Reklama

Iza bella!

"Kim jest Iza Miko?". Od dwunastu lat mieszkam w Stanach, zagrałam w kilkunastu amerykańskich produkcjach. W kraju bywałam regularnie, ale przyjeżdżałam na krótko - tydzień, dwa, góra miesiąc. To zrozumiałe, że mało kto o mnie słyszał.

Przypadkiem w recenzji jednego z moich filmów związanych z tańcem - "W rytmie hip-hopu 2" (reż. David Petrarca) - pojawiła się wzmianka, że jestem Polką. Przykuło to uwagę producentów filmu "Kochaj i tańcz". Kiedy zaproponowano mi rolę głównej bohaterki - Hani, długo się wahałam. Ale teraz, po trzech miesiącach pracy, nie umiem sobie wyobrazić, że mogłabym nie być częścią tego wspaniałego przedsięwzięcia.

Reklama

Reżyser Bruce Parramore i choreograf Jarek Staniek są niezwykle utalentowani. Ich artystyczna pasja poruszyła moje serce i umysł. Na początku lipca skończyłam zdjęcia i wkrótce wracam do Los Angeles. W Stanach rozpoczyna się promocja dwóch filmów z moim udziałem: komedii Bena Gourleya "Repo" i musicalu "Dark Streets" w reżyserii Rachel Samuels. W Polsce mieszkają moi rodzice, brat z rodziną, są przyjaciele z dawnych lat. Ale z drugiej strony w Ameryce ułożyłam już sobie życie. Może kiedyś uda mi się połączyć te dwa światy?

Podobno najpierw tańczyłam, a dopiero potem nauczyłam się chodzić. Kiedy zaczęłam mówić, wszystkim wokół powtarzałam, że zostanę baletnicą. Koledzy i koleżanki z podwórka na Powiślu wiedzieli, że oszczędzam nogi dla wyższego celu i na trzepak nie wejdę.

W szkole baletowej na Moliera zajęcia trwały od rana do wieczora, a ja dodatkowo w sobotę przychodziłam na salę z magnetofonem i ćwiczyłam. Padałam ze zmęczenia, ale i tak ciągle byłam krytykowana. Po kryjomu głodziłam się, bo w szkole w kółko słyszałam, że "w klasie nie ma żadnej chudej tancerki". Ambicja wygrywała. W czwartej klasie szkoły baletowej dostałam dwumiesięczne stypendium w School of American Ballet w Nowym Jorku - uśmiech losu.

Wcześniej na warsztatach tanecznych w Poznaniu jednym z nauczycieli był amerykański choreograf. Uczył nowej techniki tańca. Zauważył moją chęć do eksperymentowania. Kilka miesięcy później siedziałam w samolocie. Miałam zaledwie 15 lat, kiepsko mówiłam po angielsku, w szkole byłam jedyną Polką. Ciężko pracowałam, ale tu podejście do uczniów było inne. Robiłam postępy, wyróżniono moją choreografię stworzoną specjalnie na prośbę dyrektora New York City Ballet. Przekonałam się, że praca plus talent plus wytrwałość przynoszą efekty. Dwa miesiące stypendium przedłużyły się do dwóch i pół roku.

Nie pamiętam już, jakie wrażenie zrobił na mnie Nowy Jork. Pierwsze dziesięć dni spędziłam z mamą, która przyleciała razem ze mną do Stanów, żeby pomóc mi się urządzić. Już pierwszy dzień bez niej rozpoczął się napadem i kradzieżą torby z pointami. W Nowym Jorku byłam kompletnie sama, ale przedziwnie szczęśliwa.

Tu mieszkają ludzie z adrenaliną i wariackim podejściem do życia. Odpowiadało mi to. Nowy Jork dał mi szansę. Wiem, że rodzice mi ufali, gdyby podejrzewali, że zrobię coś głupiego, nigdy by mi nie pozwolili na ten wyjazd. Byliśmy z bratem mądrze wychowywani.

Kiedy Sebastian spotykał się z dziewczyną, mama mówiła, że jeśli chcą się całować, to w domu, zamiast chowając się po parkach. Tata, pijąc raz do roku piwo, pokazywał butelkę i tłumaczył: "To jest alkohol, ludzie to piją, niektórzy się upijają. Chcecie spróbować - OK, tylko przy mnie". Ani ja, ani brat nigdy nie wpadliśmy w nałogi, nie buntowaliśmy się. Bo i przeciwko komu, przeciwko czemu?

W Stanach szybko dorosłam. Żeby zarobić na baletki - pracowałam. Trudne do wymówienia nazwisko Mikołajczak skracano do Miko. Tak już zostało. Wyjechałam do Stanów, bo chciałam. Nie żałowałam tego i nie żałuję. To nie było poświęcenie życiowe, tylko szansa, którą dostałam i wykorzystałam.

Aktorstwo na początku mnie nie interesowało, chociaż miałam je we krwi. Moi rodzice, Grażyna Dyląg i Aleksander Mikołajczak, są aktorami, więc może dlatego ten zawód wydawał mi się zwyczajny, banalny, a ja przecież chciałam cierpieć dla swojej sztuki.

Chodziłam na próby do teatrów, siedziałam w garderobie, obserwowałam, jak mama i ojciec przygotowują się do roli. W dzieciństwie kilka razy zagrałam w filmach, m.in. w "Kuchni polskiej" Jacka Bromskiego czy "Niech żyje miłość" Ryszarda Bera, ale traktowałam to jako zabawę z rodzicami.

W nowojorskiej szkole baletowej doznałam kontuzji kręgosłupa i kostki. Zapadł wyrok: więcej nie będę mogła tańczyć. Wróciłam do Polski. Największe marzenie rozwiało się. Nudziłam się, nie miałam nowego pomysłu na życie.

Przez przypadek dostałam niewielką rolę w filmie telewizyjnym "Litwo, ojczyzno moja" Tadeusza Bystrama. Zafascynowało mnie kreowanie postaci, wszystkie elementy i detale, które tworzą film.

Z moją obsesyjną skłonnością do precyzji znalazłam się na swoim miejscu. Poczułam, że granie wypełni mi pustkę po tańcu. Wróciłam do Nowego Jorku, by studiować w Lee Strasberg Theatre Institute. Byłam już "zarażona" Ameryką, bo poznałam smak American Dream.

Wygrałam swój pierwszy casting. To była rola w "Wygranych marzeniach" Jerry´ego Bruckheimera. Szczęście w nieszczęściu. Od razu trafiłam do megaprodukcji, ale szybki sukces sprawił, że miałam duże oczekiwania. A potem przyszedł kryzys.

Po pierwszych dwóch filmach przez półtora roku nie dostałam żadnej sensownej propozycji. Na castingach nie podobały się mój obcy akcent lub okrągła buzia. Żyłam z oszczędności, zainwestowałam w prywatne lekcje dykcji i akcentu, zajęcia aktorskie. Cierpliwość i wytrwałość są najważniejsze w Hollywood. Żeby zbudować stabilną karierę, trzeba wiele razy upaść i się podnieść. George Clooney pierwszą ważną rolę dostał dopiero po 12 latach.

Doceniam to, że jestem w stanie utrzymać się wyłącznie z grania. Wiem, że podejmuję ryzyko, rezygnując z seriali. Byłaby to dla mnie stała praca i stały dochód, ale jestem spragniona nowych wyzwań. Byłam już chyba na setkach castingów. Często w tygodniu przygotowuję ponad pięć tekstów, czytam sterty scenariuszy. Dawniej po każdym nieudanym castingu cierpiałam. Nie rozróżniałam Izy aktorki od Izy prywatnie.

Często słyszę, że moja uroda jest dziwna, trudna. Przez to nie jestem angażowana do ról dziewczyn z sąsiedztwa. To, co teraz bywa przeszkodą, kiedyś, mam nadzieję, wyróżni mnie spośród innych aktorek. Miałam szczęście pracować z geniuszami, jak Stephen Frears, reżyser "Niebezpiecznych związków" i "Królowej", czy Al Pacino i Robert De Niro, z którymi grałam na zdjęciach próbnych.W takich chwilach czuję, że jestem naprawdę blisko spełnienia marzeń. Jestem uparta, nie poddam się.

Kocham swój zawód, ale nie zapominam, że to jest tylko show-biznes. Granie w filmach to w końcu nie ratowanie życia, aktorstwo nie przesłania mi wszystkiego. Mama nauczyła mnie, że jest się tyle wartym, ile można z siebie dać drugiemu człowiekowi. Mówimy na nią Matka Teresa, chce zbawiać cały świat i robi to krok po kroku.

W dzieciństwie, gdy jakąś lalką nie bawiłam się przez tydzień, słyszałam: "Może jej nie potrzebujesz? Niech inne dzieci mają". Wszystkie zabawki i ubrania oddawałam. Kiedyś w wakacje pojechałyśmy do Mielna, gdzie zaprzyjaźniłam się z dziewczynką, która była na wózku inwalidzkim, a ona pokochała mojego pieska, którego mama tam właśnie mi kupiła.W dniu wyjazdu mama powiedziała: "Kochanie, zostaw pieska swojej koleżance, jak ciebie tutaj nie będzie, ona zostanie sama. Sprawisz jej dużo radości". Miałam zaledwie pięć lat, wylałam rzekę łez, ale zrozumiałam to. Wróciłam do domu bez psa. Nigdy tego nie zapomnę.

W Los Angeles trafiłam do organizacji charytatywnej, która prowadzi zajęcia dla ubogich dzieci z zagrożonych dzielnic: taniec, śpiew, malarstwo. Chcę im dać przykład z własnego życia, pokazać, że jak się bardzo chce, ciężko pracuje, to można osiągnąć sukces. Ostatnio z koleżankami, przy współpracy profesjonalnych muzyków, z tymi właśnie dzieciakami nagraliśmy piosenkę "Lucky You, Lucky Me". Wymyśliłam, że będziemy ją promować, organizować koncerty. Dzieci czują, że to, co robią, daje jakiś efekt, a przy okazji zarabiamy pieniądze dla organizacji.

Moja mama jest najsilniejszą kobietą, jaką znam. Kilka lat temu zostawiła aktorstwo, zajęła się biznesem i teraz prowadzi firmę budowlaną. Tata jest bardzo wrażliwy, ciepły, dusza towarzystwa. Zawsze potrafił mnie rozśmieszyć. Gdy wracałam ze szkoły, zza drzwi dobiegały dziwne dźwięki - to tata ćwiczył głos kolejnego zwierzątka do dubbingu.

Kiedy miałam siedem lat, rodzice zdecydowali się na rozwód. Pamiętam kłótnie, bo oni nie ukrywali przed nami, dziećmi, że jest między nimi konflikt. Ich rozwód nie zaskoczył nas, to była nawet ulga. Cieszyłam się, że oboje wreszcie odnajdą spokój.

Małżeństwo rodziców, zwłaszcza jego rozpad, ukształtowało moje spojrzenie na miłość. Jestem realistką. Nigdy nie myślałam, że spotkam księcia z bajki, zakochamy się w sobie bez pamięci i od tej pory będziemy żyć długo i szczęśliwie. Zawsze wiedziałam, że nad związkiem trzeba pracować, przygotować się na jego kolejne etapy. Po zauroczeniu nadchodzi próba sił: kto ulegnie, kto wygra? Długotrwała, udana relacja to lata kompromisów, wzajemnego szacunku i zrozumienia kruchej natury ludzkiej.

Nie zakochuję się łatwo. Nigdy nie biegałam na randki, właściwie od pierwszego spotkania wiedziałam, czy będzie to coś poważnego, czy nie. Lgnę do artystów, chociaż jesteśmy trudnymi partnerami. Kłótnie wyglądają jak sceny z teatrów greckich. Wielkie emocje, łzy... Wyścig, kto to lepiej zagra. Tak już mamy. Szukamy dramatu - napędza nas, czujemy krew pulsującą w żyłach. Komiczne...

Gdy czasami patrzę na siebie z boku, łapię się za głowę. Oczekuję oparcia, ciepła i opieki, ale z drugiej strony przyzwyczaiłam się do samodzielności. Moja niezależność paradoksalnie często mi przeszkadza.

Nigdy nie chciałabym, aby ktoś zrezygnował dla mnie ze swoich marzeń. Miłość nie powinna podcinać skrzydeł, tylko je unosić. Pozwalać na maksymalny rozwój, dawać wolność. Czasami największym dowodem uczucia jest pozwolić drugiej osobie odejść.

Mam 27 lat i wiele życiowych celów, nie tylko związanych z aktorstwem. Zawsze będę artystką, chcę grać, śpiewać, komponować, ale też być odpowiedzialna za powstawanie filmów, które poruszą ludzi, więc zaczęłam zajmować się produkcją. To pozwoli mi spełniać marzenia innych i ulepszać świat. Spłacić dług, jaki mam wobec ludzi, którzy kiedyś mi pomogli.

Wiem, że nie poprzestanę na show-biznesie. Może to dziecinne, może wpojone przez mamę, która mi mówiła, że cokolwiek chcę osiągnąć, uda mi się. Walczę o odpowiedzialność społeczną, namawiam do segregacji śmieci - rzeczy, które z pozoru mnie przerastają. Codziennie uśmiecham się, aby rozchmurzyć komuś dzień. Stany nauczyły mnie optymizmu, nadziei. Polska natomiast ciężkiej pracy i pokory. Taka wybuchowa mieszanka.

Izabela Komendołowicz

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Hollywood | miłość | aktorstwo | rodzice
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy