Reklama

Jego wysokość Longin

Oto fragment książki Marcina Prokopa pt. "Jego wysokość Longin".

Rozdział pierwszy

Cześć, jestem Longin. Co macie takie zdziwione miny? Pytał was ktoś, jak chcecie mieć na imię? Albo wypełnialiście jakiś formularz z życzeniami dotyczącymi wzrostu, rodzeństwa i mieszkania? Właśnie, kto powiedział, że życie jest sprawiedliwe? Moje nie jest. Właściwie mam na imię Marcin, ale wszyscy wołają na mnie Longin.

Wszyscy poza rodziną, która zwraca się do mnie na różne sposoby: Martuś! (mama, która chciała mieć dziewczynkę), synu! (tata), aniołeczku! (babcia - kiedy jestem grzeczny), nasienie szatana! (babcia, kiedy nie jestem grzeczny), wnusiu! (dziadek). Tylko stryj, wielki fan muzyki, woła do mnie Longin, bo uważa, że pseudonimy są fajniejsze niż zwykłe imiona.Ale o czym to ja mówiłem? Aha, że życie nie jest sprawiedliwe. Bo wiecie, zawsze byłem beznadziejny w te idiotyczne zabawy, którymi zatruwali nam życie w przedszkolu.

Reklama

A teraz, drogie dzieci, bawimy się w chowanego. Jasne... Po co w ogóle miałem się chować? I tak zawsze wystawała mi albo głowa (bo jestem za wysoki), albo nogi (bo są za długie), albo ręce (z tego samego powodu). Chcecie poznać pierwsze wspomnienie z mojego życia? Byłem z rodzicami u znajomych, wokół stołu biegało mnóstwo dzieci, na podłodze leżały końce zbyt długiego obrusa i śmierdziało pastą do parkietu.

Był tak wyfroterowany, że wyrżnąłem nosem do przodu, a kiedy zbierałem się z podłogi, ktoś powiedział ze zdumieniem: "Ależ on jest długi, jak jamnik mojej kuzynki!". No i stąd się wziął ten Longin. Bo "long" to po angielsku "długi", rozumiecie? Zawsze taki byłem. Podobno kiedy 14 lipca 1977 roku przyszedłem na świat, nie mieściłem się w szpitalnym łóżku na oddziale noworodków i musieli mnie położyć na zwiniętej kołdrze na podłodze. Dobrze, że nikt na mnie nie nadepnął, bo dziś nie czytalibyście tej książki.

Nie mieściłem się też na materacu w przedszkolu, a siadając w ławce w pierwszej klasie, musiałem składać się jak scyzoryk. Masakra. Potem ktoś wpadł na pomysł, żeby woźny zrobił dla mnie specjalną ławkę - wyższą niż normalne. Wtedy właśnie zaczęli wołać na mnie Longin. Nawet nauczyciele tak do mnie mówili. Poza gościem od wuefu - całe metr pięćdziesiąt w kapeluszu - który tytułował mnie złośliwie "Jego Długość", zadzierając przy tym głowę do góry. Kiedyś nawet dostał od tego skurczu szyi i musieli wzywać pogotowie. Nieważne. Opowiem wam innym razem.

Teraz już siedzę w zwykłej ławce i ledwo się w niej mieszczę. Zawsze kiedy zapomnę i wyprostuję nogi, ktoś się o nie potyka. Najczęściej facet od matmy. Szkoła jakoś nie wzbudza we mnie dzikiego entuzjazmu, ale na pewne ustępstwa czasem trzeba iść. Tata powiedział, że jak nie będę chodził do szkoły, będę taki jak nasz sąsiad Gruby. W sumie to fajnie być Grubym - ma szeleszczące dresy w buraczkowym kolorze, mieszka na parterze w naszej kamienicy, ma dla siebie połowę podwórka i wszyscy się go boją.

Nawet tata, któremu wydaje się, że jest bardzo silny, bo codziennie robi cztery pompki przed zaśnięciem, a potem przyklepuje sobie włosy, bo sterczą mu na wszystkie strony. No, ale gdybym nie chodził do szkoły, musiałbym cały dzień spędzać z Bracholem w jednym pokoju. Gdybyście sami na to nie wpadli - Brachol to mój młodszy brat, który naprawdę nazywa się Sebastian. Postanowiłem więc wybrać mniejsze zło. A przyznacie sami, że wybór niełatwy. Z jednej strony czwarta klasa z durnymi zadaniami o pociągach, co to wyjeżdżają ze stacji A i zanim dojadą do stacji B, dostaję ataku śpiączki i matematyk rzuca we mnie kredą.

Z drugiej - pięcioletni smarkacz grzebiący w mojej kolekcji kapsli! Nie, życie nie jest sprawiedliwe, ale trzeba sobie z nim jakoś radzić. Gruby radzi sobie świetnie, przynajmniej tata tak twierdzi. Mama zawsze wtedy wywraca oczami, jakby chciała przebić nimi sufit i dostać się na strych, a stamtąd prosto na dach, gdzie lepiej żeby nie wchodziła, bo ostatnim razem zostawiliśmy tam z chłopakami z grillowanego gołębia.

Chcieliśmy zrobić sobie piknik jak dorośli, ale nikt z nas nie miał przy sobie niczego do jedzenia, więc położyliśmy na ruszcie znalezionego na podwórku zdechłego ptaka. Jednak po przypieczeniu pachniał jak zimowe kozaki dziadka, więc uznaliśmy, że może na dachu szybciej wywietrzeje. Mama nie lubi Grubego, mówi, że jak zje jeszcze jedną kiełbasę, to mu spodnie pękną na tyłku, ale on je i je, a jakoś mu nie pękają. Wiem, bo on ciągle chodzi w tych samych dresach, bez względu na to, czy jest lato, czy zima.

Poza tym nie kłania się mamie, a mama uważa, że mężczyźni powinni być dżentelmenami i otwierać paniom drzwi, oraz ustępować miejsca w autobusie, zupełnie jakby nie mogły sobie trochę postać. Za to mama często ustępuje innym, bo nie lubi się kłócić. Chociaż nie przepada za naszymi sąsiadami z kamienicy - no może poza panią Magdą, czyli mamą mojego kumpla Piotrka, którą czasem lubi, a czasem nie - to nigdy nie mówi im, co o nich myśli. Gruby za to nie ma z tym problemu, zazwyczaj nas nie lubi, tylko rzadko, nawet bardzo rzadko zdarza mu się Dzień Życzliwego Nastawienia Do Bachorów i wtedy pozwala nam bawić się na swojej części podwórka.

Nasze podwórko jest całkiem spore, wychodzi na nie okno mojego pokoju, więc wystarczy rzut oka z drugiego piętra i już widzę, czy warto zejść na dół. Gdy zjawia się Krzysiek albo Piotrek, zbiegam bez chwili wahania. Kiedy zobaczę tego przemądrzalca Damianka, muszę się dwa razy zastanowić, bo widzicie, Damianek zazwyczaj doprowadza mnie do szału, a co będę narażał swoje zdrowie psychiczne.

Damianek wszystko wie najlepiej, Damianek zawsze ma rację, świadectwo z czerwonym paskiem i plakietkę "wzorowy uczeń", którą mama przyszyła mu chyba do każdej bluzy. Nie chciałem go wcale przyjmować do bandy, ale Krzysiek z Piotrkiem mnie przegłosowali. Krzysiek jest moim najlepszym przyjacielem. Mieszka w kamienicy obok, która przylega do naszego podwórka, więc na szczęście nie mamy do siebie daleko.

Z Piotrka też fajny gość, tyle że jest alergikiem. Od początku wiosny aż do późnej jesieni albo kicha, albo łzawią mu oczy, albo ma czerwoną wysypkę na twarzy, albo nerwowo drapie się po brzuchu. A kiedy puchną mu oczy, tak że zamiast nich ma tylko dwie małe szparki i wygląda jak chomik dżungarski, mama nie pozwala mu wychodzić z domu przez kilka dni. To właśnie naszą czwórkę Gruby nazywa bachorami, bo na Brachola to nawet nie raczy spojrzeć. Gruby w ogóle widzi tylko to, czego nie zasłania mu wielki brzuch, pewnie ostatni raz patrzył na swoje stopy z dziesięć lat temu. I w ogóle nie ma szyi, głowa wyrasta mu prosto z ramion, a gdy chce spojrzeć w bok albo do tyłu, musi się cały odwrócić. Więc jakim cudem widzi wszystko, co się dzieje na podwórku? Nie mam pojęcia.

- Longin!!! Longin, jesteś?! Nawet nie muszę się wychylać przez okno, po wrzasku bezbłędnie rozpoznaję Piotrka. Przechodzę przez kuchnię (inaczej się nie da, mój pokój to właściwie kawałek kuchni, w której tata kilka lat temu wydzielił dla mnie miejsce), rzucając mamie stojącej przy zlewie, że schodzę na podwórko.

- Martuś, tylko uważaj na schodach! Cała mama. Mam dziesięć lat, a ona wciąż traktuje mnie jak dwulatka. Ostatnio nawet chciała mnie wziąć za rękę, gdy przechodziliśmy na drugą stronę ulicy. Na szczęście nie było przy tym nikogo znajomego, to mi nie narobiła wstydu przy ludziach. Wolałbym, żeby się skupiła na Sebastianie, więc od kiedy się urodził, wprowadziłem w życie plan właściwego nakierowania matczynej uwagi.

Gdy jeszcze raczkował, pokazałem mu, jak fajnie się wkręca śrubki do kontaktu. Szybko załapał i mama przez kolejny miesiąc praktycznie nie spuściła go ani razu z oka. Potem robiliśmy wodospad w muszli klozetowej i od kiedy wrzucił tam jej szczoteczkę do zębów, musiała cały czas pilnować łazienki. A i tak najlepsza okazała się porcelana, którą mama dostała od babci Stasi w prezencie ślubnym. Od zawsze ma fioła na jej punkcie. Postawiła ją na najwyższej półce w szafce w pokoju rodziców, w dodatku za przesuwaną szybką.

Sądziła, że Brachol nie dosięgnie. I nie dosięgnąłby, gdybym mu nie pokazał, że wystarczy pod nogi krzesła podłożyć W pustyni i w puszczy i trzy tomy Potopu. Wiecie, jaki piękny dźwięk wydaje porcelanowa filiżanka, kiedy huknie się nią o parkiet? O wiele fajniejszy, niż kiedy zrzuci się ją na dywan. Wtedy po raz pierwszy wpadłem na genialny sposób zarabiania i zasugerowałem mamie, że mógłbym przez chwilę popilnować brata ze znacznie większym zaangażowaniem, gdyby dorzuciła mi się do roweru.

Marzyłem wtedy o własnym pelikanie, Krzysiek takiego dostał od swojego taty i od czasu do czasu dał mi się nim karnąć, ale to nie to samo co własny rower. Mama w pierwszej chwili zupełnie mnie zignorowała, ale dwa-dni-spędzone-na-pilnowaniu-Brachola później weszła do mojego pokoju i zapytała z ciężkim westchnieniem: - To ile brakuje ci do tego roweru? Nawet jakbym sprzedał całą moją kolekcję historyjek z gumy Donald i puszek po niemieckich piwach, które turyści z Berlina zostawiają po sobie w śmietnikach na Olszynce Grochowskiej, i tak nadal brakowałoby mi prawie całej kwoty.

Ale najcenniejsza umiejętność negocjatora to poznać słabości przeciwnika. Z palcem w nosie wynegocjowałem nowiutkiego pelikana w zamian za dopilnowanie, by do końca roku nie stłukło się żadne naczynie z porcelanowego serwisu. Tego samego dnia zawinąłem w gazetę każdą filiżankę i każdy spodeczek, a na koniec włożyłem je do kartonu znalezionego na podwórku. Karton z pomocą taty umieściłem na samej górze meblościanki. Kiedy powiedziałem mamie, że wywiązałem się z umowy i że Brachol nawet nie spojrzy na serwis, a co dopiero mówić o tłuczeniu go, oznajmiła, że nie zamierza płacić mi ani złotówki.

Nie trafiały do niej żadne argumenty, więc postanowiłem się rozpłakać. Zdaję sobie sprawę, że płacz to u faceta trochę obciach, więc stosowałem tę metodę jako ostateczność wiedząc, że na pewno zadziała. Tym razem nawet w tacie wzbudził pokłady męskiej solidarności.- Co się tu dzieje? Skąd te ryki? Wraca człowiek z pracy do domu i chciałby chwilę odpocząć, a tu jak nie jeden się wydziera, to drugi ryczy! Co to za cyrki?! - zawołał, kiedy wparował do kuchni.

Zawodząc, jak pogrzebowa płaczka, opowiedziałem o jawnej niesprawiedliwości, a tata - ku mojemu zdumieniu - poparł mnie bez żadnych awantur: - No, ma chłopak rację. Zawarliście umowę, on się wywiązał, teraz twoja kolej - powiedział mamie i przyklepując włosy, wyszedł z kuchni. Mrugnął przy tym do mnie. Kilka dni później, kiedy wrócił z pracy, otworzył drzwi i wprowadził do środka coś, co na pewno nie wyglądało jak nowiutki pelikan, za to jak używany, porysowany rower złożony z niepasujących do siebie części. Ale był mój! Tylko mój! Po trzech latach ma jeszcze więcej niepasujących do siebie części, które dzięki tacie, genialnemu wynalazcy, razem tworzą jedyny w swoim rodzaju idealny rower.

Na całym Grochowie nie ma nikogo, kto by mnie prześcignął. Nawet Gruby przygląda mu się z zainteresowaniem, chociaż pewnie lata świetlne minęły od chwili, kiedy sam wsiadł na rower. Raz przejechał się na wrotkach Piotrka, wiecie, takich doczepianych do butów za pomocą pasków, przejechał na nich pół podwórka i zatrzymał się na własnym parkanie. Posikaliśmy się wtedy prawie ze śmiechu, no i potem do końca lata musieliśmy schodzić mu z oczu.

Ten parkan postawił sobie pewnego dnia, rzecz jasna nie pytając nikogo o zdanie. Wybrał najlepsze miejsce: z drzewem rzucającym cień i kawałkiem wkopanej w ziemię idealnie płaskiej betonowej płyty, która cudownie nagrzewała się od słońca, i przesiadywał tam, gdy tylko pozwalała na to pogoda.

Ze skrzynki po mleku zrobił sobie stolik, na którym zawsze stały jakieś butelki, chyba nie po mleku. W zeszłe wakacje wyniósł sflaczałe coś i położył na płycie, a jego prawa ręka, Jarek, który też mieszka na parterze, drzwi obok Grubego, przyniósł pompkę i zaczął pompować. Jarek jest chudy i niski, wygląda jak siódmoklasista z brodą i baczkami i każde zdanie kończy: "nie?". Mówi na przykład: "Ale dziś gorąco, nie? No i poszłem ci ja do tego sklepu, nie? A tam drogo jak w Peweksie, nie?". Na szczęście przy Grubym bywa raczej małomówny, więc przez całą godzinę pompowania nie odezwał się ani razu.

A kiedy zdyszany i cały czerwony na twarzy wreszcie skończył, sflaczałe coś okazało się basenem ogrodowym, z którego w najlepsze popijał sobie wodę Olaf, wielki pies Grubego. Przyglądaliśmy się temu w milczeniu, stojąc po drugiej stronie parkanu i ociekając potem. Słońce było wysoko na niebie i prażyło niemiłosiernie, a rozgrzane do czerwoności płyty parzyły nas przez trampki. Płyty były tylko trzy, ale za to w różnych miejscach podwórka - zabezpieczały otwór do wielkiego starego szamba, które kryło się pod naszymi stopami.

- Longin, po co mu basen? Przecież jest za gruby, żeby podnieść nogę i wejść do środka. - Krzysiek mówił tak, jakby marzył teraz tylko o tym, by znaleźć się po drugiej stronie płotu i mu pomóc.

- A może wlał tam tę śmierdzącą wodę ze swoich butelek i będzie mógł ją teraz pić prosto z basenu? - Piotrek odezwał się z rozmarzeniem w głosie. Pewnie dałby teraz wszystko za możliwość wykąpania się w zimnej wodzie. - Głupi jesteś, to nie woda, tylko bimber - powiedział Damianek i normalnie dałbym mu strzała w dziób za to wymądrzanie się, ale było zbyt gorąco i nie chciało mi się. A poza tym miał rację. To był bimber, czyli taki alkohol, który nasi tatusiowie od czasu do czasu sami robią w kuchni. Używają wtedy takich śmiesznych gumowych rurek i mnóstwa cukru, zamykają wszystkie okna, żeby sąsiedzi się nie dowiedzieli, i nie pozwalają nam o tym wspominać w szkole. 

Nauczyciel chemii też nie pozwala nam wspominać rodzicom o swoim laboratorium na zapleczu. Gruby usłyszał, jak mówimy o jego butelkach, i wystarczyło, by machnął ręką, a już jego krwiożercze bydlę zwane dla niepoznaki psem, ale bardziej przypominające połączenie bobra i byka, rzuciło się w naszą stronę. Odskoczyliśmy jak oparzeni od parkanu i zwialiśmy do bramy, jedynego miejsca, gdzie było w miarę chłodno. Krzysiek oparł się o otwarte skrzydło metalowych drzwi, które drgnęło z mrożącym krew w żyłach jękiem. Dokładnie ten sam potępieńczy jęk słyszę kilkadziesiąt razy dziennie w moim pokoju, dokładnie dwa piętra nad bramą.

- Wyzwanie? - rzucił i palcem wskazującym wskazał sufit. Wiedziałem, że nie chodzi mu ani o mieszkanie Piotrka, które znajduje się tuż nad bramą, ani o moje, piętro wyżej. Nie, Krzysiek mówił o strychu. I chociaż tego dnia było tak gorąco, że roztapiały się gumowe podeszwy trampek, przeszedł nas dreszcz. Właśnie tamtego lata na strychu wydarzyło się coś, co zmieniło całe moje życie.


Rozdział ten pochodzi z książki Marcina Prokopa "Jego wysokość Longin".


materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: książki dla dzieci
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy