Reklama

Królewna w dżinsach

Jako dziecko marzyłam, by ktoś zabrał mnie z pałacu i przeniósł do zwyczajnego domu.

Jestem kobietą pracującą. Są dni, gdy mam tyle spraw na głowie, że z trudem znajduję czas dla dzieci. Jako mała dziewczynka nie byłam szczęśliwa - księżna Marta Luiza zaskakuje szczerością, gdy pytam ją o wspomnienia z dzieciństwa. - Obserwowałam zwykłe dzieci i zazdrościłam im swobody. Od kiedy pamiętam, w pałacu królewskim czułam się samotna, nadzorowana przez dorosłych, nierozumiana. Potem przez lata uważałam, że jestem gorsza od moich rówieśników. Kompleksy pokonałam dopiero w dorosłym życiu.

Reklama

Pozornie wszystko wyglądało dobrze. Na zdjęciach w gazetach mała Marta Luiza robiła wrażenie grzecznej, zadowolonej dziewczynki: zawsze uśmiechnięta, w poprawnej pozie, ładnie ubrana. Ale jak wyznaje po latach, jej poczucie izolacji w dzieciństwie chwilami było tak ogromne, że uciekała w fantazje. - Wiele dziewczynek snuje wizje, że są księżniczkami. Wyobrażają sobie, jak pewnego dnia zjawiają się ich "prawdziwi" rodzice, ubierają je w piękne suknie i zabierają do pałacu. Moje dziecięce pragnienia były dokładnie odwrotne. Zamykałam oczy i godzinami marzyłam, by ktoś uwolnił mnie od królewskiego życia, przeniósł do świata zwykłych ludzi.

Ślad tamtych przeżyć jest wyczuwalny w książce Marty Luizy Why Kings And Queens Don´t Wear Crowns (Dlaczego królowie i królowe nie noszą koron) wydanej w 2005 roku. To baśń osnuta na losach jej dziadka, króla Olafa V. Ale czytając ten tekst, pole do popisu miałby również psychoanalityk: bohaterem jest dziecko, królewski potomek, zmuszane przez rodziców do siedzenia na tronie z koroną na głowie. Za każdym razem, gdy wychodzi z pałacu, próbuje poznać inne dzieci, bawić się z nimi, na jego koronie pojawia się skaza. Król ojciec i królowa matka wymierzają mu za to surową karę... długie dni, a potem tygodnie siedzenia na tronie z koroną na głowie.

Marta Luiza otwarcie mówi o swoich problemach z dzieciństwa. Szczerością zjednuje sobie ludzi nie tylko w Norwegii. Gdy w 2006 roku wybrała się do USA w wielką trasę promującą książkę, spotkania autorskie, na których osobiście czytała jej fragmenty, rozmawiała z dziećmi i rodzicami, przyciągały tłumy. Amerykanie przychodzili, by zobaczyć królewską córkę, arystokratkę z Europy. Spotykali miłą dziewczynę ubraną w dżinsy i sweter, z którą mogli o wszystkim porozmawiać. I byli zauroczeni.

Niezależna maskotka

Nic dziwnego, że 37-letnia dziś księżna Marta Luiza źle znosiła ograniczenia etykiety. Na dworze królewskim wszyscy wiedzieli, że jej temperament nie pasuje do roli grzecznej dziewczynki w sukience z falbankami, jaką powinna być córka króla. Wprawdzie norweska monarchia jest bardziej liberalna obyczajowo od hiszpańskiej czy angielskiej, ale fakt, że księżniczka od zabaw z lalkami wolała wspinanie się po drzewach, nie był specjalnie rozpowszechniany przez specjalistów od wizerunku norweskiego dworu. Rodzina traktowała to jako dziecięcy wybryk. Zwłaszcza że jednocześnie księżniczka nie bojkotowała bardziej stosownych do jej statusu zajęć: śpiewała w chórze, dużo czytała, dobrze się uczyła.

Z czasem o Marcie Luizie zaczęto mówić, że pociąga ją ryzyko. Jako nastolatka słynęła m.in. z zamiłowania do karkołomnych tras narciarskich. Jej wielką pasją były też (i nadal są) konie. Ostra jazda w terenie i skoki przez przeszkody należały do ulubionych rozrywek młodej księżniczki.

Dla Norwegów przez lata była jak narodowa maskotka: kibicowali jej, kiedy stawiała pierwsze kroki, zdawała z klasy do klasy. Wysyłali życzenia w dniu urodzin (22 września). Byli z niej dumni, gdy z wyróżnieniem zdawała egzaminy na Oksfordzie, gdzie studiowała literaturę angielską. Plotkarska prasa nie miała jej nic do zarzucenia: księżniczka przez lata nie prowokowała żadnych skandali obyczajowych. Dopiero w 2002 roku, gdy po ślubie z norweskim pisarzem Arim Behnem, Marta Luiza oświadczyła, że chce się w pełni uniezależnić od rodziców i dworu królewskiego, część opinii publicznej była oburzona i skonsternowana. Co innego nowoczesny wizerunek, a co innego rezygnacja z przysługujących jej przywilejów i obowiązków, oficjalne dystansowanie się od królewskiego pochodzenia.

Ale Marta Luiza była konsekwentna. Na jej prośbę król ojciec w końcu pozbawił ją prestiżowego tytułu "jej książęcej mości", który z jednej strony zwalniał ją z płacenia podatków i zapewniał fundusze na wystawne utrzymanie, ale jednocześnie nie pozwalał na prowadzenie własnego interesu (na czym bardzo księżniczce zależało) i narzucał liczne funkcje reprezentacyjne. Tym krokiem księżna ostatecznie przypieczętowała swoją samodzielność. Postanowiła odtąd żyć jak nowoczesna kobieta. Z własnej pracy.

Bajkowy biznes

Od tamtej pory Marta Luiza pokazała się światu jako niezależna indywidualistka, pisarka i skuteczna bizneswoman. Przez pewien czas występowała w telewizji, czytając dzieciom bajki (produkowane przez nią dobranocki cieszyły się dużą popularnością nie tylko wśród małoletnich widzów). Wydała też kilka płyt z nagraniami chóru gospel z Oslo i wyprodukowała telewizyjny serial dokumentalny o koniach. Po napisaniu przetłumaczonej na kilka języków książki dla dzieci (jej mały bohater ostatecznie oddaje swoją koronę do muzeum, bo zbyt przeszkadza mu w codziennym życiu, zostaje wyśmienitym skoczkiem narciarskim i odnajduje radość życia) księżna zaangażowała się w zbieranie ludowych podań z całego świata, które jako "Baśnie z serca ziemi" zostaną wydane w trzech tomach (pierwszy ukazał się już w 2007 roku).

Gdy konserwatyści zarzucali jej, że reklamując osobiście swoje produkcje, odcina kupony od pochodzenia i chce na nim zbijać majątek, oświadczyła, że skoro jak każdy obywatel płaci podatki, ma też prawo zarabiać. I to w taki sposób, jaki uzna za stosowny. A tym, którzy krzywili się, że księżniczce nie wypada negocjować kontraktów, odpowiadała: - Czy bylibyście o mnie lepszego zdania, gdybym od rana do wieczora, ubrana w atłasową suknię, siedziała na sofie, poprawiała fryzurę i piła szampana?

Skąd to światło?

Interesy księżnej idą dobrze. W Norwegii jej książka stała się bestsellerem, anglojęzyczny nakład podczas promocyjnej podróży po USA sprzedał się niemal w całości. Ostatnie przedsięwzięcie Marty Luizy, otwarta w 2007 roku prywatna szkoła bioenergoterapii i samorozwoju Astarte Education (nazwana od imienia fenickiej bogini miłości, płodności i wojny), również przynosi dochód. Roczne czesne w wysokości trzech tysięcy euro nie zniechęca zainteresowanych (szkoła ma komplet studentów do 2010 roku). Księżna nie tylko firmuje własnym nazwiskiem trzyletni program edukacyjny, ale prowadzi też osobiście niektóre zajęcia.

Tradycjonaliści znowu się krzywią, bo Marta Luiza naucza m.in. leczenia kryształami, medycyny alternatywnej, uzdrawiania przez nakładanie rąk. W dodatku jej wspólniczką w interesach jest była mechanik okrętowa Elisabeth Samnoy, którą poznała na kursie fizjoterapii. Najwięcej kontrowersji budzą ezoteryczne poglądy księżnej Marty Luizy. W jednym z wywiadów wyznała na przykład, że 24 maja 2002 roku w czasie swojego ślubu w katedrze w Trondheim "ujrzała światło". Jak wyjaśniła, chodziło o rodzaj wewnętrznego oświecenia, podczas którego zrozumiała, że ma dar uzdrawiania i komunikowania się z aniołami. Brukowa prasa atakowała ją wówczas jako nawiedzoną dziwaczkę. W obronę wzięła ją m.in. bratowa Mette-Marit: "Marta Luiza po prostu ma bioterapeutyczne zdolności i chce je wykorzystać. Tradycyjna zachodnia medycyna nie jest jedynym skutecznym sposobem dbania o zdrowie. Z praktyk holistycznych korzystają dziś tysiące ludzi".

Na poparcie swoich argumentów Mette-Marit opowiadała m.in., jak Marta Luiza pomogła jej pozbyć się uciążliwych migren: "Gdy bóle się nasilały, przykładała do mojej głowy ręce. Czułam, jak emanuje z nich wyraźnie wyczuwalne ciepło. Po kilku seansach dolegliwości minęły. Nie każdy musi wierzyć w skuteczność medycyny alternatywnej, mnie pomogła".

Matka pracująca

Gdy pytam księżną Martę Luizę, jak wygląda jej powszedni dzień, odpowiada jak zwykła, zapracowana kobieta: - Mam tyle obowiązków, że trudno mi wszystkim sprostać. Poza pisaniem książek, szperaniem w archiwach, gdzie wyszukuję baśnie z całego świata do moich antologii, patronuję fundacji wspierającej niewidome dzieci oraz stowarzyszeniu osób chorych na epilepsję. Współorganizuję też olimpiadę specjalną, w której startują niepełnosprawni. Do tego prowadzę osobiście kursy samorozwoju w mojej szkole. Są dni, gdy z trudem znajduję czas dla własnych dzieci, choć to one są dla mnie najważniejsze.

Marta Luiza ma dwie córki: trzyletnią Maud Angelikę i pięcioletnią Leah Isadorę (obie urodziły się w publicznym szpitalu). Nawet ci, których drażnią poglądy księżniczki, przyznają, że jest wzorową matką: wyrozumiałą i cierpliwą. Co wieczór osobiście czyta dzieciom książeczki. Wychowuje je nowocześnie: chodzą do zwykłego przedszkola, oglądają telewizję, spotykają się z koleżankami niekoniecznie pochodzącymi z arystokratycznych rodów. Wolno im zbierać ślimaki, robić babki z piasku, lepić bałwany. Mają swobodę, która nie była dana ich matce. Często towarzyszą mamie na wieczorach autorskich. Patrzą, jak zabawia publiczność, udając wróżkę czy czarownicę.

Prawie królowa

Złośliwi twierdzą, że styl życia księżniczki jest odreagowaniem i buntem wobec dyskryminującego ją norweskiego prawa. Pomimo że jest najstarszym dzieckiem królewskiej pary, tron odziedziczy w przyszłości jej młodszy brat, 35-letni książę Haakon Magnus (Marta Luiza jest czwarta w kolejce do sukcesji po bracie i dwójce jego dzieci). Do 1990 roku norweskie ustawodawstwo nie pozwalało wstępować na tron kobietom. Przepis się zmienił, ale nie może działać wstecz, więc chcąc nie chcąc, na królewskim dworze księżniczka byłaby skazana na rolę drugoplanową. Poza nim jest gwiazdą. Twierdzi, że sprawa dziedziczenia korony jest dla niej bez znaczenia.

- Nie potrzebuję do szczęścia specjalnych honorów ani przywilejów. Wolę pisać książki, niż sprawować oficjalne funkcje. Dla mnie bycie księżniczką oznacza przede wszystkim odwagę życia w zgodzie ze sobą, szczególnie wtedy, gdy czasem trzeba iść pod prąd. Poza tym miło jest robić coś pożytecznego. Moja książka powstała pod wpływem informacji, że coraz mniej dzieci chce dziś czytać. Pomyślałam, że jeśli bajkę dla nich napisze prawdziwa księżniczka, to może jednak po nią sięgną. Albo chociaż przyjdą na spotkanie ze mną i posłuchają, jak ja coś im przeczytam. I tak się stało. Korona na głowie jest niczym w porównaniu z satysfakcją, jaką mam, patrząc na zaciekawione czy uśmiechnięte twarze dzieciaków, które przyciągnął mój wieczór autorski.

Pytana, jak znosi krytykę, odpowiada ze spokojem: - Kiedyś bardzo boleśnie przeżywałam każdą niepochlebną opinię. Ale dojrzałam. Teraz, gdy muszę bronić swoich racji, zastanawiam się, czy to, co robię, ma sens. I zazwyczaj dochodzę do wniosku, że tak. Krytyczne głosy staram się traktować jak coś, co też może mieć swoje dobre strony.

I dodaje: - Chciałabym swoim przykładem nauczyć córki, że w życiu warto robić wyłącznie to, w co naprawdę wierzymy, nawet wtedy, gdy inni nas nie rozumieją. W baśniach, a wierzę, że są źródłem mądrości, tylko ci, którzy tak postępują, odnajdują skarb. Myślę, że w życiu jest podobnie.

Rodzice Marty Luizy, król Harald V i królowa Sonia, przyzwyczaili się już, że córka żyje własnym życiem, niezbyt często bywa na dworze królewskim, rzadko pokazuje się na oficjalnych uroczystościach. Publicznie nie komentują jej poczynań. Nawet jeśli nie zawsze podzielają jej zainteresowania, cieszą się, że jest szczęśliwa w małżeństwie, radzi sobie w pracy, a dla wielu Norwegów jest wzorem nowoczesnej kobiety. Ostatnio uszczęśliwiła ich wiadomość, że będą mieli kolejnego wnuka. Księżna spodziewa się trzeciego dziecka. Rozwiązanie w październiku. Miesiąc później ma się ukazać drugi tom z cyklu "Baśni z serca ziemi", który chciałaby osobiście promować. Marta Luiza nie próżnuje. Opinia najbardziej aktywnej i niezależnej księżniczki Europy zobowiązuje.

Anna Jasińska

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: podatki | królowa | dziecko | król | książki | suknie ślubne księżniczki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy