Reklama

Nie ma takiego miasta

Miał w formularzu odpowiednie rubryczki, ale na liście brakowało właściwych wartości. Wiedział, że nie wolno dopisywać nowych, bo dokument zostanie uznany za nieważny, jak karta wyborcza. Rozmowę z podejrzanym przerwał cichy, nieco upiorny walczyk. Melodia stawała się coraz bardziej irytująca. Nowak otworzył jedno oko, przez chwilę usiłując przypomnieć sobie, jaki kolor wpisano w jego dowodzie osobistym. Walczyk zmienił się niespodziewanie w narastający Nokia tune. Dzwoniła zatem angielska, a nie polska komórka.

- Adam?

- Tony?

- Zgadza się. Obudziłem cię, przepraszam. Chcesz się do czegoś przydać?

Reklama

- No pewnie, po to tu przyjechałem.

- Dobra, dobra. To zbieraj się szybko, za pięć minut podjeżdżam samochodem. Blues and twos.

- Co?

- Jedziemy na sygnale. Mamy trupa do obejrzenia, powinien cię zainteresować. Znaleziono przy nim ten plastikowy dokument z białym orzełkiem.

Przejechali spory kawałek miasta, przez Embankment, Whitechapel, Limehouse i Poplar. Nad Canada Tower unosiła się skroplona para, chmura podobna do smugi kondensacyjnej samolotu. Dziecku, którego nie miał, mógłby opowiedzieć wymyśloną na poczekaniu miejską bajkę: wieżowce służą do wytwarzania chmur w mieście, inaczej w Londynie nie padałby deszcz. A skąd się biorą w mieście dzieci?

Krajobraz trochę się zmienił. Jechali wzdłuż starych doków, mijali wielkie kompleksy przemysłowe i nieduże ceglane baraki, w których wciąż działały jakieś magazyny i hurtownie. Nowak przypomniał sobie Port Praski. Cały zmieściłby się pewnie w jednym z tutejszych basenów.

- Bariera - pokazał kciukiem Huddlestone.

Nowak spojrzał w prawo. Na Tamizie srebrzyły się wielkie, opływowe struktury zapory przeciwpowodziowej.

- Pewnie ją wkrótce zamkną, na Morzu Północnym sztormy, wsteczna fala może dotrzeć do miasta.

- Piękne - powiedział Nowak.

- Prawda? To już ma prawie trzydzieści lat, a ciągle robi wrażenie.

- Odczuwasz wiktoriańską dumę z osiągnięć inżynierii? Ujarzmianie żywiołów i tak dalej? - Nowak najpierw sformułował wypowiedź, a dopiero potem zastanowił się nad jej sensem.

- Co? - Huddlestone przez moment patrzył na niego zdumiony. - Tak, to dziwne, ale chyba masz rację. O, a teraz London City Airport, po lewej. Czyli po twojej stronie. Pas startowy jest w starych dokach. Tutaj przylatują z Niemiec ci wszyscy, którzy doprowadzili do credit crunch, a teraz mają nas z niego wyciągnąć.

- Oni nie muszą znikąd przylatywać. Wszyscy są tutaj, w Londynie, teraz zajęli się spekulowaniem naszą walutą - burknął Nowak. - Jak się nazywa miejsce, do którego jedziemy?

- North Woolwich. Już prawie jesteśmy. Przedmieścia na wodzie, między dokami a Tamizą.

- Na wodzie? Taka mała Wenecja?

- Bez przesady, nie aż tak bardzo na wodzie. A mała Wenecja w Londynie jest, wiesz? Na północ od dworca Paddington, nad kanałem. Mieszkasz przy Hyde Parku? To nie tak daleko. Przejdź się tam, warto.

Dotarli na miejsce. Pod murem z szarych cegieł, na placyku, na którym stało kilka zaparkowanych aut, znajdował się mały parawan i prowizoryczny baldachim osłaniający zwłoki. Policyjne samochody blokowały chodnik i część jezdni. W murze była zamknięta furtka, a za nią jakieś nieduże baraki; jeden z nich, z białym dachem z profilowanej blachy, zabito pomalowanymi na niebiesko płytami, na których widniał afisz reklamujący jakieś przedsięwzięcie deweloperskie. Pewnie to, które realizowano za ogrodzeniem. Szara, drewniana brama w dalszej części muru znajdowała się tuż obok ładnego piętrowego budynku z czerwonej cegły, ozdobionego białymi narożnikami, gzymsami i stylowymi ramami okiennymi. Wyglądał trochę jak dworzec kolejowy.

- Detektyw sierżant Samuel Ehogiu - przedstawił się młody Murzyn w niebieskiej puchowej kurtce. - Posterunek North Woolwich.

- Na Albert Road, tak? - rzucił Huddlestone. - Jezu, to tuż za rogiem. Dwa kroki stąd...

- Dostaliśmy dziś zgłoszenie od robotników, którzy przyjechali na budowę. - Sierżant wskazał dźwigi za ogrodzeniem. - O szóstej pięćdziesiąt dwie. Ofiara została wielokrotnie pchnięta ostrym narzędziem - dodał. Zerknął na parawan. - Jeszcze nie wiemy, o której nastąpił zgon. Kiedy tu przyjechaliśmy, nie było na śniegu żadnych śladów, które wskazywałyby na obecność osób trzecich. Na ich niedawną obecność, oczywiście wyłączywszy ludzi, którzy odkryli ciało - sprecyzował. - Śnieg stale topnieje.

- SOCO zrobili zdjęcia?

- Jasne.

- To ważne. Nikt nie wie, jak działać w zimie, nie tylko burmistrz Londynu. - Huddlestone uśmiechnął się. - W Durham złapaliśmy złodzieja, który wziął pod uwagę, że zostawia ślady na śniegu. Wczoraj czytałem o tym w biuletynie. Ukradł pieniądze z baru, wrócił do domu i zasnął. Był bardzo zdziwiony, kiedy zapukali do niego funkcjonariusze.

Inspektor uprzedził pytanie Nowaka.

- No dobra, skoro masz się uczyć, to zacznijmy. Ci ludzie to SOCO. - Inspektor wskazał dwu techników w białych kombinezonach z kapturami. Scene of Crime Officers. To nie są policjanci, tylko cywie pracujący dla policji.

- Z laboratorium kryminalistycznego?

- Nie, to tylko technicy. Zbierają ślady zgodnie z regułami sztuki, a od analizy jest FSS, czyli właśnie laboratorium kryminalistyczne. Firma państwowa. Witaj, John. Możemy już podejść? - Inspektor zwrócił się do mężczyzny w białym fartuchu, pochylonego nad trupem. Człowiek wykonał gest, który odebrali jako zgodę.

- Poznaj naszego kolegę z Polski. Detektyw Adam Nowak. - Huddlestone sprytnie uniknął tłumaczenia nazwy "komisarz" na angielski.

Szczupły facet w drucianych okularach spojrzał na Nowaka z zaciekawieniem.

- John Megson z biura koronera Eastern District. - Skłonił się lekko. - Z Polski? Do każdego imigranta będziecie teraz przywozić detektywa z jego kraju? Przepraszam, głupi żart. Jeszcze dziś będzie sekcja. Ja ją będę prowadził.

- Świetnie. - Huddlestone zwrócił się do Nowaka. - Akurat w naszym wypadku oficer koronera jest patologiem i to on wykona post mortem. Nie zawsze tak jest.

Nowak przyglądał się twarzy bezimiennej ofiary. Do tej pory nikt nie wymienił nazwiska tego człowieka, może dla angielskich policjantów było ono zbyt trudne. Ciemne włosy spadały gęstą grzywą na czoło młodego mężczyzny, ale duże, szare oczy były odsłonięte. Na twarzy nie było żadnych ran poza lekkim zadrapaniem na lewym policzku, paskudna rana znajdowała się za to na szyi. Sweter ofiary - a raczej przesiąknięta krwią szmata, w którą się zmienił - był porozdzierany w wielu miejscach.

- Naliczyłem dziewiętnaście ran kłutych i szarpanych w klatce piersiowej, w brzuchu i na szyi. Możliwe, że bezpośrednią przyczyną zgonu było wykrwawienie. Przerwana tętnica szyjna.

- Nóż?

- Raczej zaostrzony pręt, może dłuto lub śrubokręt. Ofiara została zamordowana najprawdopodobniej w miejscu, w którym leżą zwłoki. Nigdzie indziej nie znaleźliśmy śladów krwi.

- Kiedy zginął?

- Trudno to stwierdzić, jak zwykle - powiedział medyk. - Wilgotność powietrza jest dość duża, a zmiany temperatury w ostatnich godzinach były dość znaczne. Na podstawie stężenia pośmiertnego i temperatury zwłok szacuję, że od zgonu upłynęły co najmniej cztery godziny. Górna granica to dziesięć godzin.

- Jakieś ślady walki? - spytał Huddlestone.

- Jest kilka rozdarć na kurtce i zadrapań na rękach - odparł Ehogiu. - Tu, po lewej, widzicie? I ma podarte dżinsy w okolicy kolan.

- No, to akurat wynik zbrodni na dobrym smaku. Moda.

- Dość przystojny facet z niego był - powiedział niespodziewanie Megson. - Mógł podobać się kobietom. Te usta, oczy... Nie wygląda na Polaka.

Nowak spojrzał ze zdumieniem na lekarza.

- A jak wygląda Polak? Czy musi być blondynem z wąsami?

- Ach, nie chciałem cię obrazić. Mam na myśli rysy twarzy. Nie są polskie. Gdyby nie karnacja, powiedziałbym, że hinduskie.

Policjanci podeszli do furgonetki SOCO. Technicy ułożyli na białej plastikowej tacy wszystkie przedmioty znalezione przy zamordowanym. Nowak obejrzał dowód osobisty. Dawid Kalinowski, urodzony 17 lipca 1982 roku w Środzie Wielkopolskiej. Adres zameldowania tamże. Imiona rodziców: Mateusz i Anna.

Obok znajdował się portfel, osobno umieszczono pieniądze - żadnych banknotów, za to nieco monet. Chyba kilka funtów, mniej niż dziesięć. Nowak jeszcze nie przyzwyczaił się do kształtu, rozmiaru i wagi brytyjskiego bilonu, nie potrafił na pierwszy rzut oka oszacować kwoty, także tej, którą sam miał w kieszeni. Klucze do mieszkania, karta National Insurance, zapalniczka, paczka papierosów. Czegoś brakowało? Tak, telefonu komórkowego, każdy ma dziś telefon.

- Co to jest? - spytał Nowak. Wskazał dziwny stalowy przedmiot znajdujący się w jednej z torebek.

Technik podniósł ją i obrócił w palcach. Przedmiot miał kształt greckiej litery phi, przypominał złożone nożyczki, . Środkowy element nie przylegał do pozostałych i był zakończony cieńszym drucikiem, wystającym pod kątem prostym.

- Nie wiemy. Otwieracz do konserw? Raczej nie, nie ma ostrych krawędzi.

- Kastet? Nie, za cienkie.

- Oczywiście nie jest to też narzędzie zbrodni - dodał technik. - Jest czyste.

- Może to zabawka - powiedział nagle Ehogiu. Potarł brodę z nieco zakłopotaną miną.

- Słucham?

- No, wiecie, gadżet seksualny, jak Arab strap albo coś podobnego. Ma kształt męskich genitaliów. Przynajmniej takich nabazgranych na murze...

Huddlestone pokręcił głową.

- All Coppers Are Bastards. To też czasami jest napisane na murze. Rzeczywiście, wszyscy gliniarze to dranie z chorą wyobraźnią.

Zamigotała lampka kontrolna na radiu sierżanta Ehogiu. Odszedł na chwilę na bok, po chwili wrócił z nowymi informacjami.

- Pracował po drugiej stronie Tamizy, w Waterfront Leisure Centre. Mieszkał niedaleko stąd, w jednym z bloków przy Rymill Street. Pewnie codziennie przechodził tunelem pod rzeką.

- Tunelem? - Nowak zdumiał się.

- Widzisz ten okrągły budynek? - Huddlestone pokazał stojącą naprzeciwko przystanku autobusowego rotundę z czerwonej cegły, z przeszklonym dachem. - To wejście do tunelu. Na schody i do windy. Zaraz ściągniemy windziarza, może znał tego człowieka. Od której działają windy?

- Od siódmej trzydzieści - powiedział Ehogiu.

- Tunel, pod rzeką?

Huddlestone westchnął ciężko.

- Tak, tunel pod rzeką. Dla pieszych. Zresztą niejedyny, drugi jest w Greenwich. Wchodzisz z jednej strony, a wychodzisz z drugiej. Albo i nie wychodzisz. Tunel działa przez całą dobę, prawda?

- Tak - odparł Ehogiu.

- Czyli mamy do przejrzenia nagrania CCTV z paru godzin.

- Już kontaktowałem się z Greenwich Council, wkrótce dostaniemy dyski.

Wiatr znad Tamizy poruszał płatami brezentu i folii tworzącymi namiot. Czegoś tu brakowało. Nowak uświadomił sobie, że od kiedy przyjechał do Londynu, ciągle styka się z jakimś brakiem. Autobusy nie mogły wyjechać z zajezdni. Nie ma siwych wron i czarnych gawronów. I teraz znowu czegoś nie było, ale czego? Oczywiście, zapachu. Tamiza, w odróżnieniu od Wisły, nie pachniała, przynajmniej nie dziś i nie tutaj.

Sobota, 7 lutego, była dniem chłodnym, lecz słonecznym. Od samego rana Londyńczycy zajęci byli oszukiwaniem przyrody. Ubierali się tak, jakby nie przyjmowali do wiadomości, że wciąż trwa zima. Nowak już wcześniej zauważył, że mężczyźni i kobiety pracujący w City akceptowali szaliki jedynie pod warunkiem, że były stylowo rozchełstane, a zimowe płaszcze musiały być rozpięte. Na papierosa, oczywiście wypalanego na świeżym powietrzu przed budynkiem, nikt nie wychodził w kurtce. Twardym trzeba być, a przynajmniej sprawiać takie wrażenie. Nowak przyglądał się chodzącej wokół przystanku autobusowego na Oxford Street szczupłej długonogiej blondynce w czarno-białych, wzorzystych legginsach i czarnej kurtce. Dziewczyna miała w uszach słuchawki, nuciła coś na tyle głośno, że Nowak zdołał rozpoznać piosenkę: Kings of Leon, Sex on Fire. Kołysała się, czasami przytupując stopami obutymi w czerwone trampki. Równie dobrze mogła mieć szesnaście, jak i dwadzieścia pięć lat. W słoneczny dzień można odkryć, że w Londynie jest sporo pięknych kobiet. Do wczoraj Nowak uważał, że takie tutaj nie występują, ma się rozumieć poza Polkami. Nie ma brzydkich dziewcząt, tylko słońca czasem brak.

Londyn w sobotę był spokojniejszy. Tłumy na West Endzie poruszały się wolniej niż w powszednie dni. Wolniej, ale bardziej płynnie, ludzie nie wpadali na siebie tak często. Londyńczycy starali się unikać zderzeń; jeżeli któryś zauważył, że choćby odrobinę wytrącił drugą osobę z jej zaplanowanej trasy biegnącej ulicami miasta, korytarzami metra czy przejściami między półkami supermarketu, czuł się w obowiązku przeprosić. Krótkie Sorry było skierowane nie tylko do osoby, ale także do miasta. Nie można zakłócać działania sprawnie funkcjonującego mechanizmu.

Nowak uświadomił sobie obecność czegoś, z czym w Warszawie zetknął się tylko kilka razy, w przerwach koncertu na Rynku Starego Miasta. Gwar głosów ludzkich, prawdziwy miejski gwar. Od dwóch tysięcy lat z pewnością zawsze było w Londynie co najmniej jedno miejsce, w którym można było ten gwar usłyszeć. Gdyby ucichł, miasto przestałoby istnieć. Ale gdyby hałas panował niepodzielnie - wyłącznie ludzkie okrzyki, stukot kroków, odgłos wozów i końskich kopyt, a później dźwięki samochodów - nie dałoby tu się wytrzymać. To miasto byłoby nieludzkie, jak powiedziała Joanna Kalinowska. Ono potrzebowało miejsc, w których panuje cisza, potrzebowało przestrzeni.

Komisarz zmierzał w stronę Soho, żeby porozmawiać z Janem Wilkoszem, wspomnianym przez siostrę zamordowanego. Szerokim łukiem ominął sklep HMV, z którego dobiegała już głośna muzyka, tym razem na pewno Kings of Leon, o dziwo stary kawałek, Holly Roller Novocaine. Policjant musiał wyglądać profesjonalnie, a z reklamówką pełną kompaktów nie byłoby to już takie łatwe.

Nowak na palcach jednej ręki mógł policzyć swoje rozmowy z osobami, o których wiedział, że są odmiennej orientacji seksualnej. Przecież w jego kraju jeszcze dwadzieścia kilka lat temu milicja, kierowana przez komunistycznego generała, nazywanego przez niektórych "człowiekiem honoru", zbierała haki na homoseksualistów z wielu środowisk. No, ale to były dawne czasy, słusznie minione. Dziś generał prowadził spokojne życie emeryta, wyposażonego w wiedzę na różne tematy (pewnie dlatego było ono tak spokojne). Nowak też już nie był nastolatkiem czytającym podziemne gazetki, tylko policjantem ze standardowymi upodobaniami.

Nie miał oczywiście żadnych uprzedzeń (do gejów, nie do generałów), interesowały go tylko informacje, których dana osoba jest w stanie dostarczyć. Jako świadek lub jako podejrzany. Jednak nawet dla policjanta nie bez znaczenia jest, czy rozmawia z osobą budzącą sympatię. Wilkosz sympatyczny nie był.

- Polski gliniarz? W Londynie? Ja pierdykam. Nie potrafią sobie bez nas poradzić nawet w policji.

- Bez nas?

- No, bez Polaków. - Dwudziestoparoletni mężczyzna miał czarne, postawione na żel włosy oraz znowu modne w tym sezonie baczki.

- Wie pan, że pana przyjaciel, Dawid Kalinowski, został brutalnie zamordowany?

- Przyjaciel - parsknął Wilkosz. - Ta, przyjaciel.

To była zapewne odpowiedź twierdząca.

- Podobno spotykaliście się.

- Kto tak powiedział? Jego siostra, prawda? Wszystko jej opowiadał. - Pokręcił głową. - Tak, poznaliśmy się w listopadzie, w klubie w Southwark. "Red Red Flamingo". Chodziliśmy na różne imprezy i grywaliśmy ze sobą w bilard. To wszystko.

- W bilard?

- Tak, kurna, w bilard - zirytował się Wilkosz. - Kolorowe kulki z żywicy epoksydowej.

- Kiedy i gdzie go ostatnio pan widział?

- W pubie. "Three Greyhounds" na Greek Street, dwa tygodnie temu. W niedzielę.

Nowak zerknął do kalendarza.

- Dwudziestego piątego stycznia?

- Tak.

- Czy mówił panu, że ma jakieś problemy?

- Tak. Potrzebował pieniędzy.

- Na co?

- Na życie. Na inwestycje.

- Jakie inwestycje?

- Biznes. Zamierzał w Polsce założyć firmę produkującą meble dla pubów w Anglii i Irlandii. Miał jakichś znajomych w Swarzędzu. Biuro byłoby tutaj, w Londynie, albo w okolicy.

- Nie chciał przenieść się na stałe do Polski?

- Nie. A kto by chciał?

Joanna Kalinowska mówiła co innego. Nowak odnotował tę sprzeczność.

- Czy Dawid Kalinowski był zdenerwowany, czy bał się czegoś albo kogoś?

- Chyba tylko tego, że mu zabraknie kasy. Na tym mu zawsze zależało najbardziej. Każdy rachunek za drinki rozliczaliśmy osobno. - Wilkosz parsknął.

- Chciał zmienić pracę?

- Nie, mówił, że jest OK.

- Skąd miał pieniądze? Na życie tutaj, na inwestycje? Tylko z wynagrodzenia ratownika?

- Odłożył. Robił wcześniej różne rzeczy. Uczył muzyki, grał chyba nawet w jakimś klubie. Nie dopytywałem.

- Nie przepadał pan za nim - skonstatował Nowak. - On pewnie za panem też.

- Tak. - Wilkosz łypnął ponuro na komisarza. - Nie po to człowiek ucieka z Polski, żeby jej szukać za granicą, prawda?

- A pan uciekał? Dlaczego? Dlatego że jest pan homoseksualistą?

- W Polsce nie ma gejów. - Wilkosz spojrzał na Nowaka. - Nie ma niczego i niczego nie będzie, zlikwidowali wszystko. Nie ma autostrad, nie ma lotnisk, nie ma metra w stolicy.

- Jest - zaprotestował komisarz.

- Jasne, jest. Na Euro 2012 będą w Warszawie rozdawać turystom długopisy z planem metra, rozumie pan...? - Roześmiał się. - Nie ma fabryk, bo wszystkie zostały sprzedane i zamknięte. Nie ma nawet politycznej poprawności i już nie będzie, bo zanim do nas dotarła, przestała być modna. Wszedłem tu do polskiego sklepu, żeby kupić piwo, gazetę, czekoladę i prezerwatywy. Jak pan sądzi, czego nie udało mi się dostać? "Proszę pana, my nie mamy takich rzeczy!". Wolę mieszkać w centrum obcego miasta niż na zadupiu Europy. Auschwitz, Małysz i kaszanka. Na świecie słyszeli tylko o Auschwitz.

- Nie przesadza pan trochę? - Nowaka zaczynało już wkurzać to marudzenie. Im dalej od Polski, tym łatwiej ją krytykować.

- Nie. Polska to nie tylko nie jest kraj dla pedałów. Co może robić gej z Brwinowa? Zostać projektantem mody? Otworzyć galerię? To nie jest kraj dla starych ludzi, to nie jest kraj dla młodych ludzi. To w ogóle nie jest kraj dla ludzi - powiedział Wilkosz. - Głosowałem w ostatnich wyborach. Stanąłem w kolejce do ambasady, teraz żałuję. Nie wrócę do Polski.

Nowak przypomniał sobie słowa swojego brata, który wyjechał do Holandii tuż po studiach, żeby robić karierę zawodową w laboratoriach Philipsa. I, jak się okazało, ułożyć sobie życie rodzinne. Piotr Nowak często mówił, że nie rozumie już tego, co się dzieje w Polsce, i nie ma prawa decydować o przyszłości rodzinnego kraju.

- I dlatego właśnie wyjechał pan do Wielkiej Brytanii?

- No wie pan! Londyn to centrum świata. Tu się da żyć. Poza tym Anglia ma niezłe tradycje gejowskie. Ryszard Lwie Serce...

- Co?!

- Spał w jednym łóżku z królem Francji. Tak piszą w kronikach. Mam wymieniać dalej? Z każdej branży. Elton John i Ronnie Kray.

- Kto to jest Ronnie Kray?

- Jest pan policjantem i nie wie? Niech pan zapyta kolegów ze Scotland Yardu, chętnie opowiedzą.

Nowak odnotował w pamięci kolejną rzecz do sprawdzenia, poza nieszczęsnym Ryszardem Lwie Serce.

- Dawid Kalinowski mieszkał kiedyś na... - Nowak sprawdził nazwę. - Na Elephant and Castle. Z jakimś Latynosem. Zna pan jego nazwisko?

- Carlos Delgado. Argentyńczyk, czy coś. Raz go widziałem, zresztą w tym samym klubie, w którym poznałem Dawida. To wariat.

- Dlaczego wariat?

- Szaleniec. Wygląda, jakby się urwał z Arkham Asylum, i zachowuje się tak, jak wygląda. Doszło do rękoczynów. Rzucił się na Dawida, ludzie musieli ich rozdzielać.

- Dopiero teraz mi pan o tym mówi? To może być istotne.

- Wcześniej pan nie zapytał - burknął fryzjer. - Myśli pan, że to on zabił Dawida?

Nowak zignorował pytanie.

- O co poszło?

- Nie zrozumiałem dokładnie. Ten Carlos krzyczał, że Dawid mu coś ukradł. Coś najcenniejszego. Raczej nie chodziło o pieniądze.

- Był agresywny, groził mu?

- Tak, był agresywny i wykrzykiwał różne rzeczy. Można je potraktować jako groźby, jeśli samego faceta traktuje się poważnie. A on chyba do końca normalny nie jest. Ma fazy góra-dół, góra-dół. Cykliczne zaburzenia osobowości. Tak powiedział Dawid.

- Kiedy zdarzyła się ta przepychanka?

- Przed świętami, w grudniu.

- Wie pan, gdzie znaleźć tego Delgado?

- Pojęcia nie mam.

Nowak wstał. Dobrze, że udało mu się znieść marudzenie emigranta, bo jednak pojawił się konkretny ślad. Spojrzał na dziwny wiatraczek spleciony z farbowanej na zielono wikliny, wiszący nad drzwiami.

- Krzyż świętej Brygidy. Dostałem od jednego Irlandczyka - wyjaśnił Wilkosz. - Widział pan ten wysoki kościół na Soho Square? St.Patrick's. Katolicki, przychodzi tu dużo Polaków.

- Pan też?

Wilkosz spojrzał na komisarza.

- Tak, ja czasami też. Wolno mi.

- Soho. Teraz to niezła dzielnica, prawda?

- Co, że Polak nie może mieszkać w centrum Londynu? Jestem tu nie na miejscu, jak ten katolicki kościół?! - Wilkosz z irytacją pokręcił głową. - Bo to jest jakaś, kurwa, legenda, że wszyscy Polacy jadą do Anglii pracować na zmywaku. Nie znam nikogo, kto pracowałby na zmywaku. Nikogo. No dobrze, jedna dziewczyna na początku, tuż po przyjeździe, zmywała naczynia w sieciowej knajpie. Ale słabo znała język, nie miała znajomych i tak dalej.

- To, że pan nie zna takich ludzi, nie oznacza, że ich nie ma - zauważył Nowak. Wilkosz tylko wzruszył ramionami. - Kiedy pan może się zgłosić na przesłuchanie?

- W poniedziałek, wtorek i środę pracuję do piętnastej, potem jestem wolny. Za to od czwartku do soboty włącznie można mnie złapać przed piętnastą. A gdzie miałbym się zgłosić?

- Belgravia Police Station. Na Buckingham Palace Road. Nie wiem, czy zostanie pan wezwany - dodał Nowak. - Gdyby przypomniał pan sobie o czymś istotnym, proszę skontaktować się z inspektorem Anthonym Huddlestone'em albo ze mną.

- Huddlestone? Jak piłkarz Tottenhamu?

No proszę, jednak ten denerwujący gość nie całkiem stracony dla społeczeństwa, także angielskiego. Zna się na futbolu, w końcu... fryzjer. Nowak spojrzał na niego z uznaniem.

- Tak. Ale to nie jest jego brat. Wygląda nieco inaczej.
Tomasz Konatkowski
Nie ma takiego miasta

Wydawnictwo WAB
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy