Reklama

Torańska: nie tracić czasu

Na początku był fortepian. Po zwykłych lekcjach biegła na zajęcia w szkole muzycznej. Było normalne, że inne dzieci bawią się na podwórku, a ona nie może tracić czasu. Miała 14 lat, gdy zrozumiała, że jest za mało zdolna i genialną pianistką nie zostanie. Mimo to dalej ćwiczyła gamy. - Już tak dawno nie grałam, będę musiała kupić sobie fortepian. Ale przecież muzykę uprawiam cały czas - piszę. Tekst tak jak utwór muzyczny musi mieć formę, nie ma miejsca na przypadkowe dźwięki.

Jak się pani nazywa?

Międzynarodowe Targi Książki w Pałacu Kultury. Słychać głos spikera: "Za chwilę Teresa Torańska będzie podpisywać swoją najnowszą książkę "Jesteśmy". Przychodzi w ostatniej chwili. Niewysoka, drobna, ubrana w koszulową bluzkę, proste spodnie. Uśmiecha się. - Dziś i tak denerwuję się o wiele mniej niż kiedyś. Nie mam pamięci do twarzy, bałam się, że ktoś podejdzie, poda książkę i powie: "Cześć, Teresa". I co wtedy? Mam zapytać: "Jak się pan nazywa?". Przecież sprawię mu ogromną przykrość. Ze stresu dostawałam takich boleści, że ledwo stałam na nogach. Teraz mam opracowane różne sposoby, na przykład proszę, żeby samemu napisać imię i nazwisko, bo nie chcę pomylić żadnej literki.

Reklama

Do Torańskiej ustawia się kolejka czytelników. Studenci, młode matki z dziećmi, dojrzali mężczyźni, emeryci. Dziennikarka sprawia wrażenie onieśmielonej. A przecież takich spotkań autorskich przeżyła wiele, napisała kilka świetnie sprzedających się książek, kilkadziesiąt reportaży, przeprowadziła tysiące rozmów.

- Teresa cierpi na pewną przypadłość, którą nazywam "nieposkromioną ciekawością drugiego człowieka" - mówi Mariusz Szczygieł, zastępca szefa "Dużego Formatu" w "Gazecie Wyborczej", w którym Torańska pracuje od ośmiu lat. - Zobaczyłem to, gdy pojechaliśmy razem na wieś zebrać materiał do reportażu. To był dzień referendum w sprawie Unii Europejskiej. Znaleźliśmy się na weselu. Teresa zadawała tam ludziom mnóstwo pytań: "Pan tutejszy? A wieś odremontowaliście? A po ile gęsi sprzedajecie? A lepiej na mięso czy na puch? A da się z tego wyżyć? A dlaczego pan się Unii boi? A z kim by pan wolał jak nie z Unią?". Była niesamowita, bo te pytania padały z szybkością trzech na sekundę. I to się bardzo spodobało. Ona ma w sobie coś, co sprawia, że każdy chce z nią rozmawiać.

Chwycić byka za rogi

- Teresa nawet jadąc tramwajem, zagaduje nieznajomych - opowiada Leszek Sankowski, mąż Torańskiej, informatyk. - Ciągle wszystko ją interesuje. Mnóstwo czyta, głównie dzienniki, biografie, pamiętniki, czyli to, co może przydać się w pracy. Mówi, że na beletrystykę szkoda jej czasu.

Dom na Zaciszu, spokojna okolica, wokół zieleń. Tutaj od kilku lat Torańska mieszka razem z mężem i swoją mamą. Są jeszcze dwa przygarnięte z ulicy kundle: Szarlota i Rafaela.

- W tym domu nie ma żadnych nadzwyczajnych rzeczy, czasem panuje rozgardiasz - mówi Krystyna Kofta, pisarka, sąsiadka i przyjaciółka Torańskiej. - Ale wszyscy lubią tutaj przychodzić. Teresa i Leszek są bardzo serdeczni, gościnni. Oboje mają ogromne poczucie humoru.

- Odwiedzamy się spontanicznie i sporadycznie, bo wszyscy jesteśmy zapracowani - dodaje Ewa Balcerowicz, także sąsiadka z Zacisza. - Teresa i Leszek fantastycznie się uzupełniają, ona jest kompletnie niepraktyczna w życiowych sprawach, a on się o nią troszczy. Leszek jest nie tylko świetnym informatykiem, ale także doskonałym kucharzem. Potrafi kupić Teresie coś z ubrania. A ona to docenia i jest mu wdzięczna.

- Kiedy jest zajęta pisaniem, dom schodzi na dalszy plan - przyznaje Sankowski. - Wtedy rzeczywiście nie ma głowy do sprzątania, gotowania, zakupów.

Ostatnią książkę "Jesteśmy" - rozmowy z polskimi Żydami, którzy wyjechali z kraju po wypadkach marcowych w 1968 roku - napisała w siedem miesięcy. Pracowała na okrągło. - Jak mam robotę i termin, to nie ma zmiłuj, chora nie chora. Piszę do trzeciej w nocy, przesypiam dwie godziny, wstaję i dalej piszę. Dziennikarstwo to wolny zawód, z tym że nie ma się ani wolnej soboty, ani niedzieli, czasem nie ma się też i Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Najgorszy jest moment, kiedy nie wiem, od czego zacząć, jak skonstruować tekst. Wtedy chodzę po mieszkaniu i płaczę. Ale potem, jak już chwycę byka za rogi, to już leci.

Ile razy pisze się tekst?

Perfekcjonistka. Swoje teksty do dziś poprawia po kilkanaście razy. - Ona ma ogromny szacunek do każdego słowa i przecinka. Do obłędu majstruje przy tekstach, chociaż przecież i tak byłoby świetnie. Ale Teresa zawsze robi wszystko na maksa, nie odcina kuponów, chociaż jest gwiazdą - mówi Włodzimierz Kalicki, dziennikarz z "GW" i przyjaciel.

Torańska: - W latach 70. trafiłam do dobrego w tamtych czasach pisma "Argumenty" i tam spotkałam Jerzego Ambroziewicza. Przynosiłam mu tekst, a on pytał: "Ile razy pani go pisała?". "Dwa", odpowiadałam. "To napisze pani trzeci!". Ambroziewicz był dla mnie największym autorytetem. Starał się mi pomóc, bo widział, że mi zależy. A ja miałam straszną ochotę, żeby pisać dobrze. Jeden reportaż zajmował mi kilka miesięcy, zarabiałam grosze. Uważałam, że nie opłaca się brać pieniędzy za chałtury. Gdy robiłam rozmowę z Jerzym Urbanem i poprosiłam go o kolejne spotkanie, usłyszałam: "Gdybym pracował jak pani, na życie bym nie zarobił". "Ale ja mam małe potrzeby", powiedziałam, zresztą zgodnie z prawdą. Tak jest i dzisiaj. Chociaż teraz stać mnie na wiele.

Po co pani pisze?

Pierwsze własne mieszkanie kupiła w połowie lat 70. za przewodnik "Europa za sto dolarów". To był hit. - Bardzo dużo wtedy podróżowałam, głównie autostopem, sama, z przyjaciółmi. Braliśmy masę konserw, makarony i dalej w drogę. Poza Skandynawią zaliczyliśmy wszystkie kraje w Europie. Postanowiłam więc się swoim doświadczeniem podzielić.

Nigdy nie chciała zostać na Zachodzie, w połowie lat 80. przez dwa lata mieszkała w Paryżu, namawiano ją do emigracji, ale nawet nie chciała o tym słyszeć. Chodziła po ulicach i z tęsknoty płakała za Polską. - Dziś wydaje mi się to trochę śmieszne, ale wtedy uważałam, że wyjechać z ojczyzny znaczy zdradzić ją.

Na początku lat 90. dostała stypendium na Harvardzie. Do Bostonu pojechała razem z mężem. Później on stanął do konkursu na stanowisko informatyka w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, dostał pracę i na dziewięć lat został w Waszyngtonie. Torańska kursowała między Stanami i Polską. Dwa miesiące tu, trzy tam.

- Ameryka jest fantastycznym krajem, ale mnie nie bolała. Było mi obojętne, czy wygra Bush, czy Clinton. Strasznie mi zależy, żeby w Polsce było lepiej.

Zrobiła kilkadziesiąt wywiadów z najważniejszymi politykami w powojennej Polsce. Jej bohaterami byli komuniści, decydenci, dygnitarze partyjni, twórcy "Solidarności". Z tych rozmów powstał cykl książek: najpierw "Oni", potem "My", "Byli".

- Nikt nie składa się z samych zalet albo z samych wad. U nas albo się obrzuca kwiatami, albo kamieniami. Każdy człowiek ma potrzebę wytłumaczenia się, a ja na to pozwalałam. Nie przychodzę w roli prokuratora czy sędziego, chcę wysłuchać. Dlatego zrobiłam rozmowę z Jakubem Bermanem, z Edwardem Ochabem, z Jerzym Urbanem i innymi, którym tzw. prawdziwi Polacy nie podadzą ręki. Ale przecież ile ciekawych rzeczy się od nich dowiedzieliśmy, ile nowych faktów poznaliśmy. Wie pani, czego żałuję? Że nie rozmawiałam z Józefem Różańskim, osławionym katem bezpieki w latach 50. Miałam numer telefonu i nie zadzwoniłam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że wejdę do jego mieszkania, powiem "dzień dobry". To był błąd. Dziś bym się nie wahała.

Zrozumieć innych

Za wywiad rzekę z generałem Wojciechem Jaruzelskim dostała Nagrodę im. Barbary Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. Zanim zaczęła rozmawiać z Jaruzelskim, spotkała się z jego żoną, córką, profesorami córki, znajomymi. Zbierając materiał do wywiadu, z bohaterami spotyka się wielokrotnie. To, co ukazuje się w druku, nie jest wiernym zapisem rozmowy, tylko jej kompozycją. Torańska: - Bo ja piszę dla ludzi, stąd to wymyślanie formy. Chciałabym, by czytelnik odebrał to, co ja poczułam, spojrzał w oczy tak jak ja, żeby zrozumiał cudzą psychikę.

Potem byli "Są", książka, w której nie ma polityki. Jest za to dużo o uczuciach. Na szczere do bólu zwierzenia Torańska namówiła m.in. Jana Nowaka -Jeziorańskiego, Wandę Wiłkomirską, Ewę Balcerowicz. Ewa Balcerowicz: - Gdy poprosiła mnie o rozmowę, nie wahałam się ani chwili.

Co się zdarzyło w marcu?

Studiowała prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Wszyscy szli na jakieś studia, więc coś musiała wybrać. Było fajnie, wystarczyło tylko w czasie sesji zarwać kilka nocy i egzaminy zaliczone. Dość szybko przekonała się, że prawnikiem raczej nie zostanie. Kiedy była na praktykach w sądzie, wszyscy oskarżeni wydawali jej się niewinni, chodziła do sędziów i błagała, żeby orzekli niski wyrok. Żyła beztrosko. Codziennie teatr, nawet sama występowała w teatrzykach studenckich, biegała do klubów: Stodoły, Hybryd. Polityką się nie interesowała. Oczywiście orientowała się, na czym polega system komunistyczny. Pochodzi z Kresów, połowa jej rodziny siedziała w sowieckich łagrach. Ale chciała się cieszyć tym, co ma. Świetne przedstawienia, koncerty. Aż przyszedł 1968 rok, marzec. Wstrząs.

- Dla mojego pokolenia, ludzi urodzonych po wojnie, pierwsze poważne doświadczenie polityczne. Do tej pory nie widziałam zamieszek, milicji z karabinami i gazem łzawiącym. Potwornie się bałam, ale biegałam na wszystkie zebrania, demonstracje, wiece.

W akademiku na Kickiego poznała Leszka Sankowskiego, studenta ekonomii. Widziała, jak wybierają go do komitetu strajkowego, pomyślała wtedy: "Szkoda, fajny chłopak, na pewno zaraz go aresztują". Nie pomyliła się, Sankowski siedział w więzieniu, wyrzucono go ze studiów. Ponownie los ich zetknął 20 lat później, w drugiej połowie lat 80. Oboje byli już dojrzałymi ludźmi, po przejściach. Zostali parą, wzięli ślub. - Dobrze nam się układa, o czym tu opowiadać - kwituje Torańska.

Wcześniej różnie bywało. - Zdarzały się i okresy samotności, nawet je lubiłam. Tak jestem skonstruowana, że często potrzebuję być sama. Jako dziecko uciekałam na drzewo, teraz dwie, trzy godziny w ciągu dnia muszę odpocząć od ludzi. Leżę sobie i milczę. Bez tych przerw chyba bym oszalała. Leszek... Dobrze, że jest. W zawodzie można walczyć, starać się, ale spotkać odpowiedniego partnera to jak wygrać los na loterii. Bo mężczyzny, proszę pani, ani zdrowia nie można sobie zaplanować.

Torańska mówi, że jest spełnionym człowiekiem. - Być może za 20 lat, kiedy przyjdzie starość, będę żałować, że nie mam dzieci. Trochę to był mój wybór, częściowo tak się życie potoczyło. Przecież nie z każdym chce się mieć dziecko, nie w danym momencie. Ale teraz jak sobie pomyślę, że miałabym po nocach nie spać i zamartwiać się, czy dziecka nie spotka jakaś krzywda, czy nieszczęście, to cieszę się, że to mnie ominęło.

Czego jeszcze pani trzeba?

Gotuje tylko wtedy, gdy musi. Nie znosi chodzenia po sklepach, nienawidzi fryzjera, kosmetyczki. Pieniądze wydaje na książki. - Jestem męska - śmieje się Torańska.

- Dla mnie Teresa jest bardzo kobieca - mówi jej mąż. - Wrażliwa, czuła, ma gorące serce. To idealna towarzyszka życia, nie jest małostkowa, nie stwarza żadnych problemów, tylko sama stara się pomóc. Zawsze można na nią liczyć. Kiedy moja mama była ciężko chora, sprowadziłem ją do naszego domu. Wiadomo było, że trzeba będzie poświęcić jej dużo czasu. Teresa nawet słowem nie zaprotestowała, chociaż było to dla niej duże obciążenie.

Krystyna Kofta: - Nie zapomnę, jak po mojej operacji przyszła do mnie razem z Leszkiem z ogromnym tortem. Ona nawet w trudnych chwilach myśli optymistycznie o przyszłości.

- Na szczęście jestem zdrowa, chęć do pracy mam, to czego jeszcze mi potrzeba? Lepszego samochodu? Przecież to kompletnie nie ma znaczenia - uważa Torańska.

Co będzie pani robić?

Białystok. Uliczka Elektryczna ciągnie się wzdłuż rzeki Białki. Z jednej strony Teatr im. A. Węgierki i elektrownia, z drugiej rząd białych drewnianych domków. W jednym z nich dwa pokoiki (mieszkanie miało, pani Izo, 32 metry, było bez łazienki, nawet bieżącej wody, nosiło się ją wiadrami z kranu po drugiej stronie ulicy) wynajmuje rodzina Torańskich. Mama, Teresa i o trzy lata od niej starsza siostra Halina. - Rodzice rozwiedli się, gdy ojciec wrócił z łagrów. Potem ułożył sobie życie bez nas, trudno - widocznie tak mu było wygodniej. Mama pracowała w szkole, uczyła francuskiego. Dbała, żebyśmy były wszechstronnie wykształcone. Zabierała nas do teatru, na koncerty. Wysłała mnie i Halinkę na balet, do szkoły muzycznej. Byłam przemęczona, czasem chciałam zostać w domu. Nie znosiłam szkolnego drylu. "Co będziesz robić?", pytała mama. "Och, mam tyle zajęć, poczytam to i owo".

Ostatnio Torańska znalazła szkolne świadectwo. Prawie same tróje, kilka czwórek, mnóstwo godzin nieusprawiedliwionych. - Zapytałam mamę: "Ja się naprawdę tak słabo uczyłam?". Odpowiedziała: "A ty po co to oglądasz, wyrzuć, spal". No i proszę, nawet z kompromitującymi stopniami można wyjść na ludzi.

Iza Komendałowicz

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: dziennikarze | zdrowie | Leszek Balcerowicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy