Reklama

Sukces jest na deser

Kiedy oglądałam ją na ekranie, myślałam, że jest beztroska i może trochę roztrzepana. Podczas rozmowy zaskoczyła mnie skupieniem i powagą. Długo pracowałyśmy nad tekstem. Dla Ilony Ostrowskiej ważne było każde słowo, każdy przecinek.

Wychowałam się w kochającej rodzinie. Moi rodzice do dziś chodzą na spacery, trzymając się za ręce. Mama nie pracowała, zajmowała się nami. Tata, marynarz, spędzał na statku około sześciu miesięcy w roku. W dzieciństwie nie odczuwałam smutku z tego powodu, były przecież listy, telefony. Jego powroty do Kołobrzegu stawały się świętem. Przywoził mnie i siostrze lalki Barbie, modne dżinsy i całe pudełka trójwymiarowych widokówek z mrugającymi pięknościami. Za komuny to były skarby, które rozdawałam kolegom na podwórku. Zagraniczne mazaki wymieniałam na stare, podarte znaczki pocztowe, taką miałam głowę do interesów! Dzięki tacie żyliśmy w dostatku, niczego nam nie brakowało. Oprócz prezentów przywoził też filmy, które kręcił kamerą ósemką. Raz przedstawiały wpływanie do egzotycznego portu, innym razem śmiałyśmy się, bo filmował same fale. Pokazom towarzyszyły opowieści o rekinach, wielorybach i rozmaitych przygodach. Oczywiście, im straszniejsze, tym lepsze. W dzieciństwie tata był moim guru. Dwa razy opłynął kulę ziemską, zwiedził cały świat. Wystarczyło rzucić hasło "Australia", a już opowiadał jakąś historyjkę. Kiedy przestał pływać, przenieśliśmy się z Kołobrzegu na Zamojszczyznę, żeby zamieszkać bliżej dziadków. Tam, daleko od wody, tata pozostał człowiekiem morza. Nosi długą brodę, chodzi w kapitańskiej czapce. Myślę, że nadal tęskni za pływaniem.

Reklama

Wciąż gdzieś mnie nosi. Mam naturę koczownika, jestem ciekawa świata i ludzi. Uwielbiam już sam moment planowania wyprawy. Zbieram przewodniki, kupuję bilety, kilka razy sprawdzam prognozę pogody. Nie myślę wtedy o niczym innym. Nie dbam o wygody, nie przeraża mnie brak hotelu, wilgoć, robactwo. W Malezji mieszkałam w domku na palach.

Gdy się zagapiłam, przypływ odciął chatę od wyspy. Dopiero rano mogłam pójść coś zjeść. Nawet podczas najdalszych podróży czuję się bezpiecznie. Nigdy nie mam problemów, żeby o coś zapytać, zapuszczać się na obce tereny. Ufam ludziom. To zasługa moich rodziców. Kochali mnie bezgranicznie, dawali dużo wolności, choć wiedziałam, że gdzieś tam czuwają i kontrolka cały czas się świeci. Mama, osoba ciepła i opanowana, trzymała moją stronę, nawet gdy coś zbroiłam. Dało mi to na zawsze poczucie bezpieczeństwa. Na podwórku byłam szefem bandy, taką Pippi Langstrump z podrapanymi kolanami.

To były jeszcze czasy, kiedy nie słyszało się o żadnych zagrożeniach, więc biegaliśmy po całym mieście, bawiliśmy się w porcie. Pewnego dnia usłyszałam, że ktoś rozdaje dzieciakom słodycze z samochodu. Zebrałam moją bandę i popędziliśmy tam na wrotkach. Mężczyzna miał czarną brodę i kapelusz z szerokim rondem. Dał nam cukierki, wypchaliśmy sobie nimi kieszenie. Potem zobaczyłam go w telewizji. To był Czesław Niemen.

Kiedyś nie traktowałam aktorstwa serio. Studia we Wrocławiu były przedłużeniem dzieciństwa, zabawą, rodzajem przygody. Nie robiłam żadnych planów, nie myślałam o przyszłości. Mój dom był na drugim końcu Polski, pod Zamościem. Mogłam studiować bliżej: w Krakowie albo w Warszawie. Ale znajomi namawiali mnie na przyjazd do Wrocławia, bo piękne miasto, fajni ludzie, dobry poziom na uczelni. Więc pojechałam. Wtedy decyzje podejmowałam spontanicznie. Bez rozważania "za" i "przeciw". Lekko i bez namysłu. Wszystko jakoś tak

samo wychodziło.

Maria Barcz

Fragment artykułu pochodzi z najnowszego numeru PANI.

Więcej przeczytasz na www.styl24.pl

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: deser
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy