Daniel Olbrychski: Nie jestem święty

Stara się nie patrzeć wstecz i skupiać na tym, co przed nim. „Miałem do siebie pretensje, że słowami i zachowaniem raniłem ludzi” - wyznaje aktor w SHOW. Zdradza też, na kogo wydaje większość zarobionych pieniędzy.

Daniel Olbrychski
Daniel OlbrychskiPiotr AndrzejczakMWMedia

Spotykamy się w garderobie przed spektaklem, w dniu pogrzebu pana byłej żony Moniki Dzienisiewicz-Olbrychskiej. Czy taki dzień skłania pana do myślenia o sprawach ostatecznych?

Daniel Olbrychski: - Dociera do mnie, że mam tego czasu coraz mniej. Obcujemy ze śmiercią i im jesteśmy starsi, tym więcej bliskich odchodzi. Biorą nie tylko z naszej półki, jak to się mówi, ale i młodszych. Odchodzenie najbliższych nas zasmuca, a jednocześnie za każdym razem powoduje chwilę refleksji. Na pożegnanie Moniki, w porozumieniu w księżmi, wybrałem List św. Pawła Apostoła do Koryntian, czyli "Hymn o miłości". To uczucie jest chyba najważniejszym uczuciem w życiu.

Kiedy ostatni raz się z nią pan widział?

- Nie byliśmy już razem od kilkudziesięciu lat, ale zawsze była mi bliska, nie tylko ze względu na wspomnienia, ale i wspólnego syna, wnuki. Dużo się ze sobą kłóciliśmy, dlatego nie udało się nasze małżeństwo. Jeszcze kilka miesięcy temu spotkaliśmy się w przelocie, uśmiechnęliśmy się do siebie i każde poleciało do swoich spraw. Żadne z nas nie wiedziało wtedy, że to nasze ostatnie spotkanie...

- To był już czas, gdy Monika miała dużo stresów związanych z chorobami najbliższych, którymi się opiekowała. Być może, gdyby jeszcze zdążyła doczekać wakacji i pojechać do przyjaciół do Włoch, to może udałoby się jej trochę zrelaksować. Ale nie udało się. Przychodzi refleksja, żeby próbować nie dawać się stresowi.

Tylko jak to zrobić w dzisiejszych czasach?

- Myślę, że mój zawód działa terapeutycznie, bo gdy wchodzę na scenę, to nie myślę o niczym innym. Albo gdy jeżdżę konno, nie mogę sobie pozwolić na rozkojarzenie. Nawet prowadzenie samochodu w skupieniu pomaga, choć w tym ostatnim mam akurat przerwę. Takie sprawy trzymają przy życiu. Zresztą przykładów na to, że praca pomaga, jest wiele.

- Jean-Paul Belmondo, gdy jego córka spłonęła w paryskiej kamienicy, wieczorem wyszedł na scenę i grał w komedii. Gdy odszedł ukochany mąż Krysi Jandy, też wieczorem grała. Gdyby odwołała spektakl, pewnie rozpadłaby się na kawałki. Poza tym w przypadku aktora nie jest możliwe, żeby odwołać spektakl. To, że musimy w takich trudnych sytuacjach stanąć na wysokości zadania, jest dobre, nie tylko dla innych, ale i dla nas samych. Dla naszego zdrowia.

Z żoną rozmawiacie czasem o śmierci, jesteście na nią przygotowani?

- Rozmawiamy, ale czy jesteśmy przygotowani? Śmierć zawsze przychodzi za wcześnie i człowiek nigdy nie jest na nią gotowy.

Jak pan dba o siebie, o zdrowie? Wiemy, że uprawia pan jazdę konną...

- Jak ma się konia na własność, to nie wypada na nim jeździć tylko raz w tygodniu. To jest bardzo niebezpieczny sport, jeśli nie uprawia się go regularnie. Poza tym dzień zaczynam od gimnastyki. Nawet taki smutny dzień jak dziś również od niej zacząłem. Ale żyję niekoniecznie bardzo higienicznie.

Żona zdrowo gotuje?

- Nie przesadzamy z tym. Żona jest świetną kucharką, ale nie odżywiamy się tak ortodoksyjnie jak Robert Lewandowski (śmiech). Chociaż staramy się pilnować tego, co jemy.

A co z paleniem papierosów?

- Nie paliłem od pogrzebu Jana Pawła II. Wtedy przyrzekłem sobie, że spróbuję rzucić papierosy na zawsze. Nie stanowiło to dla mnie żadnego problemu przez 7 lat. Aż zadzwonił Jurek Hoffman przy okazji "Bitwy Warszawskiej" i mówi: »Słyszałem, bracie kochany, że rzuciłeś palenie, ale po moim filmie rzucisz jeszcze raz. Masz grać Piłsudskiego, a nie ma jednego zdjęcia marszałka bez papierosa«. I tak dla jednego wielkiego Polaka bez wysiłku rzuciłem palenie, a drugi się zemścił (śmiech).

A jak jest teraz?

- Palę, chociaż tylko na świeżym powietrzu. W samochodzie nie palę, w domu też nie. Muszę pani powiedzieć, że jednak te ograniczenia, które weszły, bardzo mi pomagają. Może jeszcze raz na starość rzucę, chociaż się zastanawiam, czy to mi jeszcze jakoś przedłuży życie.

Marysia Czubaszek twierdziła, że młodość musi się wyszaleć, a starość wypalić.

- No tak, nie tylko za to kochaliśmy i kochamy Marysię (śmiech). Natomiast na temat tych ślubów, które mi wypominano, to zaznaczam, że powiedziałem "mam nadzieję", a nie: "na pewno". Także gdyby nie Piłsudski...

Wszystko jego wina.

- No taka zemsta wielkiego Polaka.

Zdarza się panu czasem wracać do spraw i rzeczy, których pan w życiu żałuje, rozpamiętuje pan takie chwile?

- Nie patrzę wstecz. Nie analizuję tego, co mi się udało, a co nie. Zresztą miałem ogromne szczęście w życiu zawodowym. To był szereg przypadków, chociaż gdybym za komuny miał paszport, tak jak wszyscy teraz, to może już dużo wcześniej grałbym z gwiazdami hollywoodzkimi. Pod koniec lat 60. byłem najmłodszym znanym aktorem na świecie. Nie było w Ameryce Ala Pacino, czy Dustina Hoffmana, a we Francji Depardieu, a ja już miałem nagrody na międzynarodowych festiwalach. Wtedy pukała do mnie Europa i Ameryka, ale byłem własnością polskich władz.

- Nie rozpamiętuję przeszłości, uważam, że szczęściu zawodowemu pomagałem i pomagam przez całe życie. Nie jest sztuką zagrać pięknie w pierwszym filmie, sztuką jest kontynuować granie na najwyższym poziomie. Bo można dobrze wystartować, tak jak mój syn wystartował z pierwszą płytą, dostał nagrody, ale potem miał lata przerwy i nie poszedł za ciosem. Ja poszedłem.

A w życiu prywatnym?

- Niewątpliwie wielokrotnie miałem do siebie pretensje za różne nieobliczalne zachowania, za słowa, którymi raniłem ludzi. Jednak tego już nie cofnę. Można jedynie każdego dnia żyć tak, jakby ten dzień miał być naszym ostatnim. Za każdym razem, kiedy człowiek budzi się rano, to tak, jakby się rodził na nowo. Szczególnie człowiek w moim wieku zdaje sobie z tego sprawę. Oczywiście, trzeba żyć przy tym normalnie, wykonywać swoje obowiązki i przede wszystkim starać się być dobrym.

Jakimi zasadami, których za żadne skarby by pan nie złamał, kieruje się pan w życiu?

- Podstawą jest oczywiście dekalog, ale prawdopodobnie nie ma choćby jednego przykazania, którego kiedyś bym nie naruszył. Idąc po kolei: nie będziesz miał innych bogów przede mną - czasami jest we mnie wątpliwość. Dalej: nie kradnij - chyba nie ukradłem nigdy nic... Następnie: nie cudzołóż - no tutaj z pewnością do świętych bym nie trafił (śmiech), no i nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu - starałem się. Zresztą cieszę się taką opinią, że rzadko kiedy mówię coś niedobrego o innych. No chyba, że ktoś mi naprawdę mocno nadepnie na odcisk. Prywatnie albo politycznie.

Przedstawicieli tej ostatniej grupy na pewno jest na pana liście co najmniej kilku...

- Rzeczywiście, mógłbym z imienia i nazwiska wymienić szkodników tego kraju. To, co robią, jest zbrodnią wobec narodu. Szekspir potrafił bardzo trafnie opisywać takie przypadki...

Skoro już jesteśmy przy Szekspirze, to chciałam wrócić do zdania, które ostatnio pan powiedział. Że zagrał już pan w życiu wszystko, co mógł zagrać. Czy w związku z tym jest w panu jeszcze głód grania?

- Strasznie kocham grać. Chociaż czasami tak się zastanawiam, że gdybym podpisał z "Salt" umowę, jaką mi proponowano, czyli mogłem zostać udziałowcem w zyskach, to teraz miałby na koncie kilka milionów dolarów, więc nie musiałbym w ogóle pracować. Nie wiem, czy czułbym się z tym dobrze. Jest jak jest. Muszę pracować i zarabiać, bo utrzymuję kilku chorych, starych, bądź jeszcze nie startujących w życie dorosłe członków mojej rodziny.

- Mam chorego brata, ciotkę, która ma 108 lat, wnuka, który kończy studia i z którego jestem dumny, bo osiąga sukcesy. Trzeba im pomagać i to też sprawia przyjemność. Gdyby nie było tej konieczności, to pewnie już bym sobie trochę odpuścił, ale z drugiej strony czuję się szczęśliwy, kiedy gram. Nawet gdy staję przed kamerą w "Klanie". Chociaż od wielu miesięcy nie gościłem na planie tego serialu, może dlatego, że to telewizja rządowa...

- Poza tym każdy wiek ma zarówno swoje zalety, jak i ograniczenia. W moim wieku gra się już niewiele głównych ról. Natomiast nie ma roku, żebym nie zagrał chociaż raz za granicą. Niestety, świadomie postanowiłem nie pracować w Rosji, więc to też duża strata dla budżetu. Ale z wiekiem nie mam już takiego pędu, żeby gdzieś grać. Lubię sobie przez dwa tygodnie nic nie robić, czytać książki, jeździć konno, oglądać telewizję.

Mogłoby tak być na stałe, gdyby miał pan te kilka milionów dolarów na koncie.

- Wtedy pewnie bym zdziadział (śmiech). A tak, gram w wielu spektaklach, co daje mi ogromną przyjemność.

Rozmawiała: Magdalena Makuch

Daniel Olbrychski
Daniel OlbrychskiPaweł WrzecionMWMedia
Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas