Reklama

Już jest z nami!

Zaszłam w ciążę bez problemu. Wyniki badań, które potwierdzały, że spodziewam się Zosi, odebrałam w Wigilię - opowiada Małgorzata Omyła-Rudzka z Warszawy. - Tego dnia nie powiedzieliśmy nic naszym rodzinom, bo lekarz sugerował, żeby jeszcze się wstrzymać. Przez cały wieczór odczuwałam radość zmieszaną ze strachem. Nie tylko dlatego, że to właśnie ja nosiłam Zosię pod sercem. Przyczyną był przede wszystkim brak pewności, czy to serce wytrzyma obciążenie, jakim dla organizmu kobiety jest ciąża. Już od kilku lat byłam pod stałą opieką kardiologa. Wcześniej łatwo się męczyłam i czułam niemiarową pracę serca, co było bardzo nieprzyjemne.

Reklama

Z arytmią w ciąży będzie ciężko

Lekarz stwierdził arytmię i zaproponował zabieg, który mógłby mi pomóc. Wahałam się, nie mogłam podjąć decyzji. Przeważył jeden argument. - Gdy zajdzie pani w ciążę, serce będzie jeszcze bardziej obciążone. Jeśli myśli pani o dziecku, powinna się pani zdecydować - radził kardiolog. Zabieg się udał, czułam się po nim bardzo dobrze, ale ze staraniami o maluszka musieliśmy poczekać jeszcze pół roku, aby organizm odzyskał siły. Szybko wróciłam do formy, pierwsze miesiące ciąży także znosiłam doskonale. Niestety, wkrótce pojawiły się komplikacje.

Dziecku groziło niedotlenienie

Problemy z sercem ponownie dały o sobie znać w drugiej połowie ciąży. Znowu miałam arytmię, często skurcze i bardzo szybką akcję serca (wtedy przez kilkadziesiąt sekund do kilku minut moje tętno wynosiło 220, podczas gdy norma to 70). Byłam pod stałą opieką kardiologa i ginekologa, którzy zadecydowali, że resztę ciąży koniecznie powinnam spędzić na zwolnieniu, jak najwięcej odpoczywać, unikać stresu, dźwigania ciężkich rzeczy i wysiłku fizycznego. Musiałam też wcześniej niż inne kobiety - już od 32. tygodnia ciąży - chodzić na regularne KTG.

Z powodu mojej arytmii, dziecku groziło niedotlenienie.

Chyba będzie cesarka!

Wcześniej zastanawialiśmy się z mężem, jak będzie przebiegał poród, czy chcemy rodzić razem, czy może jednak nie... Zapisaliśmy się nawet do szkoły rodzenia. Niestety, okazało się, że nasze dyskusje nie miały większego sensu. W obliczu moich problemów z sercem, najbezpieczniejszym rozwiązaniem i dla maleństwa, i dla mnie było cesarskie cięcie. Zaczęłam się przyzwyczajać do tej myśli i interesować, jak będzie wyglądał zabieg. Gdy czekałam na kolejne KTG w Szpitalu Bielańskim w Warszawie, wpadła mi w ręce ulotka poświęcona preparatowi Seprafilm - to specjalna bariera, którą zakłada się kobietom po cesarskim cięciu, by po operacji nie utworzyły się zrosty. Ucieszyłam się, kiedy powiedziano mi, że po zabiegu lekarz użyje tego preparatu.

Jedziemy do szpitala i czekamy...

Termin porodu został wyznaczony na 18 sierpnia. Jednak profesor Dębski, który miał przeprowadzić cesarskie cięcie, kazał mi pojawić się w szpitalu tydzień wcześniej. I tak 11 sierpnia wylądowałam na oddziale patologii ciąży. Szpital Bielański przeżywał wtedy oblężenie. Kilka innych warszawskich szpitali było w tym czasie zamkniętych, więc przywożono tu ciężarne z całego miasta. Pacjentki przyjeżdżały, rodziły, odjeżdżały, a ja czekałam. Codziennie robiono mi KTG, ale o cesarskim cięciu wciąż nie było mowy. Poza tym zbliżał się długi sierpniowy weekend, więc zaczynałam podejrzewać, że mój pobyt w szpitalu przedłuży się o kilka kolejnych dni. I właśnie wtedy profesor Dębski zdecydował, że następnego dnia - czyli 14 sierpnia o godz. 11. - rodzimy.

Zapraszamy na salę operacyjną

Rano pielęgniarka zaprowadziła mnie na salę operacyjną. Po KTG przyszla kolej na znieczulenie. Pani anestezjolog wytłumaczyła mi, na czym będzie polegało, potem znieczuliła mnie miejscowo. Następnie kazała mi wygiąć plecy i pod żadnym pozorem się nie ruszać. Musiała wbić mi igłę w rdzeń kręgowy. Kiedy podawała mi znieczulenie, czułam się, jakby po plecach przebiegł mi prąd. Po chwili pani anestezjolog sprawdziła, czy już działa. Dotykała mojej skóry mokrymi gazikami. To było dziwne uczucie: czułam dotyk, ale nie czułam chłodu. Tak samo było wtedy, gdy lekarz rozcinał mi brzuch: czułam, że ktoś mnie dotyka, ale nie czułam bólu. Podczas zabiegu od lekarzy oddzielała mnie zasłonka, ale tuż nade mną były lampy, w których odbijało się to, co właśnie robił lekarz. Targały mną sprzeczne uczucia: z jednej strony nie chciałam oglądać swoich wnętrzności, ale z drugiej wiedziałam, że tam jest moje maleństwo i trudno mi było powstrzymać się od patrzenia w tamtą stronę. Żeby nie ulec pokusie, rozmawiałam z pielęgniarką.

Witaj na świecie, maleńka!

Po 10 minutach profesor wyjął Zosię i uniósł ją do góry. Wreszcie mogłam zobaczyć córeczkę i pogłaskać po twarzy. Bardzo żałowałam, że nie mogę jej przytulić, bo od razy została zabrana na badania. Wydała mi się taka maleńka, krucha i... sina. Bałam się, że coś jest nie w porządku. Dlatego ulżyło mi, kiedy dowiedziałam się, że dostała 10 punktów w skali Apgar, waży 3100 g i mierzy 53 cm. Zosię zabaczyłam znowu dopiero po kilku godzinach. Mój mąż przywiózł ją do sali pooperacyjnej i wreszcie mogliśmy razem nacieszyć się naszym wyczekanym skarbem.

Mam dziecko
Dowiedz się więcej na temat: cesarskie cięcie | problemy | zabiegi | cięcie | lekarz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy