Reklama

Kasztanek

Pod moim oknem rośnie kasztan. Drzewo stare i rozłożyste. Moje drzewo. Mijają lata, pory roku następują po sobie, a kasztan ciągle tu jest. Obserwujemy się wzajemnie. Wiem dokładnie kiedy wypuszcza pierwsze liście, potem patrzę jak zakwita, zieleni się dostojnie, następnie nabiera kolorów, sypie brązowymi kulkami i w końcu staje się całkiem łysy.

On też wie o mnie sporo. Był świadkiem wielu zmian w moim życiu. Widział jak płaczę, jak szaleję z radości, widział jak tęsknię, jak tracę resztki nadziei... Być może byłoby mi lepiej gdzieś w domu pod lasem, być może byłoby mi bardziej.... Hmm... Ekologicznie... Ale czy dałabym radę poznać tam wszystkie drzewa tak, jak znam mojego Kasztanka? Na pewno nie. To byłaby znajomość powierzchowna. Taka jest moja filozofia?

I choć nauczyłam się cieszyć tym, co mam, zamiast tęsknić za tym, czego mieć nie mogę, zdarza mi się raz na kiedyś czegoś po cichu żałować. Czasami na przykład mam pretensje do losu, że urodziłam się nie tam, gdzie bym chciała. I jakby całkiem nie w porę. Dziwne uczucie... Pojawia się za każdym razem, gdy słucham moich ukochanych płyt, albo czytam o życiu wielbionych artystów. Właśnie pochłonęłam dziarsko napisaną autobiografię Marianne Faithfull i znowu dopadła mnie znajoma nostalgia. Gdybym tylko miała szansę, myślę sobie, dorastać gdzieś w bardziej inspirującym otoczeniu, doświadczyć czegoś więcej, przesiąknąć duchem epoki bardziej wyrazistej - kim byłabym wówczas? W końcu, nie oszukujmy się - spędzić swoje lata młodzieńcze w małym mieście komunistycznej Polski, a być "złotym dzieckiem" swingującego Londynu lat 60. to jest duża różnica!

Reklama

Ach, żeby tak na własnej skórze poczuć dreszcz hipisowskiej rewolucji! Albo w takim Nowym Yorku dorastać - mieć swoje naście lat w czasach rozkwitu "cool jazzu," gdy Miles Davis i jego kumple w zadymionych klubach nocnych łamali muzyczne tabu (i niewieście serca przy okazji), używając do tego trąbek i innych instrumentów... Paryż, początek ubiegłego wieku? Czemu nie, bardzo proszę - snuć się po ciemnych zaułkach Montmartre'u, mieć za sąsiada Picassa albo Jeana Cocteau, w słodkich oparach opium awangardą nasiąkać... Przedwojenny Berlin też mógłby być, z całym tym swoim niebezpiecznym urokiem dekadencji... (Tu wzdycham wymownie, a Kasztanek patrzy na mnie przez okno z politowaniem).

I gdy tak sobie siedzę i użalam się nad swym losem całkiem nagle przychodzi mi ważne pytanie do głowy: czy to jest przekleństwo,czy błogosławieństwo,że przyszłam na świat akurat w takiej, a nie innej czasoprzestrzeni?

...Przewińmy taśmę do początku: Urodziłam się latem 1975 roku w Piotrkowie Trybunalskim (dokładnie 13-ego w piątek), jako córka przystojnego elektryka i sympatycznej księgowej. Dwa pokoje z kuchnią i trzy lata starszy braciszek, który na powitanie nawrzucał mi kaktusów do łóżeczka - oto jakie bonusy w ofercie miało dla mnie życie na "dzień dobry". Jak wiadomo, w owym czasie w Polsce panowała Era Absurdu, charakteryzująca się w ogólności dojmującą szarością i beznadzieją. Rodzice robili co mogli, żeby w domu było wesoło. Nie ma jednak co ukrywać, że egzystencja naszej rodziny (i milionów innych) polegała wtedy jedynie na tym, żeby jakoś przetrwać od rana do nocy i nie myśleć zbyt wiele. Bo myślenie było w tych dniach zajęciem dość ryzykownym.

Tak dla kontrastu: równolegle w Anglii, po chwilowym marazmie spowodowanym powolnym spektakularnym upadkiem hipisowskiej rewolty, rodził się właśnie całkiem nowy nurt muzyczny, który za dwa lata miał wyjść z podziemia i z siłą torpedy uderzyć w młode społeczeństwo. Mowa o punku oczywiście. Więc oni mieli Sex Pistols i kolejny kulturowy przewrót, a my - Festiwal Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu i totalny szlaban na wszystko co mogło być przejawem kreatywnej bądź niezależnej myśli.

Na całe szczęście byłam za mała, żeby tym wszystkim sobie głowę zaprzątać. Z wczesnego dzieciństwa przypomina mi się za to wierszyk z piaskownicy: "Chcesz cukierka? Idź do Gierka! Gierek ma, to ci da" oraz fakt, że ofiarnie zrezygnowałam ze słodzenia herbaty na rzecz zapracowanego Ojca, który lubił słodko, a kartki na cukier nadwyżek nie przewidywały. Potem pamiętam, jak już zaczęła się szkoła, wychodziłam z domu 15 minut wcześniej, żeby popatrzeć w spokoju na wystawy z kiosku - chyba chodziło o nasycenie oczu kolorami, by upewnić się, że jednak nie cierpię na jakąś drastyczną odmianę daltonizmu i rozróżniam inne barwy niż tylko szary, szary i szary.

Hasło "godzina policyjna" kojarzy mi się nawet pozytywnie - wtedy zostawałam u kuzynek na noc, bo rodzice zasiedzieli się nad wódeczką i nie wolno już było wrócić legalnie do własnego domu. Kiedy moi rówieśnicy z zachodu pili do obiadu coca-colę, ja cieszyłam się, że mam po niej jedną pustą puszkę i mogę ją sobie postawić na półce, obok misia i figurki Matki Boskiej. Tak, tak. Posiadałam taką figurkę (nawet świeciła w ciemności!). Bo na religię chodziłam. I na pochody pierwszomajowe też, bo było obowiązkowo. A w niedzielę - na poranek do kina (jedynego w mieście z resztą). Czerwone goździki, żółta oranżada w proszku i rodzinne wypady za miasto błękitną Syrenką - to moje najbardziej malownicze wspomnienia z tamtego okresu...

I proszę! Niby nic się nie działo, a opowiadać jest o czym. Prawda? Temat rzeka, jak by nie patrzył. I to właśnie jest zastanawiające. Może więc z tego permanentnego BRAKU jednak jakiś pożyteczny bagaż doświadczeń wyniosłam? Może na tle tej NICOŚCI łatwiej było mi w wyobraźni układać własne obrazy? Może to z tamtej NIEMOCY zrodziła się moja SIŁA? To nie przypadek, że obecnie dość często zdarza mi się w różnych okolicznościach spotykać znajomych z podwórka, którzy wspaniale radzą sobie w dzisiejszej rzeczywistości. Czasami słaba pozycja startowa mobilizuje tak bardzo, że w końcu wysuwasz się na prowadzenie. (Kasztanek entuzjastycznie macha gałęziami. Chyba przyznaje mi rację).

Kiedyś, podczas pracy nad jedną z moich płyt w Londynie, moi angielscy koledzy wypytywali mnie, jak to jest być STAMTĄD. Opowiadałam cierpliwie, a oni tylko coraz szerzej otwierali oczy ze zdumienia. I nagle uświadomiłam sobie, jak długą pokonałam drogę, żeby móc bez kompleksów tak siedzieć z nimi w jednym pokoju, w przerwie między nagraniami i pojadać słodkie cytrusy z wielkiej miski na stole. Czułam się swobodnie i całkiem na miejscu. Byliśmy sobie równi. Z jedną małą różnicą - tylko ja z nas wszystkich potrafiłam docenić smak pomarańczy. Właśnie dlatego, że kiedyś miałam okazję delektować się nimi jedynie raz w roku, na Gwiazdkę.

W sumie okazuje się więc, że miałam całkiem kultowe dzieciństwo! I taka Marianne Faithfull może mi pozazdrościć. Pewnie nie przyszłoby jej do głowy, żeby przyjaźnić się z kasztanem!

Anita Lipnicka

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: drzewo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama