Reklama

Jak tu być dobrym?

Od jakiegoś czasu dręczy mnie sumienie, że nic nie robię dla ludzkości. Nie udzielam się społecznie, nikomu nie pomagam i w nosie mam losy świata. Skupiona od rana do wieczora na sobie i swoim najbliższym otoczeniu prowadzę żywot egoistyczny i wolny od szlachetnych uczynków.

Wcale nie czuję się z tym ok. Bywa, że z tej przyczyny popadam w podły nastrój, nawet budzę się w środku nocy z przerażeniem. Nie jestem wystarczająco dobra, myślę sobie. Muszę coś z tym natychmiast zrobić. Potem wstaje nowy dzień: dziecko jest głodne i płacze, telefon się urywa, za dwa dni koncert, pranie piętrzy się pod sufit, w lodówce straszy, do samochodu znowu się włamali, listonosz przynosi porcję rachunków do zapłacenia i zaczyna się ten sam kołowrotek. Kręcę się więc zgodnie z ruchem wskazówek zegara i wokół własnej osi. Świat i jego problemy obchodzą mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. A daj ty mi spokój, świecie! Idź sobie i nie zawracaj mi głowy.

Reklama

Dawniej miałam chyba miększe serce. Albo więcej czasu. Bo częściej wpadałam na pomysły jak tu odwdzięczyć się światu za to, że mogę łaskawie po nim stąpać i cieszyć się jego urokami. Jako dziecko mówiłam grzecznie przechodniom "dzień dobry", na wszelki wypadek ustępowałam wszystkim miejsca w autobusie oraz jeździłam na rowerze sprzątać okoliczne kapliczki. Będąc w liceum zmieniłam strategię, bo stara przynosiła efekty mało satysfakcjonujące. Postanowiłam działać bardziej interaktywnie. Pewnego razu, na przykład, poszłam z gitarą do domu starców z zamiarem rozbawienia tamtejszych rezydentów. Starałam się, jak umiałam. Jednak nie wyglądali na rozbawionych. Samotność i poczucie bezużyteczności na dobre pogasiły w ich sercach światła. Strasznie mnie to przygnębiło. Potem, pamiętam, w okolicach Gwiazdki zebrałam do wora swoje misie i inne ukochane pluszaki i zaniosłam do najbliższego sierocińca. Na miejscu okazało się jednak, że dzieciom wcale nie brakowało zabawek. Miały ich całe mnóstwo. Brakowało im czegoś, czego dać im nie mogłam. Mamy, taty oraz miłości. Wróciłam do domu z podkulonym ogonem. Znowu pudło.

Kiedy zostałam osobą znaną, okazje do zaspokajania moich altruistycznych ambicji, zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu. A to jakiś bal charytatywny, a to koncert "na rzecz", a to występ "w celu". Z początku chętnie brałam udział we wszystkim, co mi proponowano, bez zagłębiania się w szczegóły. Z natury jestem ufna, więc nigdy nie miałam podejrzeń. Przyszedł jednak taki moment, kiedy zrozumiałam swoją wartość (a raczej wartość rynkową mojego nazwiska) i zaczęłam bliżej interesować się imprezami, w których brałam udział. W końcu dobrze wiedzieć, jakiej sprawie dajesz własną twarz. I tu czekało mnie kolejne rozczarowanie.

Nigdy nie zapomnę pewnego niedoszłego koncertu pod hasłem "Ratujmy naszą ciuchcię". Chodziło o renowację starych torów i przywrócenie do życia zabytkowej kolejki. Czemu nie. Proszę bardzo. Na dzień przed imprezą dotarła do mnie informacja, że organizator "nie zdążył" rozreklamować wydarzenia, w związku z czym nie będzie to sztuka biletowana, lecz na zaproszenia. No tak. "Tylko w takim razie - co to za koncert charytatywny, skoro nie ma z niego żadnego dochodu?" - pytam się ostrożnie. "Mieliśmy, zdaje się, zebrać jakieś fundusze ze sprzedaży biletów, nieprawdaż? To ja mam przyjechać, z własnym nagłośnieniem i ekipą wynajętych ludzi, zagrać za darmo - i wszystko na nic? To nie ma sensu". "Ale pani nie może mi tego odwołać! Ja już wysłałem zaproszenia do tutejszej elity politycznej i do duchowieństwa!" - wrzeszczy mi facet do słuchawki tonem nieznoszącym sprzeciwu. Acha! Czyli zorganizował sobie gość prywatne party z udziałem Lipnickiej za friko, żeby zabłysnąć w okolicy i to pod przykrywką szlachetnej akcji dobroczynnej! "Wie pan co, niech mi pan lepiej poda konto waszej fundacji. To ja wolę wpłacić coś z własnej kieszeni na tę ciuchcię i zostać w domu". "Fundacja nie ma konta. Proszę mi przesłać pieniądze przekazem, na adres domowy". No nie. Chyba facet żartuje! Nie żartował.

Po tym zdarzeniu za każdym razem, kiedy ktoś zwraca się z prośbą o mój darmowy udział w jakimś charytatywnym przedsięwzięciu, proponuję mu jasny układ - owszem, z chęcią wystąpię, z tym że wy wypłacacie mi honorarium, a ja przekażę je na wskazany rachunek. "Rozumiem. Przedyskutuję to z zarządem" - uprzejmie żegna się ze mną rozmówca. Telefon rzadko dzwoni drugi raz, co daje wiele do myślenia.

Nie jest łatwo pomagać. Jeszcze trudniej być dobrym. Jakiś czas temu wynajęłam pewnej rodzinie własne mieszkanie. Całkiem sympatyczni ludzie, zupełnie na poziomie. Po kilku miesiącach okazało się, że cienko u nich z finansami. Chciałam iść im na rękę i nie ponaglałam z płatnościami. W rezultacie skończyło się na tym, że regulowałam za nich kolejne rachunki i doznawałam coraz większego upokorzenia, domagając się zwrotu poniesionych kosztów, a potem prosząc, by łaskawie zechcieli opuścić lokal. Opuścili. Zostawiając zdemolowane mieszkanie i kilkadziesiąt tysięcy długu. Wszelki ślad po nich zaginął. Chociaż nie. Jeden został. Ten w mojej pamięci.

Jest jeszcze wiele innych śladów. Najbardziej bolą te po straconych znajomościach, w wyniku niesienia "nagłej pomocy finansowej". Skoro ktoś akurat nie miał, a ja akurat miałam, to pomogłam i pożyczyłam. Po czym znajomość się urwała. I to niejedna.

Jaki więc sens w pomaganiu? I jak tu być dobrym, jak tego dokonać? Niby coś chcę pozmieniać, ale mi nie wychodzi. Niby pragnę coś dać od siebie, ale albo celuję kulą w płot, albo robię za mało, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Poza tym - kto ma dziś czas na czynienie dobra?

Wczoraj z trudem znalazłam trochę czasu i oczywiście od razu zużyłam go w całości na siebie. Poszłam na masaż kręgosłupa, bo od noszenia dziecka całkiem mi plecy wysiadły. Nie chciało mi się z nikim gadać, a tu masażysta okazał się strasznie rozmowny. Nie miałam wyjścia. Musiałam przynajmniej słuchać. Mówił bez przerwy. Po kilku minutach stwierdziłam jednak, że mówi całkiem ciekawe rzeczy. O tym jak to lubi kupić sobie kawę w ziarenkach i zmielić ją własnoręcznie; o tym jak to zawsze odmawia w sklepach pakowania towarów w foliowe torebki - ma ze sobą zawsze swoją, płócienną; o tym jak rano napisał do gazety, by wyrazić swe oburzenie budową autostrady, co miałaby przebiegać przez rezerwat przyrody. "Widzi pani" - mówi do mnie. "Ja w ten sposób oddaję swój głos, wyrażam swoje 'za' albo swoje 'przeciw'. Najważniejsza jest świadomość. Jakby każdy ją miał i jej używał, tylko we własnym mikroświecie, ten większy byłby lepszy. No i ważne jest, żeby być aktywnym. Człowiekowi się wydaje, że jak siedzi na tyłku, to nic nie robi. I nikomu nie szkodzi. Tymczasem pojada chipsy i bezwiednie oddaje swój głos". Święta racja - przyznaję.

Wychodzę z gabinetu i znowu czuję się nieswojo. Właśnie wydałam 50 zł na jakąś przyjemność, a dzieci w Afryce głodują. Taka jestem niedobra. Ciekawi mnie sama natura tego zagadnienia - czy moje niespełnione pragnienie bycia kimś dobrym wynika z przesłanek altruistycznych, czy z czystego egoizmu, z potrzeby uspokojenia własnego sumienia?

Bez względu wszystko postanawiam, że od jutra będę przynajmniej zabierać ze sobą na zakupy tę samą, niejednorazową torbę. Na samą myśl o tym od razu czuję się lepiej.

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: koncert
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy