: szukając pracy w zawodzie, zawsze natknę się na znajomych mamy (albo dziadka, babci, taty).

Zostałam grafikiem komputerowym. "Zajmujesz się obrazkami? Co to za praca?", dogryzała mama. Zrobiłam stronę internetową Joannie Klimas. Zaprosiłam mamę na promocję. "Stronę zaprojektowała młoda, zdolna graficzka", tak powiedziała o mnie Joanna. Mama uwierzyła, że to, co robię, to jednak praca.

Teraz, poza prowadzeniem własnej firmy graficznej, jestem art directorem kwartalnika "Femka", mama pisze tam teksty. W pierwszym numerze obok tekstu mamy był mój - o parytetach. Babcia zawyrokowała: "Ludzie powiedzą, że Mała Środa robi to samo, co stara Środa!". Odpowiedziałam: "Wszyscy się zachwycają aktorami: klan Damięckich! Może być i klan Śród - feministycznych komentatorek politycznych!". Ale prawda jest taka, że choć skończę socjologię, będę grafikiem - pójdę własną drogą, bo jestem inna.

Mama jest pracoholiczką, ja czasem wolę leżeć na trawie i patrzeć w niebo. Ona śpi po cztery godziny na dobę i ma siłę zabierać córki sąsiada na wakacje do Francji, dbać o cierpiące zwierzęta, a po godzinach tworzyć Kongres Kobiet. Ma obsesyjną potrzebę poprawiania świata. Nie kłócimy się już, odkąd trzy lata temu "wypchnęła" mnie z domu. Powtarzała: "Trzy dorosłe osoby na czterdziestu metrach?!" i kupiła mi mieszkanie. Jakiś czas temu odebrałam telefon i usłyszałam nieznajomy głos: "Zdechnij!". Wiem, że to miało być do niej, ale ma zastrzeżony numer. Śmieszy mnie to demonizowanie mojej mamy.

Nazywam się Katarzyna Kopacz, w podstawówce na pytanie: "Co robią twoi rodzice?", odpowiadałam: "Mama jest pediatrą. Tata jest prokuratorem".

Mama imponowała mi. Już jako pięciolatka chciałam zostać lekarzem tak dobrym, jak ona, choć byłam zazdrosna o jej pacjentów. Poświęcała im większość czasu. W mieszkaniu miała gabinet. Jedno z pierwszych wspomnień: siniejące dziecko, które mama reanimowała w naszym domu. "Mama ratuje życie!", pękałam z dumy. A jednak zdarzało się, że po wyjściu dziecka chorego na anginę wsadzałam do ust skażoną szpatułkę. Żeby zachorować - wtedy mama się mną opiekowała. Wreszcie czytała "Kubusia Puchatka".

Bo zdarzało się i tak, że zmuszałam ojca, by jechał ze mną na dyżur do mamy - z tęsknoty nie mogłam zasnąć. Potem ona biegała po oddziale, ja słuchałam w dyżurce bajek z infolinii. I czułam wstyd, że mama jest dzielna, a ja się mazgaję. Gdy zdarzało nam się razem jechać i widzieć wypadek, ona udzielała pierwszej pomocy, ja wysiadałam z samochodu i oglądałam rannych. Bez problemu patrzyłam na krew i kości wystające przez ubranie. I zorientowałam się, że mama jest inna niż większość mam.

Choć się relaksowała, sprzątając, i w domu było jak w muzeum, to obiad ugotowała raz. "Pani doktor, coś się pali", powiedział pacjent. Tak się skończyło. Gotował tata. Mama rządziła: remont, zmiana samochodu - decyzje podejmowała ona. Przed wyjazdem na wakacje wybuchł nasz samochód. To była bomba. Miała zabić tatę, który prowadził jakąś mafijną sprawę. Mama poleciła mu szukać nowego auta i spokojnie wybierała model: "Ten tak, ten nie. Ten weźmiemy na jazdę próbną". Nie słuchała uwag, że jest kiepski technicznie.

"Chcę jechać na obóz, potrzebuję kasy. Załatwisz z mamą?", pytałam ojca. Nie próbowałam wymigać się od obowiązków: miałam się świetnie uczyć i wyprowadzać psa. Nie kusiło palenie, picie, imprezy. Nie chodziło o strach przed mamą, a o to, że miała do mnie stuprocentowe zaufanie. Imponowało mi to, że sama dotrzymuje słowa.

Po II klasie liceum pierwszy raz pojechałam bez niej na wakacje. Z Portugalii przywiozłam zdjęcia - na jednym zobaczyła mnie z piwem. "Czy ty pijesz? Wiesz, jaki ja mam stosunek do alkoholu" - głos miała smutny. Dziś jestem dorosła, ale gdy przyjeżdża mama i idę na imprezę, nie piję nawet jednego drinka. Cóż, ta subordynacja musiała kiedyś puścić.

Spóźniony bunt? W czasie matury. Chciałam zrezygnować z medycyny i zostać weterynarzem, ale to była chwila. Postanowiłam, że, wbrew mamie, nie będę studiować jak ona w Lublinie, ale w Gdańsku. Wyprowadzka z domu pod Radomiem trochę mnie przerosła. Siedziałam w pustym mieszkaniu i wyłam, ucząc się łaciny. Mama: "Sama to sobie wybrałaś. Masz się ogarnąć, bo niczego to rozczulanie się nie zmieni! Nie ma przymusu studiowania. Możesz wracać. Załatwię ci pracę w sklepie". Mogło dobić, ale zmobilizowało.

Gdy przyjechała, by zrobić mnie i koleżankom wykład z patofizjologii (kiepsko nam szła nauka do egzaminu), pękałam z dumy, że jest taka mądra. Tylko że ciąg dalszy stłumionego buntu nastolatki znów dał znać o sobie. Na III roku zakochałam się i po dwóch miesiącach znajomości postanowiłam lecieć z chłopakiem do Stanów na cztery miesiące. Okłamałam mamę, pierwszy raz, że zdałam egzaminy. Prawda była taka, że przełożyłam.

Mama była kategoryczna: "Nie znam tego chłopaka. Nigdzie nie lecisz! Nie dam pieniędzy!". Pożyczyłam je od kolegi i wyjechałam. Wróciłam w listopadzie - zawaliłam kolejne egzaminy, a znajomość z chłopakiem okazała się pomyłką. Mama zobaczyła moją rozpacz. Nie usłyszałam: "A nie mówiłam?", tylko: "To było nieodpowiedzialne. Musimy coś z tym zrobić. Mam nadzieję, że drugi raz tego błędu nie popełnisz". I już nigdy dla żadnego faceta tak bardzo nie straciłam głowy.

Jak brytyjska stewardesa

Zaczęłam pracę, gdy mama została ministrem. "Ciekawe, co potrafi. Wiadomo, jak tu trafiła" - kolega doniósł, że mówią tak o mnie w szpitalu. Obsesyjnie udowadniałam, że to nie koneksje. Przychodziłam do pracy o 8, a często wychodziłam późnym popołudniem. Prosiłam starszego lekarza, żeby ćwiczył ze mną zakładanie szwów - na nodze łóżka wiązaliśmy nitki, a w weekendy szyliśmy kurczaki. W mediach była nagonka na mamę. Przestałam czytać gazety, nie włączałam radia w samochodzie, w domu telewizji ani internetu. Z niepokojem dzwoniłam do niej. Była w świetnej formie. Widziałam, że jest odporna.

Decyzje mamy budzą kontrowersje, np. kwestia refundacji znieczuleń do porodów, szczepionek na świńską grypę. Niedawno zobaczyłam ją w telewizji. Miała na szyi czerwono-granatową chustkę, granatową garsonkę. Zadzwoniłam: "Wyglądałaś jak stewardesa British Airways". Powiedziała, że lubi tę chustkę i będzie w niej chodzić. Nie zmieniła zdania, gdy w internecie pojawiły się komentarze: "Kopacz przebrana za stewardesę". Imponuje mi to. Ja też się nie przejmuję, co inni pomyślą.

Kolega przy mnie zapytał pacjentkę: "Co pani sądzi o naszej pani minister zdrowia?". Odpowiedziała: "To superkobieta". To miłe, ale gdyby powiedziała coś przeciwnego, uznałabym, że się myli, i spokojnie broniła mamy. Od kiedy trafiła do rządu, nie była na urlopie. Wstaje o 6.30, w domu jest o 23. Gdy wracam z dyżuru, a ona dzwoni, kusi mnie, by powiedzieć: jestem zmęczona, nie chcę gadać. Gryzę się w język. Myślę: nie mam trzydziestki i jestem zmęczona?! Mama nie odpoczywa. Nawet w weekend o 8 jest już na nogach - śniadanie, prasówka, telewizja. Widzę to i wstyd mi, gdy chcę odpuścić.

Po pięćdziesiątce nauczyła się jeździć na rolkach. I nie miało znaczenia, że się potykała, a paparazzi robili zdjęcia. Z mamą różni nas kwestia samotnego macierzyństwa. Nie potrzebuję ślubu i zostałabym samotną matką, gdybym nie miała faceta, a mój biologiczny czas na zajście w ciążę by się kończył. I myślę, że choć mama twierdzi, że dziecko powinno wychowywać się także z ojcem, paradoksalnie dzięki niej mogłabym zdobyć się na taką decyzję.

Pokazała mi, że kobieta jest silna. Psycholog mógłby uznać, że miałam traumatyczne dzieciństwo, ja uważam, że raczej hartujące. Wiem, że zawsze sobie poradzę. Udawanie słodkiej blondynki kiepsko mi wychodzi.

Nazywam się Joanna Bochniarz, w wieku 35 lat odeszłam z kancelarii prawniczej, by pracować dla organizacji pozarządowych, wyprowadziłam się z Warszawy na warmińską wieś. I jeszcze się rozwiodłam. Już się nie waham, co na to mama. Czy nie uzna, że zachowałam się nieodpowiedzialnie?

Byłam dzieckiem, gdy się zorientowałam, że mama jest nietypowa. Nie chodziło o to, że na kolacji bywała u nas Kora. O to, że mama nosiła kolorowe ciuchy, a w domu co dzień były świeże kwiaty. Matki i domy koleżanek były szare - to były czasy PRL-u. Moją mamę wyróżniało jeszcze coś - nie czekała z obiadem o 14. Wracała później. Koleżanki dzięki mnie dowiedziały się o istnieniu obiadokolacji i ikebanie.

Od mamy słyszałam: "Do przodu!". "Co nas nie zabije, to nas wzmocni" i "Najważniejsze to być samodzielnym i niezależnym finansowo". Wiedziała, co mówi - ostro boksowała się z życiem. Babcia urodziła ją bardzo młodo, potem kolejną dwójkę dzieci. Mama zajmowała się rodzeństwem, szyła ubrania. Gdy wyjechała na studia do Warszawy, dała radę. Uczyła tego i mnie - obowiązki miałam już jako siedmiolatka.

"Boję się wychodzić sama na klatkę schodową", broniłam się przed wyrzucaniem śmieci. Nieskutecznie - mama zapalała światło i czekała w otwartych drzwiach, aż wrócę. Odkurzałam cały dom, uczyłam się gotować. I samotnie poruszać po mieście, np. dotrzeć z Dworca Centralnego do domu. Mama sprawdzała zeszyty. Jak coś było nie tak, miałam je przepisywać.

To się nie zdarzyło. Jeśli z czymś nawaliłam, był zakaz wychodzenia na podwórko. Miałam kilka lat, więc o buntowaniu się nie było mowy. A gdy już mogłabym to zrobić, wyjechaliśmy do Stanów - mama dostała stypendium. Żeby przetrwać, całą rodziną się wspieraliśmy. Wróciliśmy w 1987. Szykowały się zmiany 1989 roku, mama próbowała sił w biznesie.

Zaangażowałam się w Międzyszkolny Komitet Solidarności (licealiści z Warszawy walczyli z komuną na miarę młodych lat). Nigdy mamie nie wspomniałam, że na jednej z demonstracji w marcu 1989 ścigali mnie zomowcy za to, że miałam kubeł z farbą. Wtedy też po raz pierwszy się zakochałam. W czerwcu były pierwsze prawie wolne wybory, w sierpniu rodzice wysłali mnie na rok do USA. Wpadłam w depresję - zamiast walczyć na barykadach, chodzę do głupiej amerykańskiej szkoły, w której nie wiedzą, gdzie jest Polska! Na znak protestu ogoliłam pół głowy.

Mama przyjechała i nie skrytykowała fryzury, tylko pogłaskała po głowie. Odczekała, aż miną mi fochy, i wypaliła: "Już? To działamy!". Jest silna, ale zauważyła, że jestem bardziej emocjonalna niż reszta rodziny. Nie miała pretensji, gdy się rozklejałam. To ja nie chciałam jej rozczarować. Kiedy została ministrem do spraw przemysłu i handlu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, wracała do domu o 23.

Chciałam być odpowiedzialna - w klasie maturalnej po szkole sprzątałam, gotowałam - uparłam się, że poprowadzę dom. Miałam taką potrzebę samodzielności, że jako 21-latka wyprowadziłam się do domku letniskowego w Konstancinie. Mama co niedzielę przyjeżdżała na śniadanie. Od początku studiów pracowałam. Wybrałam prawo - kierunek najbardziej rozsądny i umożliwiający finansową niezależność. Zostałam asystentką ekonomisty, pracowałam też w wakacje (to przecież takie odpowiedzialne).

Moją pasją była muzyka, ale nie wierzyłam, że da się z niej żyć, więc to nie mógł być poważny wybór. Znajomi zmieniali kierunki studiów, ja skończyłam prawo w terminie, z wyróżnieniem. I na 15 lat powędrowałam do kancelarii!

Jak mogę ci pomóc?

Widziałam, że mama nie boi się iść mniej utartą ścieżką. Raz w święta, zamiast spędzać je z nami, poleciała do siostry do Stanów - rozwiązywał się sejm, chciała odpocząć. I mówi, co myśli: "Lubię twoich znajomych, ale potrzebuję spokoju", usłyszałam, gdy przyjaciele wiecznie gościli w domu. Nie akceptowała jednego z moich narzeczonych. A zamiast radzić: "Rozstań się z nim", i go krytykować, zatrudniła. Zobaczyłam, że jest świetnym prawnikiem, ale nie partnerem dla mnie. Gdy się rozwodziłam, nie powiedziała: "Córeczko, robisz super", ale była obok. "Odpocznij, zabiorę dzieciaki do siebie", proponowała.

Nie zawsze zgadzała się ze mną, ale zawsze wspierała swoją siłą. Nie widuję jej narzekającej. Gdy jest w swoim domu na Warmii, słyszę: "Jest genialnie, przyjeżdżaj!". Genialnie - jest słońce i można siedzieć w ogrodzie, albo pada - można czytać książki w domu. Lata zajęło mi, by przestać marudzić i zacząć żyć tak, jak chcę. "Odchodzę z kancelarii i wyprowadzam się z Warszawy na wieś", zakomunikowałam rodzicom. Padły pytania, czy to dobre dla dzieci. A potem: "Jak możemy ci pomóc?".

Mama dała mi książkę "7 nawyków skutecznego działania" - inspirację na nową drogę życia zawodowego. Pracuję w Edukacyjnej Fundacji Czerneckich, przyznającej stypendia zdolnej młodzieży z obszarów wiejskich. Mój wybór jest w pełni świadomy, ale długo do niego dojrzewałam. Teraz wiem, że mama czerpie siłę z pracy, która ją pasjonuje - jak mnie praca w fundacji. Nie obwiniam jej, że zmarnowałam lata w nietrafionym zawodzie, by jej nie rozczarować. Nie biegałam do terapeuty, tylko wzięłam sprawy w swoje ręce.

Powtarzam za mamą: "Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni". Dziś ona doradza, ale nie jak żyć. Podpytuję ją o biznes i organizacje pozarządowe. W prywatnym słowniku "muszę" zmieniłam na "chcę". Jak mama, ale pępowinę przecięłam. Choć ona bywa blisko - ma dom w tej samej wsi. "Mogę pogadać z twoją mamą?", słyszałam od znajomych, gdy mieli dylematy dotyczące kariery. Moje dzieci pytają ją: "A pan Jurek Buzek naprawdę kim jest?" i "Co to jest unia?". Wbrew pozorom zajmuje się wnukami - chodzi na wywiadówki, prowadzi do fryzjera. Kupuje książki: o tolerancji, niebezpiecznym dotyku. Pokazuje dzieciom siłę, pasję życia.

W sylwestra tańczyła z tatą do czwartej rano. Od lat odbieram telefony: "Wiesz, chcę zrobić Kongres Kobiet...", "Spotkałam się z Michnikiem i chce, by ufundować nagrodę Nike...". Działa. Czasem myślę, co by było, gdyby poszła na emeryturę, zajęła się ogrodem, wnukami, ale nie widzę jej niepędzącej. Nie ścigam się z nią.

Ostatnio czułam się nieco wypalona. Mama zachęciła: "Odpuść sobie!". Poleciałam na urlop - ona zabrała dzieci na Wielkanoc. Niedawno zapytałam, czy będzie nieodpowiedzialnie, jeśli się rozkleję i popłaczę przy dzieciach. "Czasem możesz się rozkleić", usłyszałam.

Agnieszka Sztyler

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Kopacz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy