Reklama

Kiedy kończy się dzieciństwo

Kiedy się kończy dzieciństwo? Gdy masz sześć, siedem lat? Dziesięć? Gdy pierwszy raz wychodzisz sam z domu? Gdy choćby przez chwilę jesteś zdany tylko na siebie? Sprawdzał to Tomasz Michniewicz, autor książki "Chrobot. Życie najzwyklejszych ludzi świata".

Tomasz Michniewicz, dziennikarz i podróżnik, poprosił siedem osób z siedmiu różnych krajów, żeby opowiedziały mu swoje życie. A ponieważ czas dany nam jest jako pamięć, będzie to siedem podróży przez siedem pamięci siedmiu zwykłych ludzi. Niby ten sam świat i te same czasy, ale widziane z różnych perspektyw - mieszkańca Ugandy, USA, Kolumbii, Indii, Finlandii, Zimbabwe i Japonii.

Słyszymy o różnych incydentach, ale dopiero taka zwykła codzienność opowiedziana w detalach pokazuje jak się sprawy mają naprawdę. Żadnych ekstremów- wojen, gwałtów, bogactwa nad miarę. Normalni, zwykli ludzie i ich życiorysy. O ile o kimkolwiek można powiedzieć, że jest zwykłym człowiekiem.

Reklama

Przeczytaj fragment książki "Chrobot. Życie najzwyklejszych ludzi świata":

Juanita nie boi się magii, ale boi się rekinów

- Śpij, córeczko, śpij...

Tropikalna gorączka nie chciała ustąpić. Buenaventura pełna była malarii, komarów i portowego życia. Duszne, lepkie miasto. Nawet plaże szare, jakby zmurszałe. Na ścianach wilgoć malowała plamy, domy gniły od wewnątrz. Wieczorami po ulicach niosły się przytłumione dźwięki currulao, afrykańskie rytmy płynęły po wodzie zatoki. Między latarniami przemykały cienie. Mówili, że to złe duchy.

Juanita w kącie widziała jakąś postać. Może to bruja, wiedźma, może coś innego.

- Anyż, ruta, nagietek. Wypij, kochanie. Dym oczyści ze zła. Czerwona nić ochroni. Madre Selva nieokiełznana, szanuj ją, dziecko, a będzie cię bronić. Matka Dżungli nie zapomina. Wystąpisz przeciwko niej, zemści się okrutnie.

Bywali czasem u jakiejś kobiety na peryferiach miasta. Miała w domu pełno słoików i buteleczek, jakieś napary, zioła, nawiązy. Trzymała też pancernika, który chodził po tapczanie. Juanita bawiła się z tym pancernikiem, gdy mama szeptała o czymś, pytała, słuchała odpowiedzi. Ktoś dotykał jej głowy otwartymi dłońmi, były płonące świece.

Do Nowego Świata przez ocean dotarło dużo więcej niż tylko niewolnicy. Juanita magii nie bała się nigdy, ale rekinów boi się do dziś. Jej ojciec jest biologiem morskim. Przy nim nie można było spokojnie zjeść obiadu. Za każdym razem gdy na talerzu lądowała parująca ryba, ojciec przypominał sobie wszystko, co o niej wiedział, szczegóły wskazując widelcem na okazie obiadowym. Zanim skończył o skrzelach, migracjach i płetwach grzbietowych, wszystko dawno zimne.

Gdy tylko zanurzała stopę w oceanie, ojciec od razu opowiadał, co tam może na nią czekać. Nasłuchała się o gatunkach rekinów, atakach na ludzi, śmiertelnych pogryzieniach. Juanita nigdy w życiu nie widziała rekina, ale się ich boi. W Kolumbii wiele osób boi się tak jakby z przyzwyczajenia. Ludzie na przykład nie trąbią, gdy ktoś zajedzie im drogę. Większość dlatego, żeby nie prowokować konfliktów, po prostu z uprzejmości. Ale fama idzie, że to ze strachu, bo nigdy nie wiesz, kto siedzi za kierownicą.

Juanita wychowywała się w porcie, w którym pracował jej ojciec. Dusza towarzystwa, znał kilka słów w każdym języku. Wszyscy go lubili. Miała na pęczki "wujków" z całego świata, którzy przywozili egzotyczne prezenty. Wujek z Korei przywiózł kraba, z którym chciała się bawić. Krab uszczypnął ją boleśnie. Wujek natychmiast odłamał mu szczypce.

Tata bardzo dużo podróżował. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany. Do tego elegancki, szarmancki, z błyskiem w oku. Typ światowca, miał dziewczynę w każdym porcie. Zanim poznał mamę, oczywiście. Opowiadał o tych podbojach z dumą, pokazywał zdjęcia. Wszystkie kobiety piękne, interesujące, jak nie tancerka, to aktorka albo śpiewaczka. Mama tylko przewracała oczami. To dawne czasy, ustatkował się po ślubie. Usidliła go w odpowiednim wieku, już po czterdziestce.

Juanita też była zawsze pierwsza do ludzi. Pamięta pierwszy dzień bez rodziców, gdy mama odprowadziła ją do przedszkola. Weszły do środka, gdzie trwały właśnie wycinanki. Juanita rzuciła się po kredki i nożyczki. Mama stała jeszcze chwilę, żeby się upewnić, że córeczka się nie przestraszy, nie będzie płakać. Juanita odwróciła się po minucie, zobaczyła ją stojącą w drzwiach.

- Mamo, zostaw mnie już, wracaj do domu!

Z przedszkola z płaczem wyszła mama.

Madhuri pamięta

Wujek zabraniał oddalać się od mahalli. Zabiorą cię albo się zgubisz, mówił. Nie wolno, bo jak ja cię potem znajdę? Bawić się można było w domu i wokół domu. Wujek codziennie wyjeżdżał do pracy daleko, nawet do Kalkuty. Wracał przed zmierzchem. Czasem przywiózł Madhuri jakiś nowy owoc albo gumę do żucia. Po co masz wychodzić dalej. Przecież niczego ci tu nie brakuje. Madhuri nigdy nie złamała tego zakazu. Bała się, że wujek odeśle ją z domu albo przestanie kochać.

- Pamiętaj, że gdy rozmawiasz ze starszym, nie wywyższasz się, nie stawiasz go w niewygodnej sytuacji...
- Pamiętaj, że przed wejściem zdejmuje się buty...
- Pamiętaj, że nie odchodzi się od stołu, jeśli nie zjesz wszystkiego na talerzu...
- Pamiętaj, że niegrzecznie jest kichać przy innych...
- Pamiętaj, że porządna dziewczyna nosi...
- Pamiętaj, że...

Reilly i Bruce wracają do domu

- Pierwsza lekcja samodzielności? Miałem siedem lat. To były niespokojne czasy. W Zimbabwe ludzie znowu zaczynali widzieć świat czarno-biało. Nawet na prowincji dało się wyczuć narastające napięcie.

Niedziela, piknik pod górą Wedza z widokiem na całą okolicę. Szesnasta, dwie godziny do zmierzchu. Pora wracać. Dzieci na odkrytej pace pick-upa, rodzicie w kabinie.

- Przestańcie dokuczać siostrze.

Akacje i czerwona ziemia. W okolicy pustka.

- Ostatni raz powtarzam.

Kolczaste krzaki, dziury w ziemi, wyboje po horyzont. Samochód zahamował ostro, wciskając troje dzieci w budę kabiny.

- Dość tego.

Mama Reilly’ego otworzyła drzwi i wychyliła się, nie wysiadając.

- Wy dwaj, zabierać proce i wyłazić z auta.
- Ale dlaczego?
- Bo tak mówię. Wracacie pieszo.

Reilly miał wtedy siedem, a Bruce dziesięć lat. Myśleli, że to żart.

- Trzeba było nie dokuczać siostrze.
- Daj im kilka dolarów.

- Macie tu kilka dolarów. Zawsze płaćcie za pomoc i jedzenie. Jakoś traficie do domu.

Samochód ruszył, opony podniosły piach z drogi. Chłopcy stali na poboczu i patrzyli, jak biały pick-up maleje i w końcu znika. Obaj stali boso, w szortach i podkoszulkach, z procami w rękach i banknotem pięciu dolarów zimbabwejskich w kieszeni. Do zmierzchu zostały dwie godziny. Do domu czterdzieści kilometrów na przełaj przez busz. Stali jeszcze chwilę bez słowa. Reilly otarł nos i ruszył wzdłuż drogi.

- Poczekaj, przecież nie mówili poważnie. Zaraz wrócą.

Usiedli przy drodze. Muchy brzęczały nad głowami. Reilly wydłubywał z nogi kolec. Bruce żuł kawałek zeschniętej trawy. Oprócz góry Wedza za plecami i prostej drogi wokoło nic.

- Na pewno wrócą.

Nie wrócili.

Chłopcy wiedzieli, gdzie są. Mniej więcej. Może raczej mniej niż więcej. Wiedzieli, że gdzieś na północ od tego miejsca leżało miasteczko. Prowadziła do niego droga. Lepiej celować w północny wschód, żeby jej nie ominąć. Z miasteczka do domu jedzie się ze czterdzieści minut, idzie pół dnia. Starszy brat mówi: "Idziemy". Reilly wolał rozpalić ognisko i przespać do rana, a ruszyć o świcie. Zamiast trzymać się drogi Bruce postanowił iść na przełaj, żeby zaoszczędzić czas. Szacowali, że do szosy mają dziesięć, może piętnaście kilometrów. Żadna odległość. W Imire pokonywali takie dystanse codziennie, często kilka razy.

Reilly był wściekły. Jak rodzice mogli im to zrobić. Kiepski kawał. Szedł w milczeniu i strzelał z procy do ptaków. Nie trafił ani razu, wszystkie były za daleko. Bruce szedł podekscytowany. Uważał, że to całkiem niezła przygoda. Trochę po piątej, zmierzch się już powoli zbierał. Zza horyzontu wyłonił się dom. W środku niczego, sam jeden, jak kołek w płocie. Żadnej drogi ani sąsiadów. Tak po prostu, dom w środku buszu. Obeszli go dookoła. Porządne ogrodzenie, porządny dach, przez okno widać telewizor. Reilly zapukał do drzwi. Uchyliła je czarna kobieta. Popatrzyła przez szparę.

- Wynoście się z mojego domu.
- Ale proszę pani, my już dzisiaj...

Bruce odciągnął brata za rękę, drzwi się zatrzasnęły, zgrzytnął zamek. Takie czasy.

Znaleźli ślady kół, a te zawsze dokądś prowadzą. Tak jak strumień wpada w końcu do rzeki, tak ślady kół muszą się zmienić w drogę. Zmierzch zapadł, ciemno, ale tę wyjeżdżoną oponami ziemię jakoś widać. Trochę chłodno, zwłaszcza na bosaka.

- To idź szybciej, rozgrzejesz się.

Ślady kół zgęstniały, stworzyły coś na kształt drogi, a potem dotarły do asfaltowej szosy. Ruszyli wzdłuż niej na północ, w stronę miasteczka.

"Miasteczko" to za duże słowo, ale innego brak. Nie wieś, nie miasto. Niskie budynki po obu stronach ulicy. Wulkanizator, skup ziarna, sklep blaszany, skład cementu. Stacja benzynowa, dwa bary, fryzjer, kilka domów. W okolicy luźna zabudowa, razem może tysiąc mieszkańców. W nocy głośno. Wzdłuż drogi gęsto od kierowców ciężarówek i obnośnych sprzedawców, z barów huczy muzyka. Światła mało, jakby je skąpo wydzielano dla pojedynczych lamp. Reilly chował się za starszym bratem. Szli niepewnie poboczem, omijając dziury. Miejsce, którego nocą nigdy nie widzieli, bo nikt by im nie pozwolił.

- U nas na wsi białego widziałam raz. Przyjechał z jakimś urzędnikiem. Wszyscy patrzyli z zazdrością. Miał garnitur, buty. Jak biały, to bogaty.

Czarne twarze trudno dojrzeć w mroku. Pojawiały się znienacka i znikały. Im bliżej świateł głównej części miasteczka, tym ludzi więcej. Ktoś syknął, ktoś ich lekko popchnął. Ktoś kopnął w metalową beczkę, żeby dzieciaki nastraszyć.

Z lewej długi parterowy budynek z dziesięcioma pokojami otwartymi do ulicy. W niektórych drzwiach stały kobiety z papierosami w rękach, oblane zimnym światłem jarzeniówek. Któraś się śmiała, klepiąc się po udach. Inna wołała, machała ręką.

- Murungu, weye kunu! Weye kunu! Chodźcie, białaski.

Bruce nawet nie zwolnił.

- Patrz przed siebie, nie odzywaj się do nich.

Miasteczko Wedza nie mogło uwierzyć. Dwóch białych chłopców, na bosaka, nocą, z procami w rękach, maszerowało w stronę stacji benzynowej, próbując zatrzymać każdy przejeżdżający samochód. Nikt się nie zatrzymał. Z baru przy drodze dudniła muzyka. Zza kraty gruba ekspedientka wydawała klientom piwo. Brzęk butelek i przekleństwa. Ktoś wytoczył się przez drzwi, splunął chłopcom pod nogi.

Patrzyli w ziemię, Bruce przyspieszył kroku. Przed barem po drugiej stronie drogi chłopak z butelką w ręce. Zginał się wpół, jakby go bolał brzuch, i krzyczał przeciągle. Pokazywał ich palcem, śmiał się, wrzeszczał. Zza niego wychylił się inny, patrzył tępo bez słowa. Jakiś samochód zahamował ostro.

- Co tu robicie?

Za kierownicą dobrze ubrany czarny mężczyzna. Nie wiedzieli, co powiedzieć. Spytał znowu, odpowiedzieli. Dokuczali siostrze, rodzice ich zostawili, kazali wracać na piechotę. Nie mógł uwierzyć.

- Wsiadajcie, zawiozę was do domu. Wystarczająco byliście już dzielni.

Kierowca w drodze do Imire pytał o to samo jeszcze dwukrotnie.

- Wasi rodzice to bardzo odważni albo bardzo głupi ludzie.

Wysadził ich pod sklepem rzeźnickim, jedynym budynkiem Imire widocznym z drogi. Stąd do domu dwa kilometry przez pola. Trafiliby z zawiązanymi oczami. Obaj byli z siebie niezwykle zadowoleni. Pola tytoniu, pola kukurydzy. Błyszczące oczy antylop, cykady, krzyk hieny. Cisza i szum drzew. Dom.

Przez okno zobaczyli rodziców siedzących przy kominku. Postanowili schować się na polu. Przecież rodzice nie mogli się dowiedzieć, że tak łatwo im poszło. Siedzieli między sadzonkami tytoniu i przez godzinę dusili śmiech. Gdy w końcu otworzyli drzwi, rodzice osłupieli. Zakładali, że synowie rozbiją obóz w buszu albo uproszą kogoś o nocleg. Afrykanie są bardzo gościnni, przecież nikt nie zostawi w nocy dziecka bez opieki. A gdyby wpadli w kłopoty, ktoś dałby im przecież znać przez radio.

Dziś Reilly mówi, że był za młody, żeby się bać, bo nie rozumiał, co się wtedy działo w kraju. Wiedział, jaki ma kolor skóry, ale nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak olbrzymie ma to znaczenie. Twierdzi, że mądrzej było wtedy spać w buszu przy małym ognisku. Rano ominęliby miasteczko szerokim łukiem i próbowali złapać okazję na drodze.

- Popytaj po okolicy, usłyszysz, ilu starszych musiało się chować przed białymi. Ile razy bili kijem albo napuszczali na kogoś swoich zbirów, żeby tłukli do nieprzytomności. Spytaj, kto to jest kaffir, spytaj, co to jest shambok. Bo my to wszyscy bardzo dobrze wiemy, mogę ci pokazać blizny. Kaffir to najgorsze określenie czarnoskórego Afrykanina na południu kontynentu. Czarnuch, smoluch - tylko jeszcze o wiele bardziej pogardliwie. Shambok to kawał gumowego węża do bicia.

Gdy po okolicy rozeszła się ta historia, biali farmerzy dostali piany. Co za głupota, co za nieostrożność Traversów. Będą im to wypominać latami. Rodzice Reilly’ego do dziś uważają, że to było ryzykowne, ale nie żałują. Ich zdaniem łatwo urządzić dzieciom życie tak, żeby wszystko miały podane na talerzu. Ale takie wychowanie nie ma racji bytu w miejscu, w którym cały czas jest niebezpiecznie. Przejeżdżając przez rezerwat na rowerach, dzieci mijają tysiąc zwierząt, które mogą im zrobić krzywdę. Każdą gałąź porastają pięciocentymetrowe kolce, w każdej jamie guźca można złamać nogę. Po kość słoniową i rogi nosorożców przychodzą kłusownicy, strzelcy wyborowi z karabinami szturmowymi. W kraju stale napięcia, wojna domowa może wybuchnąć w każdej chwili. Może zabraknąć jedzenia, trzeba będzie polować. Życie w rezerwacie to ryzykowna gra.

Traversowie nigdy się nie zastanawiają, co się może stać, jeśli dziecku dasz do ręki wiatrówkę. Nie znają formuły "a jeśli?". A jeśli się postrzeli? A jeśli się skaleczy nożem? Przecież mogę stracić dziecko. Nie przechodzi im to nawet przez myśl. Myślą - to będzie dla niego wspaniała przygoda. Zahartuje go. Nauczy czegoś.

Mikę zrzucili z roweru

Mika mieszkał z rodzicami w spokojnej części Kajaani nazywanej Purola. Niewielkie osiedle, małe uliczki rzadko oglądające samochody. To był ich teren zabaw, gdzie mogli szaleć na rowerach. W promieniu pięciuset metrów od domu. Zaraz za domem Miki zaczynało się jeziorko Kaupunginlampi. Zimą jeździli po nim na łyżwach, latem buszowali nad brzegami, bawiąc się w chowanego. Czasem trawa była tak wysoka, że nie było nikogo widać nawet, gdy stał wyprostowany. Bawili się zawsze w takim miejscu, żeby mama nie mogła ich zobaczyć z kuchennego okna, ale też na tyle blisko, żeby zawsze móc skoczyć do domu po pomoc lub coś do jedzenia. Kręcili się po Puroli często w piątkę. Mika, Niko, Anni, dziewczyna z domu obok, i dwóch innych chłopaków. Mieli swoją bandę, wszędzie razem.

Kilka domów dalej mieszkali trzej bracia. Dwóch starszych, jeden młodszy od Miki. Ten najmłodszy najbardziej zadziorny. Stale ich zaczepiał, a jak go ktoś pogonił, natychmiast leciał po braci. Próbowali ich po prostu omijać, zresztą tamci mieli swoje ulubione ulice. Ale w Puroli było też dwóch takich, których wszyscy omijali za wszelką cenę. Dwa, trzy lata starsi. Przesiadywali w różnych miejscach, wiecznie z tą samą miną. Jakby byli znudzeni, a do tego wściekli na cały świat. Zachowywali się, jakby to był ich teren. Mieli po jedenaście, może dwanaście lat.

Mika wracał właśnie rowerem do domu. Zagrodzili mu drogę.

- Wynoś się albo ci pi**dolnę.
- Puśćcie mnie.
- My rządzimy na tej ulicy. Spieprzaj, grubasie.

Jeden zabrał mu czapkę. Drugi zepchnął Mikę z roweru i rzucił nim o chodnik. Mika leżał na jezdni i patrzył, jak się z niego śmieją, a łzy wzbierały. Złapał rower i uciekł z płaczem. Coś tam jeszcze za nim krzyczeli. Może nawet dostał na odchodne kopa. Przecież sam, dwa lata młodszy, ich dwóch, nie dałby im rady. Ale tata da.

Ojciec wysłuchał, zabrał kurtkę, włożył buty.

- Chodź, idziemy. Gdzie oni mieszkają?

Dzwonek. Drzwi.

- Päivää.
- Päivää - odpowiedziała zapewne mama.
- Czy można na chwilę?
- Zapraszam.

W domu ciepło, normalnie.

- Przecież mnie następnym razem zabiją... Nie mam z nimi szans... Tato, wracajmy.

- Mam taką sprawę. Pani synowie...
- Bardzo pana przepraszam. Oczywiście porozmawiamy z nimi. To się więcej nie powtórzy.
- Bardzo dziękuję. Miłego dnia.
- Miłego dnia. Nähdään!
- Nähdään!

Bracia nie sprawiali więcej problemów.

Fragment książki Tomasza Michniewicza - "Chrobot. Życie najzwyklejszych ludzi świata". Wydawnictwo Otwarte. Premiera: 17 października 2018 r.


Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy