Reklama

Weronika z Zamościa:

Brzeg pragnienia i rzeczywistości znaczy mi linie istnienia. Wieczorami stanowię jednolity obraz rozdartej sosny wskazującej drogę łzom żywicznym.

Brzeg pragnienia i rzeczywistości znaczy mi linie istnienia. Wieczorami stanowię jednolity obraz rozdartej sosny wskazującej drogę łzom żywicznym.

Jak niebo kryształów rzuconych niedbale tęsknię za odległym błękitem. Kruchą nadzieją liczb, przypadków, procentów, rokowań, spływam wraz z deszczem po szybach świata tak wolno jak kroplówka w ciszy szpitalnej, mimo to życiodajnie.

Rankiem chodzę ścieżyną leśną podziwiając przejrzystość rosy, zachwycając się lotem jastrzębia, dumając się nad szumem strumyka, krążę między zielenią łąk. Wysrebrzając wyobraźnią półokrągły księżyc na rozgwieżdżonym niebie, płynę wraz z zapachem domu. Nie szukam blasku niczyich oczu, nie chcę wskazującym palcem dotykać brudnych wydarzeń, omijam je, unikam, jakbym żyła obok zasłaniając się innymi, nierzadko wyimaginowanymi, fantastycznymi, by ukryć rzeczywistość. Uciekam w popłochu przed ową rzeczywistością, drżąc w bojaźni, że stanie się ona marą straszną, co nawiedza myśli kreśląc kontury koszmaru.

Reklama

Każdego ranka budzi mnie rozpalone pytaniami czoło. Jednak zdaje sobie sprawę, że odpowiedzi nie są warte zadawanych pytań.

Bo mój świat to epoka w której przeszczep serca jest kwestią znalezienia dawcy, epoka, której jedynym problem dzisiejszej ludzkości ? jest znalezienie miejsca do parkowania, wszystkiego poza tym można być mniej więcej pewnym: porannej gazety w kiosku za rogiem, wysokości podatku, już nawet prognozy pogody się sprawdzają. Bo mój świat to czasy wypełnione nieustannym mruganiem, czasy kiedy jedzenie mięsa w świetle najnowszych badań okazuje się niezdrowe. Czasy gdy nawet śmierć której spodziewano się już jutro pojawiła się niespodziewanie dzisiaj i jak wiele innych rzeczy, po cichu rozeszła się po kościach. Marzymy by się za chwilę odrodzić i powrócić z naszymi chudymi duszami do sponiewieranych ciał, marne z nas feniksy, nasze popioły nas nie odrodzą, nie zrehabilitują. W naszych sercach już na zawsze wyryte będzie - "World trade center", "Teatr na Dubrowce", "Madryt", ostatnio "Biesłana". Jak nagłówki dziennika "Lokalne Piekło na Ziemi?.

Po takich artykułach z własnej duszy wyrywamy włókna i chrząstki, szukamy prawdy, przerażeni cierpieniem świata układamy swą pieśń. Wszyscy. Obchodzą nas każde drzazgi wbite w dłoń, każdy cierń ocalały z pożaru róż i dusz, dziurawy but ze wszystkich dróg życia

Lubię siebie za dźwięki mojej pieśni. Za to że staram się by moja linia istnienia była wieczną sinusoidą między tym co dobre i piękne a tym co rzeczywiste. Lubię siebie za to że nawet w dzisiejszych czasach, przesiąkniętych terroryzmem, wojnami, śmiercią niewinnych nie tracę nadziei. Codziennie będąc pasażerem samotnego tramwaju, bez biletu, nawet ulgowego...patrzę ludziom w oczy...tam zapisane są ich pieśni, alfabetem zmarszczek, kreskami uśmiechów, strumyczkami żyłek podskórnych. Moja nadzieja trzyma niczym w małym pudełku wszystko to co w moim rozumieniu składa się na definicję człowieczeństwa.

Wtedy lubię siebie najbardziej... kiedy wyimaginowaną dłonią ściskam to pudełko...kiedy mówię sobie głosem wewnętrznym pełnym niewiadomego optymizmu, że wszystko będzie dobrze....Wreszcie wtedy, gdy mam świadomość że musi istnieć coś do czego tak bardzo staramy się uciec i do czego być może uciekać warto.

Tekst jest pracą konkursową na temat "Lubię siebie...".

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy