Reklama

Marika wspomina dzieciństwo

Dzieciństwo było pyszne. Truskawkowo- malinowo- rabarbarowe - wspomina Marta Kosakowska, popularna piosenkarka znana jako Marika.

Przeczytaj fragment książki "Antydepresanty" Marty Kosakowskiej:

Jestem czwarta z kolei, przedostatnia i z pewnością niezaplanowana przez rodziców. Przydarzyłam się. Był niedzielny wieczór, czternastego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego. W telewizji dawali "W starym kinie" i lekarz kazał mi się spieszyć, bo chciał zobaczyć Charliego Chaplina, człowieka, który mimo bezbrzeżnego smutku, jaki przeważnie odczuwał, zdołał rozbawić pół świata. Wyszłam, co było robić.

Tu następuje spora przerwa w pamięci. Po jakimś czasie stopniowo stawało się dla mnie jasne, że objawiłam się na świecie jako dziewczynka. Wydawało mi się to wówczas okolicznością dość przykrą. Kompletnie nie interesowała mnie starsza o sześć lat Małgorzata ani tym bardziej młodsza Agnieszka, która przydarzyła się cztery lata po moich narodzinach i wówczas była różowym bobasem, podczas gdy na górce za ogrodem Michał z Jarkiem kopali pozyskanymi w harcerzach saperkami fenomenalne ziemianki, robili bazy z pustaków i eternitu, palili ogniska i karbid, hodowali żaby i ślimaki, wcieleni do wrogich indiańskich plemion toczyli walki na śmierć i życie.

Reklama

Byłam po uszy zakochana w moich starszych braciach. Oni to mieli zabawy! Boże, jak ja chciałam być chłopcem! Dużo musiało upłynąć wody w Wiśle, Narwi i Biebrzy, zanim dotarło do mnie, że jednak wspaniale jest być dziewczyną i nie ma już sensu uczyć się sikać do przodu i pluć.

Poza schematem wielodzietnej rodziny

Ale wracając do rzeczy. Rodzina wielodzietna. To określenie obrosło nieco sadłem kiepskich skojarzeń. Po pierwsze, że bieda, dzieci chodzą usmarkane, rodzice nie pracują, za to piją i palą najpodlejsze szlugi. Po drugie, że intelektualne zacofanie, technologiczny ciemnogród. Szerokim łukiem ominął ich wynalazek antykoncepcji i produkują te bachory, nie panując nad swoimi popędami.

Jest też kobieta w swetrze z golfem i zgrzebnej kraciastej spódnicy midi (należy tu jednak wykluczyć jakiekolwiek pokrewieństwo ze słynnym wzorem Burberry), ojciec najlepiej z brodą i w porządnych kapciach, purytańskie wychowanie, żadne tam Gwiezdne Wojny, przed snem przeczytamy coś z Izajasza.

Otóż moja rodzina nijak nie pasuje do tych pobieżnie nakreślonych schematów, nie przypominam też sobie żadnej spódnicy w kratę. Wieść, że oto nadciąga nowy człowiek, moi rodzice przyjmowali z pewnym zaskoczeniem, ale również radością, jak przystało na dar. Byli na to po prostu otwarci.

Mama, wiadomo, trochę się bała, duża wada serca, niedomykalność zastawki. Za piątym razem, czyli z Agnieszką, miała nieco przechlapane u lekarzy, którzy widząc tę wadę, mówili: "Albo pani, albo dziecko, pani porodu nie przeżyje, ja tej ciąży nie poprowadzę" i takie tam. Agnieszka pracuje dziś w szpitalu, jest magistrem fizjoterapii, rehabilituje. W pewnych kręgach uznano by, że to wystarczy, aby mama z miejsca została jakąś świętą lub błogosławioną, zamiast tego została nauczycielką polskiego na poziomie szkoły średniej. To oczywiście w niczym nie przeszkadza mojemu wrażeniu, że mama bardzo często przypomina anioła.

Dużo książek, dźwięków i przetworów

W domu było bardzo dużo książek i dźwięków (pianino, akordeon, skrzypce, saksofon, gitara, sokowirówka), dużo przetworów na zimę, sprzątania i podlewania, bo duży dom i ogród.

Były rozmowy, śmiechy i śpiewy. I była rozłąka, bo żeby każde z nas mogło odebrać wykształcenie w stopniu magistra lub doktora, uczyć się w szkole muzycznej, jeździć na nartach i na letnie wakacje, ojciec dołączył do fali emigracyjnej, która wylała się z Polski na początku lat osiemdziesiątych. Dokładnie w osiemdziesiątym czwartym. Piętnaście lat, z krótkimi lub krótszymi urlopami spędzanymi z nami, przeżył w Queensie w Nowym Jorku. Przywoził stamtąd opowieści, zdjęcia, filmy i artefakty w rodzaju kolorowych gum do żucia, dżinsów Levi’sa, czekolady i tych wszystkich marsów i snickersów, o których wtedy skrycie marzyło każde dziecko jeszcze pamiętające kartki na cukier. Ja zapamiętałam i kartki, i samo stanie w kolejce.

Ojciec był starotestamentowym bogiem. Był przeważnie nieosiągalny (siedem tysięcy kilometrów dystansu), za dobre wynagradzał, a za złe karał, miał duże wymagania, ale był też hojny. Był tytanem pracy. Od zawsze. Uczyliśmy się pilnie przez całe ranki, żeby choć w minimalnym stopniu zrewanżować mu się za to, co dla nas robił. To była trudna miłość. Poza tym świat miał jakiś taki porządek "codzienny", a kiedy wkraczał weń ojciec, ktoś totalnie swój, ale zarazem przybysz z innej galaktyki, ten porządek się burzył.

Późno, ale się zaprzyjaźniamy

W sumie słabo się znaliśmy, mimo że nagrywaliśmy mu kasety VHS. Do dziś zachowała się ta najgorsza, na której jestem dość irytującym dziesięcioletnim pacholęciem śpiewającym kolonijne piosenki.

Po kilku już dorosłych relacyjnych sromotnych porażkach doszłam do wniosku, że chyba po prostu nie wiem, jak się obsługuje mężczyznę w związku, jak to się robi z facetem. W sensie: życie jak się robi, komunikację, rozwiązywanie problemów. Aby się nie zacinać, nie milczeć, żeby rozmawiać, nie okopywać się we wrogich szańcach z poczuciem bezsilności.

W sumie nie miałam okazji podpatrywać rodziców w akcji, bo przez kluczowych piętnaście lat przeważnie byli rozdzieleni. Kiedy kończyłam liceum, ojciec wreszcie wrócił na dobre. Późno, bo późno, ale w końcu się zaprzyjaźniamy. Niezwykły człowiek, dobrze, że się nie minęliśmy.

Zajęło mi to ponad trzydzieści lat. Aż wreszcie... któregoś popołudnia usiadłam nad kubkiem świeżo parzonej kawy, żeby napisać piosenkę. "Myślę o ojcu" - powiedziałam na głos. - "To dla mnie ważny temat". Słowo "ojciec" w moim umyśle nierozerwalnie łączy się z innymi: "tajemnica", "nieobecność" i wywołuje ogromne emocje. Tak powstało Jak rozmawiać.

Matecznik w Łomży

Dom rodzinny w Łomży, zwany przeze mnie matecznikiem, był przeważnie pełen ludzi i ciągle się w nim coś działo. Mama, bardzo aktywna zawodowo, ściągnęła do siebie swoich rodziców, Bolesławę i Jana, dzięki którym wiem, jak wyglądał świat przedwojenny. Znam opowieści, jak w czasie wojny na zmianę przychodzili Niemcy i Ruscy, jak w trzydziestym dziewiątym niemiecki żołnierz przylazł w nocy do domu w Małachowie, bo widział, że mieszkają tam ładne dziewczyny.

Babcia miała wtedy siedemnaście lat, jej siostra Kazimiera osiemnaście. Ukryły się pod łóżkiem, kiedy usłyszały, że ktoś się zbliża. W pokoju pozostała trzynastoletnia Jadwiga, którą matka też po chwili ukryła. Wściekły szkop uderzył matkę w twarz, strzelił w sufit, ale odszedł. Tylko dziura w suficie została, dopóki dom stał, bo w końcu Niemcy go rozebrali i wzięli cegły. Babcia z rodziną kryła się wtedy w bunkrze-ziemiance w "naszym lesie".

W tym bunkrze mieszkała nie tylko cała rodzina, ale też krowa i owca. Czasem przychodzili jacyś partyzanci, jedli i odchodzili. Brat babci, jedenastoletni Antoś, zginął od niewypału, kiedy pasł tę krowę żywicielkę. Babcia pamięta, że na Wielkanoc czterdziestego piątego roku padał deszcz i w tym deszczu z bunkra do kościoła lecieli. Potem jej ojciec, a mój pradziadek Jan, ten dom odbudował. A ona wyszła za mojego dziadka, też Jana, w czterdziestym siódmym.

Kiedy po latach na zaproszenie mojej mamy Alicji wyjeżdżali do miasta, wyrywając sobie kawał serca i wątroby, sprzedali stary dom i ziemię. Na szczęście ten kawałek lasu został. Dziadek jest z doskonałego rocznika dwudziestego, babcia dwa lata od niego młodsza. Są doprawdy kopalnią wiedzy, również o wsi i gospodarstwie. Dla mnie zawsze były to opowieści niezwykłe, bo ja jestem mieszczką czującą niedorzeczny strach przed krowami (mają naprawdę duże głowy!).

Pyszne dzieciństwo

Dziadek, od kiedy pamiętam, zajmował się ogrodem. Doglądał jabłoni, śliw i gruszy, sadził i pielęgnował wszystkie możliwe warzywa i owoce.

Dzieciństwo było pyszne. Truskawkowo-malinowo-rabarbarowe. Już na zawsze zapamiętam babcię w stroju pszczelarskim. W jej skrzypiącej szafie była prawdziwa Narnia, przejście do innego wymiaru, pachnącego woskiem, miodem i dymem. Zakradałam się tam wiele razy potajemnie, choć było to zabronione, ale te wszystkie rzeczy były jak z innej planety, podobnie jak piórnik w dinozaury z wyskakującymi szufladkami na gumkę i temperówkę. Totalny amerykański różowy szpan. Oszaleć można! Czasem pojawiał się nagły telefon: "Bola, pszczoły się wyroiły". Nie miałam pojęcia, o co chodzi, ale wiedziałam, że będzie "szybka akcja bydgoskiej policji", czyli pekaes.

Uwielbiałam jeździć nim z babcią na wieś do pasieki, która należała do babci, a umiejscowiona była w gospodarstwie krewniaków. Chodziło o to, że kiedy pszczela rodzina stawała się naprawdę duża, królowa matka składała w ulu jajo, z którego miała się wykluć nowa królowa, następnie rój dzielił się i jego część wraz ze starą matką opuszczała dotychczasowy ul w poszukiwaniu nowego domu, czyli, krótko mówiąc, uciekała.

Sekwencja czynności, które następowały po opuszczeniu pekaesu, była czymś na kształt spektaklu baletowego. Krótki komunikat, że ta lub tamta jabłoń u tych, a u tych i potem ten cudny taniec. Łowienie pszczół, obdymianie ich czarodziejskim miechem, który przysypiał dotąd na dnie szafy, a teraz okazywał się bohaterem dnia. Następnie sprowadzanie owadziego roju wraz z królową matką do nowego ula. Oporządzanie ula starego, w którym zaczynała się tworzyć zupełnie nowa rodzina. Młoda matka, kiedy wreszcie wychodziła z ukrycia, od razu okazywała swoją królewską godność. Wydawała piękny dźwięk, odmienny od bzyczenia robotnic. Chłonęłam pszczelarskie fachowe terminy, brzmiące jak obcy język, i starałam się do wszystkiego, co się działo, możliwie zbliżyć i to dotknąć. Naturalnie, byłam czasem odpędzana przez dorosłych; wiadomo, prewencja. I nawet chyba nie bardzo chodziło o to, że krzywda stanie się mnie, bardziej że to ja "wejdę w szkodę".

Wychowywałam się w świecie i w czasach, w których nikt z dzieciakami nie cackał się tak jak dziś. Można było jeść niemyte kosztele i papierówki. No ale one były z sadu, a nie ze sklepu, nikt ich nie pryskał i nie dotykał. Może ewentualnie te pszczoły. Tęsknię za kosztelami. Już ich nie ma? Potem było picie idealnie chłodnej wody ze studni. I wreszcie powrót do miasta. Tylko ubrania jeszcze długo pachniały tajemnymi pszczelarskimi obrzędami. Jak dla mnie te pszczoły mogłyby się roić co tydzień, babci wprawdzie nie byłoby to na rękę, ale nie dało się nie zauważyć, jak cieszyła ją sama obecność na wsi.

Zawsze był gwar

W naszej domowej kuchni i jadalni zawsze był gwar. Wspólne posiłki, a takie właśnie były wszystkie nasze posiłki, stanowiły okazję do rozmów i wymiany wszystkiego na wszystko. Nikt z całej piątki nie chodził z kluczem na szyi. Nie pamiętam też, żebym się nudziła. W zamierzchłym dzieciństwie robiliśmy własnoręcznie gry planszowe rozrysowywane na kartonach, rzucaliśmy kostką i przesuwaliśmy wte i wewte pionki z guzików i naparstków podbieranych mamie.

Kolorowe cuda z plastiku pojawiły się później, kiedy zaczęliśmy dostawać amerykańskie zabawki. Ale dla mnie to dział handmade robił szał. Kiedy wreszcie postanowiłam zaakceptować swoją dziewczyńskość (no trudno!) i zaczęłam odkrywać moje wspaniałe siostry, daleko bardziej mnie zajmowało szycie ubrań dla lalek niż sama zabawa nimi.

Telewizja, owszem, rozbudzała wyobraźnię. Kiedy dawali "Chłopów" w odcinkach, a mam wrażenie, że robili to nieprzerwanie przez całe lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Scena, w której półżywy Boryna wychodzi w pole i sieje ziemię prosto z lnianej koszuli, podziałała na nas tak mocno, że kiedy babcia wyszła do spożywczego, a mama była jeszcze w szkole, wyciągnęliśmy z szafki kuchennej zapas ryżu, kaszy i mąki i zrobiliśmy wierną rekonstrukcję wizji Reymonta na dywanie w jadalni.

Babcia nie doceniła naszej fascynacji literacko-inscenizacyjnej. Podobnie ona i mama nie były zbyt uszczęśliwione, kiedy w tejże jadalni na tym samym nieszczęsnym dywanie próbowaliśmy rozpalić indiańskie ognisko i kiedy w wieku lat dwunastu postanowiłam wyzwać na honorowy pojedynek chłopca, który (jak się post factum okazało) od paru miesięcy chodził na taekwondo. Pojedynek skończył się po jednym ciosie. Nie moim. Przez dwa dni miałam takie usta, na jakie w dzisiejszych czasach baby wydają kupę kasy.


Fragment książki Marty Kosakowskiej "Mariki" - "Antydepresanty". Jej książka to szczery list do czytelnika, przewodnik po życiu i twórczości artystki, kobiety, która, idąc za głosem serca, odważyła się porzucić bajecznie kolorowe, acz cisnące już wdzianko i pokazać światu siebie nową, dojrzałą i szczęśliwą. Spisując wspomnienia i myśli - czasem nostalgicznie, czasem z przymrużeniem oka - odsłania to, co kryje się między wierszami jej piosenek.

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama