Izabela Sowa: Neoliberalną gadką wyprano nam mózgi

W Polsce doszło do tego, że my się wstydzimy i boimy protestować. Bo kto protestuje? Ci, którym się nie udało. Neoliberalną gadką o tym, że każdy bez wyjątku może wziąć los we własne ręce i osiągnąć sukces, wyprano nam mózgi - mówi pisarka Izabela Sowa.

Izabela Sowa w chorwackim azylu  /Fot. z prywatnego archiwum
Izabela Sowa w chorwackim azylu /Fot. z prywatnego archiwumINTERIA.PL

Katarzyna Pruszkowska: W ciągu ostatnich kilku lat pojawiło się na rynku wiele książek, w których główni bohaterowie uciekają. Jak pani myśli, czy naprawdę można uciec od swoich problemów wyjeżdżając do innego kraju?

Izabela Sowa: - Uważam, że wyjazd czasem pomaga się uwolnić od codzienności. Od tego, co nas dręczy tu i teraz. Bywa że "załatwia" nawet grubsze problemy. Jeśli np. nie daję sobie rady z chamskim sąsiadem czy szefem despotą, zmieniam miasto, kraj czy kontynent i po sprawie. Ale może się wtedy okazać, że GDZIE INDZIEJ mam skłonność do generowania takich samych problemów - można wtedy w nieskończoność uciekać i ciągle pakować się w to samo bagno. Choć w odmiennych okolicznościach przyrody.

- Zresztą, wyjazd bywa okazją do przemyślenia swojej sytuacji: może miałam pecha, trafiając na jednego nieuczciwego partnera czy szefa prymitywa? Ale jeżeli zawsze trafiam na podobne osoby, może to we mnie tkwi coś, co je przyciąga? Czasem dopada mnie pokusa, by uciec choćby na chwilę. Bo z dystansu widzę, że niepotrzebnie zadręczałam się drobiazgami. Stukam się wtedy w głowę i obiecuję, że ten dystans zachowam. A po powrocie wskakuję w stare kapcie. Kilka dni i znowu zaczynają uwierać.

W pani "Azylu" znajdujemy motyw ucieczki...

- Przyznam, że motyw ucieczki wybrałam celowo. Chciałam, żeby moja książka zaczynała się trochę jak krzepiące opowieści w stylu "Pod niebem Toskanii", żeby czytelniczki dały się wciągnąć w fabułę. A potem chciałam je zaskoczyć - spodziewały się przecież opisów lokalnych frykasów, sielskiego życia,  dobrej zabawy. A ja zabieram je do azylu dla maltretowanych i porzuconych zwierząt.

W Chorwacji?

- Tak, w Dubrowniku. Parę lat temu pojechałam tam zafascynowana postacią opisaną w piśmie "Vege", Sandrą, która założyła przytułek dla psów. Miałam już dość bezsilności i rozpaczliwie poszukiwałam pozytywnych bohaterek. Kogoś, kto próbuje stawić opór masie zła, bylejakości. I obojętności, także wobec zwierząt. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się też, jak zmienić formułę wakacji. Bo leżakowanie na plaży to dla mnie trochę za mało.

- Dojechałam do Dubrownika, rozejrzałam się po okolicy i tak trafiłam do azylu. W Chorwacji byłam już wcześniej, znam ją lepiej niż np. Włochy. I przyznam, że lepiej opisuje mi się słowiański Wschód niż pozornie cywilizowany Zachód. Przeżywam zresztą wielkie rozczarowanie tym całym Zachodem - Skandynawią, Austrią - tam wiele problemów, takich jak rasizm, seksizm czy rozmaite szowinizmy, zostało pozornie rozwiązanych, ale kiedy zejdzie się niżej...

- Jest kilku twórców i twórczyń, robiących za sumienie całego narodu. Elfriede Jelinek czy Ulrich Seidl od lat wyciągają na światło dzienne te sprawy, które społeczeństwo chowa pod dywanem. Albo w piwnicach... Tylko czy to wystarczy, by zmienić społeczeństwo?

Skąd to rozczarowanie?

- W azylu nasłuchałam się wielu historii dotyczących traktowania zwierząt na Zachodzie. Na przykład Szwajcarię uznaje się za jeden z krajów z bardzo restrykcyjnym prawem dotyczącym hodowli zwierząt na futra - ograniczenia są takie, że biznes staje się nieopłacalny.

- Nawiasem mówiąc, można by takiego barbarzyństwa zwyczajnie zabronić, jak to zrobiła Słowenia czy Chorwacja. Ale powiedzmy, że efekt jest ten sam - brak farm. Szwajcarzy są więc przekonani, że dbają o dobrostan nawet tych nieszczęsnych zwierząt, które rodzą się z wyrokiem śmierci. Oburzają się więc słysząc, jak wygląda sytuacja zwierząt na Wschodzie - w Polsce, na Ukrainie, w Rumunii. W ich oczach jesteśmy zacofani i prymitywni.

- Ale z drugiej strony w Szwajcarii wciąż wolno strzelać do bezdomnych kotów, a w kilku kantonach nadal jada się psie i kocie mięso. Słyszałam również od osoby, która pracowała na lotnisku w Szwajcarii, że np. psy, które są wwożone do tego kraju, muszą mieć co najmniej cztery miesiące. Jeżeli są młodsze, trzeba je odesłać z powrotem, inaczej zostaną zabite.

Chorwacki azyl     Fot. z archiwum Izabeli Sowy
Chorwacki azyl Fot. z archiwum Izabeli SowyINTERIA.PL

Czy wiemy, dlaczego tak się dzieje?

- Paradoksalnie, chodzi o troskę. Uznano, że szczenięta nie powinny być zbyt wcześnie oddzielane od matek. Nikt nie kwestionuje durnego prawa, które pozwala na zabijanie, bo przecież ludzie przywożący zwierzęta powinni wcześniej sprawdzić przepisy i się do nich stosować. Ale przecież niektórzy turyści zabierają zwierzęta bezdomne, chcąc uratować je przed byle jakim losem w Rumunii czy Tunezji. Gdzie zatem mogą je odesłać? Psiak więc zamiast skończyć na rumuńskiej ulicy, kończy na lotnisku. Bardzo "humanitarnie"...

- Zresztą samo usypianie na Zachodzie to jest temat rzeka. Np. w uznanej za pro-zwierzęcą Anglii w wielu schroniskach wolno zabić nawet młode, zdrowe zwierzę. Dlaczego? Bo nie udało się znaleźć mu domu w kilka tygodni, a trzeba zwolnić miejsce dla nowego psa czy kota.

- Znajoma Angielka, którą poznałam w Bułgarii, opowiadała mi, jak próbowali ratować te zwierzęta - zabierać je na chwilę do domów zastępczych, potem rejestrować w schronisku pod innym imieniem, żeby mogły pobyć tam trochę dłużej i, przy odrobinie szczęścia, znaleźć nowych opiekunów. Nasłuchałam się dużo o tym, że w Polsce mamy przepełnione i biedne schroniska - to prawda, ale przynajmniej nikt w nich nie usypia zwierząt na taką skalę. Pomijając schrony mordownie, ale to osobny, bardzo ponury temat.

Prawa zwierząt są dla pani bardzo ważne?

- Tak, jestem weganką, staram się pomagać, jak mogę. Choć ciągle to za mało. Przy tym zauważam, że traktujemy przedmiotowo nie tylko zwierzęta, ale i samych siebie. Robotyzujemy się, nie bierzemy pod uwagę ograniczeń naszych ciał, w ogóle ich nie szanujemy. Gwałcimy je i stosujemy szereg głupawych metod, żeby wpasować się w panujący obecnie ideał.

- Proszę tylko spojrzeć na tych wszystkim dobrze wykształconych ludzi, którzy stosują diety eliminacyjne, na przykład Dukana. Oni wiedzą, że to jest szkodliwe, że zakwasza się organizm, że mogą wysiąść nerki. Ale i tak stosują dietę, bo przynosi to szybkie efekty. A że na chwilę...

- Ja sama, jeszcze w liceum stosowałam dietę, zdaje się, kopenhaską: cały dzień jadłam jaja na twardo, piłam kawę, a dla urozmaicenia wsuwałam kwaśny twaróg. Żadnych owoców, żadnych warzyw. Tydzień wytrzymałam, byłam osłabiona, serce mi waliło. Fakt, trochę schudłam, ale zaraz pojawił się efekt jo-jo. Bezsensowne gwałcenie siebie, naprawdę.

- Zresztą nie bez powodu moja bohaterka to była baletnica. Zauważyłam, że ludzie, którzy w dzieciństwie trenowali balet klasyczny albo gimnastykę artystyczną, bardzo lekceważą sygnały płynące z ciała. Ból, zakwasy - to akurat zrozumiałe, musieli nauczyć się sobie z tym radzić. Ale ignorują też emocje: złość, smutek. Często są źle traktowani, niedoceniani, i nie mają odwagi, albo może odruchu, by o siebie walczyć. Bez słowa protestu podporządkowują się, nie tylko trenerowi. Praca po godzinach - proszę bardzo, rezygnacja z urlopu - chętnie...

Chorwacki azyl      Fot. z archiwum Izabeli Sowy
Chorwacki azyl Fot. z archiwum Izabeli SowyINTERIA.PL

Zauważyłam, że wielu ludzi w ogóle ma problem z urlopami - boją się wyjechać i stracić na chwilę kontrolę nad tym, co jest tutaj...

- Tak, zauważyłam to również w swoim otoczeniu. Większość moich znajomych uprawia wolny zawód. Wydawałoby się zatem, że bez problemu mogą wyjechać na dłużej. Nieprawda. Mają tu swoje rytuały, jakieś zobowiązania, albo raczej sądzą, że mają: nie mogą nie pójść na siłownię czy do ulubionej kafejki, jakieś tego typu problemy. Więc tygodniowy wyjazd to dla nich megawyzwanie. Jadę teraz na dwa tygodnie do Albanii i mam reisefieber, przyznaję, ale nie trzymam się tak kurczowo pazurami tego, co jest tutaj.

- Inna sprawa, że teraz wszędzie słyszymy "kryzys, kryzys, kryzys", więc ludzie pracujący na etatach boją się, że jak wyjadą, ktoś ich zastąpi, podkopie ich pozycję, obmówi. Że jak zejdą z posterunku, będą podmienieni. Bo przecież ciągle słyszą, że każdego można zastąpić. A kryzysu boją się tylko wyrobnicy, ci, którzy najciężej pracują, a nie kadra zarządzająca, która na ogół po prostu "monitoruje".

- O tym, jak może się skończyć takie traktowanie samych siebie i pracowników, opowiadał mi przy okazji jakiegoś spotkania znakomity pisarz Krzysztof Varga. Mówił, że po wydarzeniach w 1956 roku węgierskie władze zawarły z obywatelami niepisaną umowę: my wam pozwolimy się dorobić, a wy nie będziecie już podskakiwać. I ludzie zaczęli tyrać, marząc o daczy za miastem. Gulaszowy kapitalizm, palce lizać. A kilkanaście lat później nastąpiła fala zgonów, głównie na serce. Ludzie nie wytrzymali stresu, nadmiaru pracy, całego tego wysiłku.

- Zresztą podobna sytuacja miała miejsce nie tak dawno temu w USA. W latach 80. yuppies robili błyskawiczne kariery, pięli się po szczeblach na sam szczyt drabiny w nieprawdopodobnym tempie. A potem, na początku lat 90., zaczęli umierać. Też na serce. Byli w grupie najlepszych, ale krótko!

Wszyscy chcemy być w grupie najlepszych...

-Tak. Moja koleżanka Aśka Wydrych z Fundacji Czarna Owca Pana Kota powiedziała mi niedawno, że w Polsce doszło do tego, że my się wstydzimy i boimy protestować. Bo kto protestuje? Ci, którym się nie udało. Taką neoliberalną gadką o tym, że każdy bez wyjątku może wziąć los we własne ręce i osiągnąć sukces, wyprano nam mózgi. A ci, którym się nie powiodło, siedzą cicho, bo niepowodzenie znaczy, że coś z tobą nie tak.

Rozmawiała: Katarzyna Pruszkowska

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas