Reklama

Potop wielkanocny

Człowiek roztropny w drugi dzień świąt Wielkanocy czyli tzw. lany poniedziałek, powinien nie wychylać się z domu, a jeśli musi już wyjść - poruszać się pojazdem opancerzonym.

Jazda autobusem lub tramwajem nie chroni bowiem przed watachami wesołych młodzieńców z kubłami wody - wystarczy, by pojazd zatrzymał się na przystanku i otworzył drzwi: można obficie polać pasażerów. Własny samochód ze szczelnie zamkniętymi oknami? Można dowcipnie chlusnąć na przednią szybę. Kierowca przestaje widzieć drogę przed sobą, traci panowanie nad pojazdem i katastrofa gotowa...

Śmigus-dyngus, żartobliwy zwyczaj ludowy, kultywowany głównie na wsi, gdy na dobre przeniósł się do miasta, zdegenerował się w barbarzyński obyczaj. Ejże, a jak to było? Tak naprawdę w poprzednim zdaniu są dwa błędy.

Reklama

Kiedyś czym innym był śmigus, czy innym dyngus. Oba zresztą zwyczaje nie są polskiego pochodzenia. Zostały wprowadzone w średniowieczu przez niemieckich mieszczan osiedlających się w Polsce w okresie tzw. kolonizacji niemieckiej (prawo magdeburskie), wiernych swej tradycji. Od nich zwyczaj ten przejęliśmy. Jak widać nie musimy wracać do Europy, już w niej jesteśmy!

Dyngus w średniowiecznej niemiecczyźnie oznaczał okup. W Polsce polegał on na tym, że w wielkanocny poniedziałek gromadki chłopców "chodziły po dyngusie" od zagrody do zagrody wygłaszając gospodarzom oracje o Męce Pańskiej i składając życzenia. Ci zaś odwzajemniali się datkami w postaci jaj, wędlin, świątecznych ciast.

Ale dyngusowi towarzyszyły "swawole", jak narzekali średniowieczni kronikarze. Taką swawolą był śmigus. Polegał on na tym, że jeśli chodzącym po dyngusie datki wydawały się zbyt skąpe, siekli oni dziewczęta rózgami po łydkach i oblewali je wodą. Później zaś chlustali obficie wodą niezależnie od wysokości okupu.

Z biegiem czasu oba obyczaje zlały się w jeden, tym bardziej, że przypadały na ten sam czas. Acz jeszcze przed wojną w polskiej kulturze ludowej odróżniano dyngus od śmigusa, zaś dziewczęta mogły wykupić się od dokumentnego zmoczenia odpowiednim haraczem. Im która z zasobniejszego gospodarstwa pochodziła, tym musiała złożyć większe datki.

Ale też i wówczas nie żałowano wody. Lany poniedziałek daleki był od symbolicznego skrapiania panien. Tak daleki, że już w XIV wieku synod biskupów poznańskich potępił zwyczaj dyngusu i towarzyszących mu swawoli.

Pomogło tyle, co nic. Przybywało wody. W XVIII wieku ksiądz Jędrzej Kitowicz notował: "Była to swawola powszechna w całym kraju, tak między pospólstwem, jak też między dystyngowanymi (...). Największa była rozkosz przydybać jaką damę w łóżku, to już ta nieboga musiała pływać w wodzie między poduszkami i pierzynami, jak między bałwanami morskimi".

Tak było u "dystyngowanych". A między pospólstwem po wsiach staczano całe bitwy wodne. Często było mało dokumentnego oblania dziewczyny kubłami wody. Rozochoceni kawalerowie ciągnęli biedaczkę nad pobliski staw czy rzeczkę i tam ją w całości nurzano. W przypadku braku rzeki czy stawu w okolicy ciągnięto dziewuchy pod studnię - kilku nieboraczkę trzymało, żeby nie uciekła, a kilku oblewało.

Tak po prawdzie dziewczęta broniły się słabo. Gdy jakąś pominięto przy oblewaniu, poczytywała to sobie za ujmę, znaczyło bowiem, że nie ma powodzenia wśród kawalerów. Bywało więc, że taka zapomniana sama na siebie wylewała dzban wody i wybiegała na wieś głośno złorzecząc na rzekomych oblewaczy.

Wszystkim tym rządziły jednak pewne reguły. Jan Stanisław Bystroń w "Dziejach obyczajów w dawnej Polsce", a Zbigniew Kuchowicz w "Obyczajach staropolskich" przypominają, że chociaż oblewanie wodą było zwyczajem powszechnym, to jednak unikano go w stosunku do ludzi starszych i dostojnych, można było sobie nań pozwolić tylko wobec równych. W dodatku, o ile w poniedziałek wielkanocny polewano i pławiono dziewczęta (mężatki były raczej oszczędzane), to te mogły się kawalerom rewanżować we wtorek i tak aż do Zielonych Światek każdego piątku.

Im bliżej naszych czasów, tym obyczaj bardziej się cywilizował, przestano już pławić panny po stawach, rzekach czy ciągać je pod studnie - wystarczyło chlustanie z wiader i kubłów, a wreszcie tylko z dzbanów i butelek, po miastach zaś poprzestano na kropieniu wodą kolońską czy perfumami.

Powrót do czynienia z lanego poniedziałku potopu nastąpił od kilku lat, przy czym nie oszczędza się nikogo, ani - tym bardziej - wody. Zwłaszcza w miastach. Socjolog powiedziałby, że barbaryzacji obyczajów sprzyja wielkomiejska anonimowość. Warto dodać (to "smrodek dydaktyczny", jak powiedziałby Melchior Wańkowicz), że sprzyja temu wychowanie młodzieży na luzie. Czy rodzice byliby tak wyrozumiali dla swoich pociech, gdyby zostali oblani od stóp do głów przez ich kolegów.

Marek Arpad Kowalski

MWMedia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama