Reklama
Na drugim brzegu strumienia

(o tym, że mam czworo dzieci: troje na ziemi i jedno w niebie)

"Bóg dał mi kopa" to wywiad-rzeka Katarzyny Węglarczyk z Urszulą Melą. Rozmowa o wierze, macierzyństwie, miłości i trudnych przeżyciach. O tym, co w życiu naprawdę ważne.

"Bóg dał mi kopa" to wywiad-rzeka Katarzyny Węglarczyk z Urszulą Melą. Rozmowa o wierze, macierzyństwie, miłości i trudnych przeżyciach. O tym, co w życiu naprawdę ważne.


Urszula Mela to mama Jaśka Meli, najmłodszego zdobywcy dwóch biegunów. W książce "Bóg dał mi kopa w górę" szczerze opowiada o tym, co spotkało jej rodzinę. O śmierci młodszego syna, pożarze domu, ostrych zakrętach w małżeństwie i odkrytej po latach wierze. Oto jeden z fragmentów tej historii. 


Przełomowym momentem był dla ciebie rok 1997 - śmierć Piotrusia.

- Piotruś się utopił. Miał siedem lat. Utopił się w okolicznościach właściwie absurdalnych. Byliśmy wszyscy razem nad jeziorem, z całą czwórką dzieci, które były cały czas blisko nas. Na plaży było mnóstwo ludzi. Po kilku godzinach postanowiliśmy wracać, wzięliśmy więc młodsze - dziewczynki - opłukaliśmy im nóżki i zanieśliśmy je na koc, by je powycierać, a Jaśkowi powiedzieliśmy, żeby wziął Piotrusia. Piotruś pływał na materacyku, był dwa metry od Jaśka, nigdzie się nie oddalał. Wycieraliśmy dziewczynki, po jakimś czasie Jasiek przybiegł i powiedział, że Piotrusia nie ma. Nie zrozumieliśmy w ogóle, co to znaczy. Jak to: nie ma? Jasiek zaczął opowiadać, że Piotruś zsunął się z materacyka, że go nie widać, że on chciał pomóc i szukał go... Teraz wiemy, że tam jest bardzo gwałtowny spadek dna, więc Jasiek nie dał rady.  

Reklama

Podobno żałujesz swojej spontanicznej reakcji wówczas.

- Powiedziałam wtedy do Jaśka jedne z najgorszych słów w moim życiu: "Trzeba było krzyczeć!". Zafundowałam mu takie poczucie winy, że długo nie mógł się z niego wygrzebać. Nie wiem, czy do dziś się całkiem wygrzebał. Choć wiele razy próbowałam to naprawić, odszczekać. Ale co już zapadnie w pamięć, to zapadnie... Myślę, że często tak robimy: jak już coś się stało, to próbujemy wykombinować, jak można było tego uniknąć, i wymyślamy takie głupie hasła, zaklęcia. Natychmiast tam polecieliśmy. Wiesz, na tej plaży było mnóstwo ludzi, i nikt nic nie zauważył, tylko Jasiek! Prosiliśmy paru mężczyzn, którzy pływali w jeziorze, żeby pomogli Bogusiowi szukać, a oni w pierwszej chwili nie rozumieli nawet, o co nam chodzi. Bardzo długo trwało, nim wyłowili Piotrusia. Woda tam jest nieprzezroczysta, a na dodatek okazało się, że zniosło go gdzieś w trzciny. Gdy go w końcu wyciągnęli, Boguś od razu pojechał z nim do szpitala, a ktoś inny nas zawiózł - mnie i resztę dzieci.  

Pamiętasz coś ze szpitala?

- Zapamiętałam pojedyncze rzeczy, które tkwią jak ciernie. To, że lekarze nawet nie chcieli mnie wpuścić do Piotrusia. Powiedzieli nam od razu, że nie dało się go uratować, ale nie pozwalali mi do niego wejść. "Żebym się nie denerwowała". Jakoś nam się udało ich przekonać, żeby mnie wpuścili, tak że mogłam się z nim chociaż pożegnać. Potem, kiedy wyszliśmy od Piotrusia, chciałam sobie znaleźć jakiś kąt, żeby się wypłakać. Nie pozwolono mi na to, wypchnięto mnie z tego kąta i dostałam siłą zastrzyk uspokajający. Na szczęście nie znam tych osób, nie mam do nikogo osobiście pretensji. Ale myślę, że to był przejaw jakiejś takiej współczesnej obsesji, żeby nie przeżywać, nie cierpieć, żeby wszyscy byli spokojni... Kuźwa, żeby nawet śmierci dziecka nie przeżywać.  

To absurd. "Nie denerwować się"?

- Żydzi mieli podobno taki obyczaj, ci starotestamentowi, że po śmierci członka rodziny na tydzień zdejmowali poduszki z krzeseł, zasłaniali lustra w domu i niczym się przez ten tydzień nie zajmowali, tylko wspominali i opłakiwali zmarłego. Znajomi, sąsiedzi mogli ich odwiedzać, ale tylko po to, żeby przynieść coś do jedzenia i wspólnie z nimi popłakać i powspominać. To był bardzo mądry obyczaj. Szkoda, że we współczesnej kulturze zaniknął. Stwarzał miejsce na coś, co jest po prostu potrzebne, ważne i sensowne: na opłakiwanie i wspominanie, czyli na przeżycie żałoby, skupienie się na doznanej stracie.  

Jeśli tego nie przeżyjemy, to trudno iść dalej?

- Żałoba, jeśli się nie odbędzie, nie zostanie dobrze przeżyta, to odkłada się w nas, zostaje. Tkwi potem jak wrzód gdzieś pod spodem i nie pozwala żyć, cieszyć się. Można się tylko wygłupiać, ale nie cieszyć. Każda taka nieprzepracowana trauma odrywa nas od życia. Żeby o niej nie myśleć, trzeba się przestać kontaktować ze wszystkim, co się z nią kojarzy. Nie oglądać filmów o śmierci, nie rozmawiać z ludźmi, którzy doświadczyli czegoś trudnego, nie czytać... Uciekać od trudnych tematów. Zresztą taka się staje dzisiejsza kultura. (...)

- Zanim całkiem wróciłam do siebie, musiały minąć ze dwa lata. Nie do końca wiedziałam, co się działo z resztą mojej rodziny. Każdy z nas zapadł się we własne cierpienie. To jest dodatkowy trud, gdy w rodzinie wydarza się jakaś trauma - że dotyka wszystkich. Każdy bardziej niż zwykle potrzebuje zrozumienia, i każdy mniej niż zwykle potrafi je okazać. Po śmierci dziecka wiele małżeństw się rozpada. Nam się udało przetrwać - to też jest łaska, naprawdę bardzo duża. Mój tato też bardzo źle zniósł śmierć Piotrusia. Chodził i w kółko powtarzał: "Tu jest tak ciepło (to było lato), a jemu tam w ziemi tak zimno...". Czasem miałam wrażenie, że radzi sobie z tym jeszcze gorzej niż ja. Nie wyobrażam sobie, jak mogą przebrnąć przez śmierć dziecka osoby niewierzące, nie mające w ogóle oparcia w wierze. Moją wiarę Pan Bóg powolutku zaczął odbudowywać. Wyciągnął mnie z tej czeluści.  

Użyłaś kiedyś metafory, że Piotruś jest teraz na drugim brzegu strumienia - tak jak plecak, który turysta najpierw zdejmuje i przerzuca, żeby potem lżej mu było przejść przez nurt.

- Tak. Jest łatwiej, gdy wiem, że mam tam coś "swojego", po tej drugiej stronie. Mam też większą motywację, żeby tam dojść - bo chcę go spotkać. Tę historię o strumieniu i plecaku usłyszałam kiedyś na rekolekcjach wielkopostnych. Opowiedział ją pewien młody ksiądz, chcąc przybliżyć dzieciom temat śmierci. Nie znam tego księdza, ale chciałabym mu bardzo, ale to bardzo podziękować. To naprawdę mi pomogło. Wielokrotnie też spotkałam się z podziękowaniami, gdy "podawałam" ten obraz dalej. To rzeczywiście działa: teraz dla mnie śmierć jest nie tylko perspektywą końca, ale też perspektywą spotkania - i z Panem Bogiem, i z Piotrusiem. Życie wieczne stało się czymś bardziej realnym i konkretnym. Przez śmierć Piotrusia Bóg przywrócił mi wiarę w życie wieczne. Można powiedzieć, że On też zrobił się konkretniejszy, jakby poszerzył mi się o Piotrusia. Tęsknię teraz za oboma.  

Co jeszcze pomogło ci w tym czasie? Inni ludzie, jakieś słowa, gesty?

- Pamiętam drobiazgi, które pomagały. Tym, co przeszkadza przejść żałobę, są często różne nieracjonalne rzeczy. Mnie najtrudniej było się pogodzić nawet nie z tym, że nie uratowałam Piotrusia - choć z tym oczywiście też; ale najgorsza była myśl, że kiedy się topił, strasznie cierpiał i bał się, a mnie przy nim nie było. Że był tam sam. Ta myśl mnie prześladowała, niszczyła, nie dawała żyć. Pewnie odzywało się tu moje dzieciństwo, doświadczenie samotności i przerażenia, zagubienia w otaczającym mnie świecie - nie mogłam się pogodzić z myślą, że on mógł czuć to samo. Za namową koleżanki poszłam więc do poradni psychologiczno-pedagogicznej - wtedy jeszcze sama w niej nie pracowałam - pogadać z pewnym Józefem. Byłam u niego ze dwa, trzy razy i za którymś podejściem zdradziłam mu ten mój szczególny ból.

- Nigdy nie zapomnę, jak popatrzył na mnie i powiedział: "Ale on tam nie był sam. Był z nim jego Anioł Stróż!". Odebrałam to, jakby zdjął ze mnie jakiś zły czar. Pomagały też inne rzeczy: wspomnienia ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, opowieści, jak się znajdowali "poza ciałem", obserwowali na przykład własne operacje niejako z dystansu. To mi dawało nadzieję, że może Piotruś jednak nie cierpiał bardzo, nie był aż tak przerażony. No i to znaczące pytanie, które chyba gdzieś wyczytałam, ale potem nigdy już nie mogłam odnaleźć, gdzie. Ktoś musiał mi je przeczytać albo podrzucić... Pytanie zadane innej matce, która straciła dziecko: co by wybrała, gdyby mogła cofnąć czas i zdecydować - czy dostać je, ze świadomością, że potem je straci i będzie ją to strasznie bolało, czy też nigdy go nie dostać? Zapytałam o to siebie i odpowiedź była dla mnie jasna - oczywiście, że chciałabym mieć Piotrusia. Te słowa odwróciły wszystko. Zobaczyłam, że tak naprawdę nie tyle straciłam Piotrusia, ile zostałam nim obdarowana. Na całe siedem lat. Siedem lat to dużo, naprawdę! Mam być za co wdzięczna. I ten ból po jego śmierci nie jest zbyt wysoką ceną.  

Kompletna zmiana optyki. Nie patrzysz na to, co straciłaś, ale sam fakt, że w ogóle to miałaś, postrzegasz jako dar. Tylko że aby to przyjąć, musisz chyba założyć, że wszystko jest darem, że nic ci się nie należy z automatu?

- Zakładać to ty sobie możesz do bólu, moim zdaniem, i co z tego. Dopiero gdy przychodzi doświadczenie, to cię stawia pod ścianą. Fakt, że zmieniła mi się optyka, był wynikiem tego, że trafiło do mnie właściwe słowo we właściwym czasie - po prostu. Mnie się to przekłada na grzech pierworodny. Na czym on polegał? Adam i Ewa mogli jeść z wszystkich drzew oprócz jednego, a szatan im powiedział: "Czy to prawda, że ze wszystkich drzew nie możecie jeść?". Zmienił ich patrzenie. Nauczył ich widzieć to, czego im brakowało.

- I tak nam zostało. Mam prawo, należy mi się... Należy mi się wszystko. Nie wolno mi nic zabierać, bo to jest krzywda. I na tym polu szatan wygrał - bo ludzie przestali patrzeć na to, co mieli, czym mogliby się cieszyć jeszcze przez długi czas, całe życie. Ważną rzeczą, która mi pozwoliła wrócić z tej rozpaczy, było to, że miałam jeszcze troje żyjących dzieci. Na początku faktycznie było tak, że Piotruś - którego już nie było - stał mi najwyraźniej przed oczyma, jako jedyny był wyraźny. To było niesłychane, jakiś obłęd. Przypominały mi się wtedy różne objawy, które czytałam w książkach o żałobie, i myślałam: wszystko prawda. Na przykład to: nie jest tak, że kogoś po prostu brakuje, ale widzi się konkretne miejsce, gdzie powinien być, a go nie ma. I to miejsce jest wyraźniejsze niż realne dzieci.  

Bo boli?

- Tak. Ostatecznie jednak dzięki śmierci Piotrusia nauczyłam się bardziej cieszyć z dzieci, które mi zostały. Nie przejmować się tym, czy mają piątki w szkole, czy są grzeczne czy nie, tylko doceniać sam fakt, że są - że są darem dla mnie. Piotruś zresztą też czasem był grzeczny... Strata syna - jak by to powiedzieć? - oddała mi więc moje pozostałe dzieci. Stały się dla mnie jeszcze ważniejsze. Każda chwila, kiedy je mam przy sobie, jest świętem. Prezentem. Zwróciła mi je też w perspektywie życia wiecznego. Mogę je dziś puścić, oddać, niech mają swoje życie, nie muszę ich kurczowo trzymać - bo wiem, że i tak spotkamy się w wieczności. Ta świadomość pomogła mi zresztą potem przy wyprawach Jaśka. Nauczyłam się mówić, że mam czworo dzieci: troje na ziemi, jedno w niebie.

- I wiem, że to głupio brzmi, ale myślę że takie przejścia są nam czasami naprawdę potrzebne. Że mi ta ciemność jakoś była potrzebna. Nie chcę rzucać zbyt lekko tekstów typu "Pan Bóg to wszystko zrobił, zaplanował najlepiej". Wierzę, że On prowadzi jakoś historię naszego życia, choć nie sądzę, aby to się odbywało w mechaniczny sposób. Poza tym nie uważam, żeby moja historia była jakoś wyjątkowo trudna. Znam wiele osób, które mają za sobą trudniejsze.  

Trudno mi sobie wyobrazić coś gorszego niż śmierć dziecka.

- Można stracić wszystkie dzieci. Albo jedyne dziecko. Można samemu niechcący spowodować śmierć własnego dziecka. Można w takim bólu nie mieć w nikim wsparcia. Albo doświadczyć od ludzi różnego rodzaju krzywd. Nie myślę więc, żeby moje doświadczenie było wyjątkowo trudne. Owszem, było bardzo trudne, na pewno na tyle, żeby zmienić moje życie. Ale, jak się okazało - ostatecznie w dobry sposób. (...)


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy