Reklama

Kto się boi czarnej wołgi?

Baba Jaga, dziad porywający dzieci, srogi policjant, czarna łapa, potwór spod łóżka, pielęgniarki wykonujące zastrzyki za niegrzeczne zachowanie... Niektórzy rodzice popisują się wyobraźnią, jakiej nie powstydziliby się scenarzyści filmów grozy.

Jedni mają swoje dyżurne straszaki, inni straszą maluchy czym popadnie. Czasami po prostu bez zastanowienia powtarzają to, co sami zasłyszeli w dzieciństwie. Wygląda na to, że opowiadanie historyjek z dreszczykiem jest skutecznym narzędziem służącym do dyscyplinowania dzieci. Zwłaszcza, gdy nie pomagają prośby czy tłumaczenia, inne środki zaradcze się wyczerpały, a opiekunowi puszczają już nerwy. Zazwyczaj efekt jest natychmiastowy. Oczy kilkulatka zamieniają się w spodki, a on sam rezygnuje z brojenia. Sukces pedagogiczny?

Po co to komu?

Reklama

Straszenie najmłodszych różnymi postaciami to zjawisko stare i dobrze znane. Prawie każdy region Polski ma swoje własne, tradycyjne upiory, ale jest też kilka takich o zasięgu ogólnokrajowym. A gdzie nie dotarły strzygi i topielice, tam dojechała czarna wołga. Było się czego bać.

Jeszcze w ubiegłym stuleciu zmory, mary, beboki i reszta menażerii stworzonej z myślą o konkretnej grupie docelowej, jaką są niegrzeczne dzieci, bywały niekiedy nieodłącznym elementem procesu wychowania. Zapracowani rodzice, na których barkach spoczywało gospodarstwo oraz ciężka praca w polu nie mogli pozwolić sobie na nieustanne doglądanie najmłodszych, zatem z pomocą przychodziły im istoty nadprzyrodzone. Dorośli zaludniali przestrzeń różnymi straszydłami, żeby ustrzec dzieci przed niebezpieczeństwami, dlatego studnię zamieszkiwał potwór, straszyło w lesie i sadzawce, a także w zbożu, ale tam już po to, żeby maluchy "w szkodę nie wlazły".

Byty nadnaturalne przydawały się też do wyjaśniania maluchom niezrozumiałych zjawisk i zdarzeń oraz do dyscyplinowania pociech. W minionych latach, zwłaszcza w środowisku wiejskim beztroskie dzieciństwo kończyło się szybko. Kilkulatki miały swoje obowiązki, z czasem dochodziły kolejne, zwłaszcza opieka nad młodszym rodzeństwem. W takich okolicznościach rodzice potrzebowali skutecznego narzędzia do egzekwowania posłuchu. Karą za nieposłuszeństwo była perspektywa stanięcia oko w oko z demonem, wilkiem pożerającym pacholęta czy Babą Jagą. Od razu odechciewa się rozrabiać! Wydawać by się mogło, że w XXI wieku tego rodzaju strachy zestarzały się, ale nic bardziej mylnego.

Generator koszmarów

Takie sposoby mają swoich zagorzałych zwolenników, którzy przekonują, że "przecież dziecko musi się czegoś bać". Stylowej, czarnej limuzyny, wiedźmy czy nawet sąsiada. Wszystko jedno, byle podziałało. Dlatego wyciągają z rekwizytorni grozy sprawdzone eksponaty, by traumatyzować dzieci tak, jak sami byli traumatyzowani. A potem dziwią się, że smyki nie chcą spać. Albo idąc do łazienki zapalają po drodze wszystkie światła. Czasem osobliwe metody wychowawcze będą rzutować na późniejsze życie straszonych. Nie brakuje wśród nas osób dorosłych, które zasypiają przy włączonej lampce, bo inaczej nie potrafią. W wielu przypadkach to efekt wieloletniego wysłuchiwania płynących z ust opiekunów opowieści o duchach. Niestety, z niektórych lęków się nie wyrasta.

Nie tylko rodzice straszą. Roztaczanie perspektywy zaklejenia rozgadanej buzi taśmą, to w niektórych przedszkolach wciąż smutny standard. Ale to jeszcze nic! Swego czasu w kilku placówkach wychowawczynie straszyły dzieci pozaszywaniem oczu. Z opowieści zaprzyjaźnionej mamy wiem, że w przedszkolu do której uczęszcza jej pociecha maluchy raczy się opowieściami o czarnej łapie, która ma zamieszkiwać jedno z tamtejszych pomieszczeń. Taka wizja niejednego dorosłego mogłaby przyprawić o dreszcze, a co dopiero kilkulatka! Dzieci tam uczęszczające podobno noc w noc moczyły prześcieradła i budziły się z płaczem.

Maluchy bywają na ogół łatwowierne, nie mają doświadczenia życiowego, więc komunikaty dorosłych odczytują 1:1. Nie rozróżniają zagrożeń realnych od nierealnych, a pracująca na pełnych obrotach wyobraźnia jeszcze ich lęki podsyca. Te zaś wzmacniane są kolejnymi zasłyszanymi okropieństwami. Dzieci boją się przede wszystkim własnych wyobrażeń, gdy słyszą, że w piwnicy mieszka potwór, który ukarze je za niezjedzony obiad, są w stanie w to uwierzyć. Im wcale nie wydaje się to takie niedorzeczne. Zaczynają fantazjować na ten temat, dopisywać różne scenariusze. A potem przyjdą nieprzespane noce, bo smyki przestają czuć się bezpiecznie we własnym domu. To, co dobrze poznane i swojskie zaczyna być groźne.

Zdaniem wielu psychologów straszenie dzieci to rodzicielska droga na skróty, wykorzystywanie swojej uprzywilejowanej pozycji, a także forma przemocy psychicznej. Może skutecznie podkopać autorytet opiekunów - prędzej czy później młody człowiek zorientuje się, że najbliżsi opowiadali mu jakieś brednie. A zaufanie i wiara w ich słowa polecą na łeb, na szyję. Zresztą, czy mrożące krew w malutkich żyłach historie dostarczają kilkulatkom rzetelnej wiedzy o otaczającej rzeczywistości? Czy legendy o upiorze w studni mają walor edukacyjny? Oczywiście rodzicom chodzi o to, by miejsce potencjalnie niebezpieczne nie pociągało dzieci, choć znajdą się i takie, które zechcą sprawdzić, czy w rzeczonej studni naprawdę żyje potwór. Aby na pewno o taki efekt chodziło? Wszak maluchy lubią eksperymentować, a ciekawość niekiedy może być silniejsza niż lęki i rodzicielskie zakazy.

Ta pani cię zabierze

Niestety, wciąż dość powszechnym zjawiskiem jest straszenie dzieci policjantami ("Jak będziesz niegrzeczny, to pan policjant przyjedzie po ciebie!"). To akurat nie wyraz pomysłowości, raczej skrajny brak wyobraźni. A co, jeśli w sytuacji autentycznego zagrożenia kilkulatek nie poprosi funkcjonariusza o pomoc, bo przez niemądre postępowanie opiekunów będzie się go bał? Jak ma zadzwonić pod numer alarmowy, gdy coś złego się wydarzy? Zamiast straszyć malca uprowadzeniem przez mundurowych, należy mu od najwcześniejszych lat tłumaczyć, czym się zajmują. Stawiajmy sprawę jasno: policja ściga przestępców i pilnuje porządku, nie porywa dzieci. Koniec, kropka.

Równie fatalnym pomysłem jest straszenie maluchów lekarzami, pielęgniarkami bądź zabiegami medycznymi - łatwo przewidzieć, jakie będą tego skutki. Nie powinniśmy być zdziwieni, że pociecha dostanie spazmów w przychodni.

Czasem, chcąc ukarać smyka urządzającego sceny na ulicy lub, w innym wariancie, uchronić go przed niebezpieczeństwami czyhającymi poza domem, rodzice grożą maluchowi, że zabierze go ze sobą dziad z worem, czarownica bądź ten czy inny przechodzień. Zgoda, trzeba uczyć dzieci zasady ograniczonego zaufania w stosunku do nieznajomych, niereagowania na ich zaczepki, trzymania się blisko mamy i tego, jak zachowywać się w przypadku próby porwania. Ale czy nie lepiej zamiast bezmyślnego straszenia podsuwać im konkretne scenariusze, jakie będą konsekwencje ich zachowań? Np. nie oddalaj się na zakupach, bo możesz się zgubić, nie rozmawiaj z nieznajomymi, nie zaczepiaj ujadających psów, etc.?

Nawet jeśli rodzice postępują zdroworozsądkowo, czasem z niechcianą pomocą przychodzą im "życzliwi" przechodnie. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy pociecha rzuca się na sklepową podłogę lub głośno zapłacze. Wówczas zawsze znajdzie się ktoś chętny do działania, a rodzic musi naprawiać sytuację:

- Ostatnio moja zazwyczaj grzeczna córka zalała się łzami przy kasie w markecie, gdy odmówiłam kupna kolejnego batonika. W takich sytuacjach nie reaguję, przeczekuję. Młoda widzi, że histerią niczego nie wskóra i z reguły szybko się uspokaja. Tym razem podeszła do nas jakaś starsza pani. Chwyciła Asię za rękę i zawołała: "Teraz pójdziesz ze mną!". Moje dziecko uderzyło w jeszcze większy płacz. Przytuliłam ją i zapewniłam, że nigdy i nikomu jej nie oddam. A nieznajomej poleciłam zająć się swoimi sprawami. Naprawdę trudno pojąć, co tymi osobami kieruje - wspomina pani Ewa, mama czteroletniej dziewczynki.

Cios w podbrzusze

Straszenie wydaje się być osobliwym sposobem na ochronę przed niebezpieczeństwami, czasem swoistym mniejszym złem. Niektórzy przekonują, że do trzylatków mogą nie trafić przydługie wywody o tym, że prąd jest niebezpieczny. Szybciej jest pogrozić im dziadem czy innym lichem. Ale czy sianie paniki to dobry sposób na przekazywanie najmłodszym wiedzy o świecie? Dlaczego mają dochodzić do życiowych prawd okrężną drogą?

Zakazanych czynności powinno się unikać nie ze strachu przed jakimś anonimowym dziadem, tylko z rozsądku. Przed najmłodszymi zasłaniamy gniazdka elektryczne, starszakom cierpliwie tłumaczymy, dlaczego dotykanie ich może być groźne, zamiast uciekać się do abstrakcyjnych pomysłów.

Jeszcze gorzej jest, kiedy otoczenie strasząc malucha przykręca śrubę i narusza absolutne podstawy dziecięcego poczucia bezpieczeństwa:

- Moja starsza kuzynka wmówiła mi, że jestem adoptowana. Miałam wtedy dziewięć lat i zareagowałam na to histerią - mówi Justyna, studentka pedagogiki.

Choć brzmi to nieprawdopodobnie, niektóre dzieci słyszą od bliskich, że przez niegrzeczne zachowanie lub odmowę zjedzenia obiadu mama zachoruje lub umrze, przestanie je kochać albo odda do domu dziecka. Kto choć raz usłyszał tego rodzaju groźbę, z pewnością długo jej nie zapomni. Nie wiadomo, co z tego wyniknie, ile szkód można wyrządzić takimi opowieściami. Trudno bowiem wyobrazić sobie bardziej przerażające scenariusze. Jak czuje się malec żyjący w permanentnym strachu, że coś tak okropnego się wydarzy?

Jeśli będziemy chcieli rozbić dziecięcy upór lub wymusić posłuszeństwo i sięgniemy po tego typu straszaki, będzie tak, jakbyśmy użyli bomby atomowej na wojnie. Wygramy, owszem, ale jakim kosztem?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy