Reklama

Dzieci umarłych

Ten kraj potrzebuje u góry dużo miejsca, żeby jego błogosławione duchy mogły unosić się należycie nad wodami. W niektórych miejscach dochodzi do ponad trzech tysięcy metrów.

Tyle natury zużyto na ten kraj, że on ze swej strony, być może aby spłacić dług naturze, zawsze dość rozrzutnie obchodził się ze swoimi ludźmi i, ledwo napocząwszy, zaraz ich wyrzucał. Wielcy umarli tego kraju, aby wymienić tylko kilku z nich, nazywają się Karl Schubert, Franz Mozart, Otto Hayden, Fritz Eugen Ostatnie Tchnienie, Zita Zitter, Maria Theresiana, plus to, co wydała ich Akademia Wojskowa w Wiener Neustadt do roku 1918 i w Stalingradzie w 1943 roku i jeszcze parę milionów z kawałkiem, a raczej w kawałkach. Miejsce dzieł i działania zatem, a do tego dziania i przeciwdziałania należy turystyka i wypoczynek, z którego ludzie, zamiast zużyci i wyrzuceni, wracają nowsi i lepsi niż przed wyjazdem, choć dostają mniej, gdyż ich budżet się wyczerpał. Ale opłacało się. Niektórzy niestety spadają przy tym w przepaść. Znajdujemy się obecnie (będąc szczególnie intensywnie obecni w naszym bycie!) w pewnej austriackiej wsi - a raczej na jej najdalej wysuniętej odnodze, którą góra wsadza już sobie do kieszeni spodni.

Reklama

To raczej peryferie regionu turystycznego, prawie niewykorzystane. Przyjeżdżają tylko starsi ludzie i rodziny wielodzietne, gdyż mało tu możliwości uprawiania sportu i rozrywek. Za to zdrowe powietrze i przepastne lasy. I piękne góry, wysokie na dwa tysiące metrów, jest jeszcze kilka wyższych; ale ten region nie ze wszystkim należy do obszaru wysokoalpejskiego. Szlaki wędrowne, mała kolejka regionalna, strumyki, przejrzysta rzeka, choć technicy za szybko otwierają zaporę, a pstrągi, połyskujące eskadry, które jeszcze przed chwilą ciągnęły swoją mocno meandrującą szosą, duszą się w szlamie i płyną pod mostem brzuchami do góry, odstraszając wycieczkowiczów, którzy chcą na drugą stronę, do gospody wbudowanej w skałę, do niej można się dostać tylko po czymś w rodzaju grzędy dla kur, prawie nie do przejścia.

Kilku gości zapisało się dziś na wycieczkę. Chcą zwiedzić Wildalpen pełen jezior, plus zameczek arcyksięcia Habsburga, który swego czasu ożenił się z córką poczmistrza z Aussee i przekopał kraj niczym kret - musiało chyba, poza córkami nad ziemią, zostać pod ziemią trochę żelaza dla synów, które dałoby się przerobić na lemiesze do pługów i na armaty, obie rzeczy jak zwykle zgodnie jedna z drugą. Ziemia dawała rudę a Hammerherren, Panowie z Młotami, z doliny Murz, i Panowie z Żelaza, z Wiednia, oddawali krajowi miękkie dzieci, mięso do armat. W tych stronach można więc, kiedy się człowiek interesuje historią rodziny książęcej, mnóstwo obejrzeć. Ostre świeże powietrze. Zamówiony bus zatrzymuje się przed gospodą, z którą łączy się gospodarstwo rolne i pensjonat dla turystów. Na wyprawę zapisało się sześć osób. Dwie z nich, małżeństwo z Zagłębia Ruhry, guzdrze się przy wyjściu, wypytując się nawzajem o przedmioty, których zapomnieli, i przewidziane miejsce obiadu (w cenie wycieczki), po jakimś czasie dołącza do nich samotna pani z Halle, przez chwilę trwa pogawędka, czy utrzyma się pogoda, czy są stosownie ubrani, czy przewodnik nie okaże się przypadkiem potomkiem arcyksięcia? Czy w ogrodzie będzie można podziwiać słynną stroiczkę, którą Habsburg dla swej ukochanej, córki poczmistrza, osobiście zasadził?

Chrysler Voyager, który chce przyjąć grupę wycieczkową, sunie z zadartym nosem przez parking, już podjął trop swojego żywego łupu. Od niego zależy, kogo dostarczy do celu i w jakim stanie, ma dzikie konie pod maską. Szofer już teraz jest lekko podpity, ale to nie przeszkadza, bo tu wszyscy są zawsze lekko zawiani, to wszak lokalny zwyczaj i mistrzowie kraju co wieczór stają pod gospodą do konkurencji w płynach ciała. Ale o ósmej rano jeszcze nie ćwiczą nawet gracze rundy eliminacyjnej, bo śpią twardo po wczorajszym.

Trójka pasażerów wdrapała się już na najlepsze miejsca z przodu, gotowa, by dać się wysunąć na siną jak woda drogę krajową, z lewej i z prawej, z góry i z dołu nieomal przygniecioną zielenią, a wchodzi pozostała czwórka, stop, jest przecież o jedną osobę za dużo, nie szkodzi, ściśniemy się. Na wakacjach można znosić rzeczy, których nie ścierpiałoby się w domu. Jedna z osób, młody człowiek, nie zapisała się, ale chciałaby pojechać. Inne z kolei, matka i córka najwyraźniej, córka też już nie najmłodsza, na pewno nie zrezygnują ani się nie rozłączą. Poza tym stara kobieta koniecznie chce siedzieć z przodu. To niemożliwe. Ale można się niemożliwie ścisnąć. Wszyscy jesteśmy niezbyt grubi, żartują pasażerowie, którzy chętnie się stowarzyszają. W powietrzu słychać tajemnicze gadanie, że jednak ten dzień będzie piękny i że ludzie chcą się czegoś nauczyć, aby się chętnie, zbyt chętnie przekonać o swej przynależności do tego świata.

Właśnie minął już jakiś czas, słońce odrobinę się wspięło, teraz, koło południa, nabiera powietrza, ale pojazd, pojazd się toczy, a teraz nawet wspina się górską drogą, wyżej, coraz wyżej wkręca się do góry serpentynami. Na dworze wydaje się ciepło. Ludzie na rowerach wystawiają swoje ciała. Linia szosy jest jasnym, żywym trwaniem. Panorama gór rozpościera się tu, w tak zwanym Niederalpl, w całej okazałości, wymieniane szczyty górskie prawie się roztapiają w całym tym słońcu, kojąco warczy silnik.

Teraz zbliżamy się do najwyższego punktu, do szczytu tej prastarej przełęczy, a po drugiej stronie znów zjeżdżamy w dół. Niepogoda ostatniego lata, która tu powodowała wyjątkowe spustoszenia, porwała ze sobą kawałki szosy do rzeki. Śliczne czerwono-białe plastikowe taśmy rozciągają się co rusz pomiędzy palikami na skraju szosy, tam, gdzie asfalt się odkruszył; uwaga, kierowcy, a także inni uczestnicy ruchu!

Gdzie wcześniej trwał wesoły bankiet i zawsze dało się jakoś zjechać, kiedy z przeciwka nadjeżdżał większy samochód, teraz jest nagły obryw, ząbkowana rana w bokach szosy. Nie trzeba włóczni, żeby stwierdzić, że rana jest prawdziwa. Co chwila tablice z radykalnym ograniczeniem prędkości. Zalecane wolne tempo. Głos z Halle nad Salą żąda w obco brzmiącym niemieckim stosowania się do tego nakazu, wrodzone posłuszeństwa poruszają łapami tej kobiety, ale w tych stronach raczej nie przestrzega się zbyt ściśle nakazów urzędowych, które uwieszają się nas wygłodniałe, gotowe zepsuć każdą przyjemność.

Tutaj władza to ciągle jest coś, co się z reguły zwalcza. No dobrze, jedziemy mimo wszystko sześćdziesiątką, nic się nie stanie. Powiem państwu: niestety, w tym samym czasie tym samym odcinkiem będzie przypadkiem przejeżdżał autokar. Pech. Ta olbrzymia postać w kolorowym reklamowym przebraniu jest bez dwóch zdań silniejsza.

Potworowi, który miesiąc wcześniej odgryzł z boku szosy kawałek i wypluł go do strumienia, niespodziewanie serwują deser, niewiele bardziej strawny. Brakuje tylko jakiegoś przybrania, momencik, zaraz dostarczymy: ta zakrwawiona wełniana kurtka na przykład będzie dobra, ten ściągnięty but, tak, troszkę niesymetrycznie, brak drugiego, drugi siedzi jeszcze na brudnej, skręconej stopie. A nagle co ten mały bus robi tam na dole, jak nierozważny żuk silnym kopniakiem obrócony na plecy, wszystkie cztery łapy sterczą, kręcąc się na jałowym biegu? Tutaj wytrysnęły cztery osoby, oczywiście nieprzypięte, i teraz, niczym kleksy bitej śmietany czy kremu, stanowią rzucik na stromym trawiastym poboczu, które wraz ze szczątkami jezdni, jeszcze nieuprzątniętymi, przechodzi w wezbrany strumień.

Jedno czy dwa drzewa wyrwane są z korzeniami, ale one idą na konto powodzi. Skręcony młody mężczyzna, dwie skręcone kobiety, jedna stara, krzycząca, krzycząca jak grzesznica przed tabernakulum, szybko, szybko!, żeby móc wydać jeszcze parę głośnych wrzasków, zanim zamkną tę uliczną sprzedaż ludzi. Torsy są pozginane, ramiona powyrzucane do góry, jakby ogarnęła je dogłębna radość. Opływa to wszystko chłodne górskie powietrze. Koła dalej się kręcą. Kierowca jest zakleszczony i przyklejony do kierownicy, która zmiażdżyła mu klatkę piersiową, z ust cieknie mu jeszcze trochę płynu. Raczej go już nie wypije, właściciel sklepiku z napojami wziął go z wypitą do połowy butelką życia w ręku, jeszcze zdaje się opierać kierownictwu siły wyższej.

Na górze ludzie z autobusu idą każdy swoją drogą, którą próbują, również krzycząc i płacząc, zejść na dół, na upstrzoną ludźmi łąkę. Wysokie świerki sterczą w niebo. Ptaki krzyczą, bo się im przeszkadza, w głębi duszy jednak nie robi to na nich wrażenia. Kierowca autobusu mamrocze coś pod nosem, siedzi na stopniu powierzonego mu niebezpiecznego kolosa. Korzenna woń gór jest tu w każdym razie pełniejsza. Kierowca jest, jak jego pasażerowie, Holendrem i nic już nie rozumie z gór, ze świata, z tych tu ludzi nieźle porąbanych, ludzi tego pokroju, którzy uważają się za panów natury, ale nie umieją zapanować nad własnym pojazdem.

Tam jakichś wyrąbało, powstała polana, drzewa dobrowolnie robią jej miejsce, żeby światło mogło wpadać i oświetlać to wszystko jak reflektorem. Śpieszący z pomocą mieszkańcy doliny przełażą przez barierkę niczym turlające się kamienie. Z góry, z ogromnego balkonu, werandy lokalu dla turystów, spadają kolejne szczątki ludzkie, które tym razem ocalały i które tak bardzo żałują ofiar, że będą stanowić utrudnienie dla służb ratowniczych. Wszyscy aż do wieczora poubierani w kolorowe wakacyjne stroje. Potem powkładają swetry.

Jak rozbawiony pies, kosmaty i figlarny, natura obskakuje swoich gości, zatacza wokół nich koła, podrzuca ich do góry, nie łapie, bo nęci inny lecący patyczek; natura kapryśnie kładzie swoje łapska na to czy tamto, wypuszcza, nie baczy na to, że towarzysz zabawy jest przez nią kompletnie zmiażdżony, rozszarpany. Obwąchuje strzępy, wyje piosenkę do światłości dnia, póki nie nadejdzie noc, a wtedy wyje inną piosenkę na całe gardło. Natura! Dalekosiężne są jej niepewne skoki, dalekosiężne jej pociski dalekiego zasięgu.

Nieodmiennie zachwycają takie lalki wielkości człowieka z porozrzucanymi członkami, jakie tu porozrzucało naokoło, usta nie wypowiadają już żadnych słów. Gałęzie są odłamane, liście już na nich więdną. Błyskawicznie narosłe w cieple południa hałdy ludzkie, dekoracja dla krajobrazu, z którego żyje ten kraj, ciągną się w górę zboczem aż po przydrożną gospodę, ciągną nawet do środka, gdzie krzątają się żwawo żyjący nadal, i ratują z hałdy śmieci to co ich; zostali oszczędzeni, więc mogą się teraz rozrzucać na ścieżce zdrowia. Na koniec ciemne lasy, tylko brzeg trochę zdeptały niedawne burze, wkrótce służby porządkowe przyszyją go na nowo, nas też wezmą, jeśli się odważymy pognać po nim więcej niż trzydzieści km/godz. Idźmy dalej na piechotę, do lasu wysokiego! Słońce świeci nam lampą w twarz, myślimy, że ta jasność przed nami to lustro i walimy głową w kamień, którym jesteśmy my sami. Tak spadamy w głęboką przepaść, psy szczekają, coś nas chwyta za kark, ale to nie one, zapewniają nas tym razem.

W górach, gdzie spokój z łatwością mogą rozerwać błyskawice, ta chwilowa groza, która mało przynosi, a wiele psuje, w górach zginęło parę osób. Za to zjawiły się z powrotem inne, choć wcale za nimi nie tęskniliśmy. Przeżyliśmy to ocaleni i opowiadamy o tym tak, jakby słowo zaledwie nas musnęło, a potem, przechodząc koło nas, nagle nam dokopało.

Zagubieni wciskali się jeszcze przez chwilę w szczelinę góry, pokaźne stadko, zgodnie z prospektem, który ma czelność ich zawierać, ale potem jakaś ręka ich zręcznie wykręciła. Byli to urlopowicze, którzy nigdy nie stronili od obecności, dlatego teraz szczególnie rzuca się w oczy, kiedy nagle ich nie ma. Od zwierząt wymagali chodzenia na smyczy, od ludzi posłuszeństwa: postacie, które pewnego dnia nie zameldowały się po powrocie, szkoda, wszyscy przyzwyczaili się nimi zajmować. Już nie ruszą jedzenia, a kto teraz, kiedy ich nie ma, będzie się wzruszał pięknem?

Kto ich usunął z natury, ich drugiej ojczyzny? Człowiek wykształcony kolebie się w sobie niczym w jakimś pojeździe, ale kiedy zechce wypocząć, to nie będzie miał się czego przytrzymać. Chwyci się tego, co najbliżej. I to był właśnie ten sposób, by wszystko stało się przeciwieństwem tego, co było dla niego święte: jego samo Bycie tu, piękne góry!

To nasze prawo. Natura, ta blokowa, która zawsze każe sprzątać innym! Czy ci ludzie zmarli w górach na atak serca, który przekazał dalej śmierci? Czy to co nierzeczywiste popełniło akt poczęcia, który jednocześnie ustanowił życie tych zaginionych? Ceremonia, która trwa do chwili obecnej?

W powietrzu nie została nawet mina żadnego z nich. Pryszcze, hałasując, powyciskali sobie nawzajem już wcześniej, teraz pękają kamienie, a krem z tortu rzeczy niebywałych, lecz samemu przeżytych, kapie im z brody. Proszę popatrzeć, jak ostro góry wwiercają się w błękitną glazurę nieba! (Być naturą to być postrzeganym!) Czujni i dowcipni są tubylcy, których krew zawiera wielki procent niepewności. Korzystamy z nich bez namysłu, z tych grubiańskich kompanów, którym nawet za pomocą pieczątki z pieniędzy nie da się wbić do głowy, jakie gatunki wina czy piwa należy podawać. Co dzień trzeba zamawiać na nowo, a każda rozmowa kręci się wokół tej dwoistości, z jednej strony smaczne, z drugiej jest niezdrowe.

Skała odbija echem haki do wspinaczki, ale nie robi ani jednej miny, ta wybuchła, jak informowaliśmy już w naszym specjalnym serwisie, parę godzin temu. Góra znów stała się zwierzątkiem do głaskania, udobruchana, uwaga, proszę się pochylić, zaczyna się poniższy tekst. Wyślizguje się państwu z ręki, ale to nic nie szkodzi, zatem musi mnie do całkowitego zakończenia donieść ktoś inny, przewodnik górski, nikt z państwa!

Nagle, zupełnie bez celu, pojawia się znów przeszłość, niemożliwe jest, żeby ją kochać. Dlaczego teraz? Przecież dopiero co wysłaliśmy ją na zakupy, do supermarketu, po ludzkie części zapasowe, a ona już jest z powrotem. Nie mamy jeszcze drobnych do wydawania. Poza tym trzeba najpierw uprzątnąć stare zapasy z lodówki naszej pamięci, gdzie je chowamy na później i na próżno. Co się tak skarżymy? Co oskarżamy? Nawet drzewa owocowe muszą znosić, że się im odbiera owoce! Ale teraz, kiedy zagranica czasem jada u nas, trzeba się trochę bardziej postarać. Zdaje się, że miała potknięcie, tuż przy mecie straciła równowagę, nasza przeszłość, pogoda znów była dla niej łaskawa, a teraz, o rany, teraz jeszcze pomyliła kierunki i znów zgubiła cel. Zdecydowanie zamykam dzisiejszą ścieżkę dostępu i nadaję jej nazwę, zanim ją jeszcze osmali to gryzące gorące zdarzenie. Czy zdobędziemy się na obejście całej tej twarzy, która wychyla się ku nam z oparów mgły? Czy też przestraszymy się, kiedy przeszłość będzie się próbowała nam dobrać do zamka i nieładnie, po chamsku, bez żadnego związku, ale obwiązana mnóstwem opatrunków, rozsiądzie się w naszym najlepszym pokoju, który my, oczywiście, sobie zarezerwowaliśmy? Wcześniej byliśmy koło skały: nie sposób, jak do wczoraj, podejść do niej romantycznie, gdy się ją ma pięć centymetrów przed nosem i brakuje wolnej ręki, żeby się od niej uwolnić: to nie my! Ludzie zniknęli! Tak, tak, tu pośrodku natury, strachliwej i początkującej.

Turyści, ludzie, którzy kompletnie nie znają początków, bo od razu są gotowi ze wszystkim. Za to końca żałują bez ograniczeń. Dostarczam ku temu okazji. Ten kraj zawsze trzymał buzię na kłódkę, a także fason, bada ludzi z reguły dopiero wtedy, kiedy wpadają już do kubła ze śmieciami. Jego krajobraz jest tak trudny, że nie da się zwyczajnie iść prosto. Trzeba nauczyć się liczenia ze sobą i ze swoimi siłami, bo przez to, że tak często idzie się w górę i znowu w dół, droga jest oczywiście o wiele dłuższa, niż sobie obliczyliśmy. Paru tubylców przybiera pocieszne pozy przed fotografem, nie rozumieją ani słowa z siebie, ale i tak nikt się im nie przysłuchuje. Nie przesłuchuje.

Nie potrzebujemy zaraz sędziego, tak się tu mówi. Czasem nasi najmłodsi z tych, co pozostali młodzi, śpiewają austropop i nieźle nim dają nam po oczach, wokół już mamy przez nich sporo zmarszczek. Nie mam aż tyle papieru, żeby się z tego oczyścić. Skała się teraz otwiera, uwaga! Dziki strumień też się na nas otwiera. Niesamowicie. O, ty radio, ty najlepszy z austr. kanałów, zapomniałam, że nawet gdy znikają ludzie, ty przecież zostajesz na zawsze, dopóki będzie pod dostatkiem naszych rwących górskich potoków, mknących po kamieniach. Oto woda, która niegdyś czysta płynęła w naszych rurach, wylewa się brudna. Nie zna się i nie wie, co tam sączy się z kranu. To ci, którzy czasem wychodzą z tego zakładu i głośno mówią, ale oni nie mają przyszłości, bo niedługo nastąpi zmiana kierownictwa rozgłośni. I po nich! Wszyscy oni chcą zostać, ale im nie wolno.

Zabierają ludzi z niezadowolonego obcowania z samymi sobą i sąsiadami ze stolika obok, niestety na więcej osób nie możemy mieć oka. Niewykluczone, że będzie więcej takich, którzy wymkną się niezauważenie do innych miejscowości wypoczynkowych. Miejscowi są wobec nas usłużni. Moim zdaniem niczego się nie nauczyli i niczego nie stracili. Komu można pomóc? Kto oderwie się do niewystarczająco przepastnej przepaści, gdzie nigdy jednak nie dosięgnie jego żółty strumień i gdzie on sam nie jest niczym więcej niż kamieniem, który na mgnienie oka coś oświetla, a zaraz potem już nie, bo słońce zaszło.

Wiejska gospoda jest jak dusza, którą okazuje się grupie turystów: zapuszczona, ale otwarta, spoczywa w ciele gór, psując ich charakter. Jest stara. Kiedyś godniejsi goście wycierali sobą jej drewniane ławki i masywne poręcze schodów, teraz to dość pospolite towarzystwo, ludzie ciągle przystawiają butelki z piwem "Nagan" do ust, pociągają, jak smoczki. Czujność i poczucie humoru to cechy starego psa podwórkowego, który za każdym razem czeka z entuzjazmem końca obiadu. Jaki jasny ten wakacyjny dzień! I jakie wypolerowane jego narzędzia, czas, który nas wydrąża, tworząc pod nami więzy, które potem z trudem rozsupłujemy. Wkrótce przestajemy znosić tego drugiego, którego jeszcze niedawno sami wybraliśmy sobie na sąsiada. Burza czarnymi łapami łapie Rötelberg, a potem, ponieważ nie może stamtąd nic ściągnąć, piorunochron na dachu, który wreszcie toruje piorunowi drogę ku ziemi. Czy wyjdą stamtąd pośrednicy, istoty pomiędzy życiem i śmiercią? Wszyscy ci ścigający się z czasem, którzy odpadli już z biegu czasu i nie zakwalifikowali się na olimpiadę? Czy te dziury w ziemi są w ogóle dostatecznie głębokie?

Przecież zmarłych rozdrobniono dla ich własnego dobra. Czy odnajdą swoje ciała w prochu? Spokój, tu milczą byty! Przepycha się ich przez bramę, a my zanurzamy jeszcze na chwilę naszego ducha we wrzącym tłuszczu, który pryska na nas od ładnej strony, tej z punktami widokowymi i ławeczkami. Czasem też podrzucamy go i dajemy mu z powrotem plasnąć, naszemu duchowi. Otwieramy się pod naporem burzy, tego mętnego płaczu z pierwszego tłoczenia; to już najbardziej bezpośrednia rzecz, jaka nas porusza.
Elfriede Jelinek
Dzieci umarłych
przełożyła Agnieszka Kowaluk
Wydawnictwo WAB

Wydawnictwo WAB
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy