Reklama

Poród na mężowskich kolanach

Obecność męża u wezgłowia łóżka rodzącej uchodzi za wymysł naszych czasów, w Polsce porody rodzinne zaczęto praktykować dopiero na początku lat 90., na świecie – w latach 60. Na tym tle zdecydowanie wyróżnia się niewielka grupa etniczna zamieszkująca bagniste tereny Polesia. Dlaczego?

Fakt, że przynajmniej teoretycznie kobiety mogą zdecydować, czy chcą by partner towarzyszył im podczas wydawania na świat potomka, stanowi znaczny krok do przodu w porównaniu z czasami, gdy nowo narodzone dziecko pokazywało się ojcu przez szpitalne okno. Taki żelazny rygor to nie wymysł PRL - w większości kultur przez wieki do łoża położnicy nie dopuszczano żadnych mężczyzn (z wyjątkiem medyków). Uznawano, że nie są to widoki przeznaczone dla ojcowskich oczu, zresztą panowie miotający się po izbie, nieznający porodowej fizjologii, stanowiliby raczej mocno przeszkadzający element akcji.

Reklama

Sprawy miały się zupełnie inaczej w społeczności Poleszuków z Polesia. Ta grupa etniczna od zawsze słynęła podkreślania swojej odrębności, ale kto by pomyślał, że wyróżniało ich tak postępowe myślenie o porodach! Rodząca nie kładła się do łóżka, a siadała na kolanach męża. Kryła się w tym wielka intuicyjna mądrość - według współczesnych badań pozycje spionizowane (a siedząca do takich należy) przyspieszają całą akcję, sprawiają, że skurcze są mocniejsze, zatem bardziej efektywne i po prostu łatwiej jest wyprzeć dziecko, ponieważ wysiłki położnicy wspiera siła grawitacji. Parcie na leżąco oznacza wypieranie "pod górę", tym samym wymaga znacznie większego nakładu pracy. Ponadto, fizyczna bliskość partnera działa na przyszłą matkę uspokajająco, według naukowców zmniejsza jej stres (choć są panie, które uważają inaczej!), daje poczucie bezpieczeństwa, mobilizuje, a nawet łagodzi doznania bólowe.

Oczywiście kobietom podczas porodu towarzyszyli nie tylko mężowie, ale i tzw. puporiezne baby, spełniające role akuszerek. Chociaż Poleszucy sprzed wieków pod wieloma względami wyprzedzali swoje czasy, to nieobca była im wiara w okołoporodowe zabobony. Zdaniem Ferdynanda Ossendowskiego, autora dzieła "Polesie" mnogość zabobonnych rytuałów wykonywanych tuż po narodzinach dziecka była przyczyną niezliczonych nieszczęść. Dość powiedzieć, że do pierwszej kąpieli noworodka prócz monety wrzucano węgielki oraz popiół z pieca, matka trzykrotnie dotykała piętą ust malca i przy pomocy własnej krwi wyrysowywała znaki krzyża na jego ciałku. A to był dopiero początek!

Mimo to mocno trzymano się ziemi i myślano trzeźwo. Młodych przestrzegano, by nie łączyli się w pary z mieszkańcami własnej wsi z obawy na zbyt bliskie pokrewieństwo potencjalnych małżonków. Ludność zamieszkiwała mokradła, które podczas deszczowego lata upodobniały miejscowości do wysp, a zimową porą zamarzały. Z tego powodu, jak podaje Plus.gazetalubuska.pl, próbowano tak planować powiększanie rodzin, by terminy porodów wypadały zimą. Nie tylko dlatego, że wówczas pracy w polu i obejściu było mniej - gdy mróz skuł bagno lodem łatwiej było o szybką pomoc medyków.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama