Ja tego nie miałam...

Podczas wywiadu, Ilona Felicjańska nagle się rozpłakała. Ze zmęczenia, z tęsknoty za synami. Tego dnia była w pracy od piątej rano. Ale czuje, że jest w dobrym momencie swego życia.

article cover
MWMedia

Byłam zwyczajną dziewczyną z Bełchatowa. Kiedy przyjechałam do Warszawy, musiałam uczyć się wszystkiego od początku. Jak się zachowywać, chodzić, ubierać, układać sztućce. Pamiętam jak Darek Kumosa, mój ówczesny agent, śmiał się z mojej bluzki w wyszywanki łowickie. Było mi wtedy przykro. Jakiś czas temu w jednej ze stacji zaproponowałam, żeby zrobić program na temat savoir-vivre´u. W odpowiedzi usłyszałam: "Nikogo to nie zainteresuje". Mam inne zdanie.

To szczęście urodzić się w domu, z którego możesz wynieść tzw. obycie. Ja tego nie miałam i zawsze czułam się gorsza. Za swoje kompleksy długo obwiniałam mamę. Pewien psycholog powiedział mi: "Nasi rodzice byli najlepszymi, jakimi potrafili być". Dziś rozumiem, że mama kochała mnie tak, jak umiała. Nikt jej nie uczył bycia matką. Kiedy mnie urodziła, miała 18 lat. Sama była jeszcze dzieckiem. Wiele chciała w życiu osiągnąć. Nie udało się jej, więc przelała na mnie swoje ambicje. Wierzyła, że mi się uda. A jednocześnie podcinała mi skrzydła.

Gdy po zdobyciu tytułu Wicemiss Polonia w 1993 roku przeprowadziłam się do Warszawy, powiedziała: "Zobaczymy, jak szybko wrócisz do mamy". Ale to może dzięki niej nauczyłam się każdą krytykę zamieniać w działanie. Teraz uczę ją mówienia wprost o tym, co czuje. Bo mama jest jedną z tych osób, które uważają, że inni powinni się domyślać, o co jej chodzi.

Kiedyś zależało mi, żeby wszyscy mnie lubili. Im mocniejszą ktoś okazywał mi niechęć, tym bardziej starałam się zaskarbić sobie jego względy. To było męczące i niepotrzebne. Dziś już wiem, że im większy odniosę sukces, tym więcej będę miała wrogów. Pogodziłam się z tym, że wiele dziewczyn z mojego środowiska mnie nie lubi. Owszem, zaprzyjaźniałam się z modelkami, ale te znajomości prędzej czy później się rozpadały.

Miałam jedną koleżankę, na której bardzo mi zależało. Intuicja podpowiadała mi: "Uważaj", ale ja jej nie słuchałam. I przyjaciółka kilka razy mnie zawiodła. Teraz przede wszystkim szukam kontaktu z ludźmi, przy których nie muszę niczego udawać, mogę czuć się sobą. Często są to osoby po różnych przejściach, bo tylko trudne doświadczenia uczą nas tolerancji i wyrozumiałości. O swoich kłopotach nie opowiadam na prawo i lewo, licząc na to, że ktoś w końcu wpadnie na pomysł, żeby mi pomóc. To nie wynika z braku zaufania.

Jestem jedynaczką, a najlepszą szkołą przyjaźni i bliskości z drugim człowiekiem jest rodzeństwo. Teraz największą moją przyjaciółką jest mama, ale oczywiście jej też nie mówię o wszystkim, co się ze mną dzieje, bo nie chcę jej martwić.

Sądziłam, że inni to mają szczęście, a ja nie. A przecież ci inni są przekonani, że to właśnie mnie wszystko przychodzi bez trudu. Tuż po konkursie Miss Polonia w 1993 roku poznałam Witolda Orzechowskiego, producenta i reżysera pierwszego polskiego telewizyjnego talk show "Na każdy temat". Podszedł do mnie i powiedział: "Przyjechałem z Ameryki, chciałbym, żebyś prowadziła program". Na początku pomyślałam, że to klasyczny podryw, ale jednak nie.

Zanim zaczęłam pracować w telewizji, byłam okrągłą blondynką. Do Warszawy przyjechałam szczuplejsza o kilkanaście kilogramów. Dla Witolda moja nowa figura była zaprzeczeniem kobiecości. W sumie nie wiem, dlaczego się właściwie nie wycofał. Ten program dał mi popularność, ale mało osób wie, jaką cenę musiałam za nią zapłacić. Orzechowski był bardzo trudnym pracodawcą. Każdą rzecz, którą powiedziałam, z miejsca negował. Pisał mi dialogi, których musiałam się uczyć na pamięć. Prawdę powiedziawszy, wymyślał nawet to, jak mam stanąć, w którym momencie mrugnąć, jak spojrzeć. To była naprawdę trudna praca, a pewnie dla kogoś, kto to oglądał, wydawała się błahostką. Ot, panienka wygłosiła parę kwestii.

Zawsze podobali mi się starsi mężczyźni. Pewnie chciałam, żeby ofiarowali mi to, czego nie dał ojciec - opiekę i bezwarunkową miłość. Taki okazał się Andrzej. Nigdy nie byłam kochliwa, ale zanim się z nim związałam, przeżyłam parę zauroczeń. Jedno poważne, o którym dziś myślę: złe. Tamten mężczyzna mnie nie szanował. Męczyliśmy się ze sobą kilka lat. W końcu zdobyłam się na odwagę i powiedziałam: dość.

Długo do tego dojrzewałam, chociaż wszyscy wokół od dawna mi już mówili: "Obudź się wreszcie!". Ale ja wierzyłam, że mój partner się zmieni. Dziś czasem żartuję, że mężczyznę można zmienić, owszem, ale na innego. Moja miłość z Andrzejem Rybkowskim jest dowodem na to, że na wszystko musi przyjść odpowiednia pora. Pierwszy raz spotkaliśmy się u fryzjera Adama Skórskiego. Ja Andrzeja nawet nie zapamiętałam, ale on zwrócił na mnie uwagę, bo Adam bardzo mnie promował: "O, zobacz, to Ilona, znana modelka". Później Adam próbował nas zeswatać, ale wtedy nie byłam na to gotowa. Trzy lata później spotkaliśmy się przypadkiem w restauracji. Andrzej cały wieczór mi się przyglądał, w końcu podszedł i zapytał: "Pamiętasz fryzjera Adama?". Od tamtego czasu jesteśmy razem.

Długo myślałam, że wystarczy mi tylko dom. Bardzo chciałam wyjść za mąż, urodzić dzieci, nie wstydziłam się otwarcie o tym mówić. Pierwsza ciąża była wyczekana, wymarzona. Jednak początki macierzyństwa okazały się katorgą. Maciek był wcześniakiem. Pamiętam, że kiedy wreszcie zabrałam go do domu, całe noce płakał. A ja chciałam być idealną matką, poradzić sobie sama.

Mój mąż ciężko pracował, więc uważałam, że nie mogę go prosić o pomoc. Kiedyś jednak obudził go mój szloch. Powiedział wtedy: "Jeśli nie dajesz rady, ja tu jestem". Poczułam ulgę i zrozumiałam, że mogę na niego liczyć. Półtora roku później, choć w pierwszych dniach po urodzeniu Maćka przysięgałam sobie, że nigdy nie będę miała więcej dzieci, przyszedł na świat drugi syn Adam.

Z czasem poczułam, że brakuje mi tego całego mętliku zwanego modą. Wiedziałam, że choć jestem szczęśliwa, pragnę czegoś więcej.

W moim życiu dzieje się teraz bardzo dużo. Mija właśnie rok od czasu, gdy zaczęłam prowadzić fundację Niezapominajka, która pomaga chorym dzieciom. Organizuję wiele imprez, pokazów. To jest dla mnie ważne, bo nie ukrywam, że wykorzystuję swój wizerunek do zdobywania pieniędzy na rzecz fundacji. Dużo czasu zajmują mi treningi do programu "Taniec z gwiazdami". Propozycja TVN-u bardzo mnie ucieszyła, ale to nieprawda, co napisał jeden z tygodników, że o nią błagałam.

Taniec to moje niezrealizowane marzenie. Gdyby nie to, że jeszcze kilkanaście lat temu mało było szkół tańca, najprawdopodobniej zostałabym tancerką. Ten program jest dla mnie ważny także z innych powodów. Z satysfakcją obserwuję, jak zmienia się moje ciało. Wcześniej nie potrafiłam znaleźć w sobie wystarczającej motywacji, by zmusić się do regularnych ćwiczeń. Teraz odzyskuję formę. Czuję się ładniejsza, zgrabniejsza. Po raz pierwszy nie mam obsesji ważenia się, a przez lata wchodzenie na wagę było moim codziennym rytuałem.

Kiedy dobrze wyglądam, czuję się bezpiecznie. Muszę mieć umytą głowę, zrobione paznokcie. Ta perfekcja wynika z braku poczucia własnej wartości. Nie potrafię tego zmienić. Wiem, że wiele modelek ma podobny problem. Dużo dziewczyn wybiera ten zawód, żeby poczuć się lepiej. Dopiero w blasku fleszy wiedzą, że są kimś. Pamiętam moment, kiedy miałam naprawdę dobrą passę. Chodziłam na pokazach, zarabiałam. Poczułam, że świat leży u moich stóp. Jedna z moich przyjaciółek powiedziała wtedy: "Spójrz na siebie! Jak ty mówisz, jak się zachowujesz. Odbiło ci! Traktujesz innych z góry. Nawet nie wiesz, jak zaboli cię upadek". Jestem jej wdzięczna za ten zimny prysznic, bo dzięki niemu spojrzałam na siebie krytycznie.

Mąż nauczył mnie, że dorosłość to branie odpowiedzialności za rodzinę, a nie tylko zrzucanie jej na partnera. Na początku myślałam, że on się wszystkim zajmie, a ja tylko urodzę dzieci. I tak przez jakiś czas było. Andrzej się o mnie zatroszczył. Dzięki jego miłości poczułam się silna i paradoksalnie przestałam potrzebować tej bezwarunkowej opieki. Nigdy specjalnie nie przejmowałam się plotkami, że wyszłam za mąż dla pieniędzy. Powtarzałam, że jestem z Andrzejem, bo jest bardzo inteligentny, więc nawet gdyby wszystko stracił, to wiedziałby, jak to szybko odzyskać. Powiedziałam to chyba w złym momencie, bo zaraz potem jego firma zaczęła mieć poważne problemy. Nie byłam przyzwyczajona do pieniędzy. Nigdy wcześniej ich nie miałam, więc i tak mało wydawałam. Wbrew publicznym przypuszczeniom kłopoty finansowe nie załamały mnie. Poszłam do pracy i zaczęłam zarabiać. Andrzej wcale mnie o to nie prosił. Choć na pewno jakoś mu to pomogło, bo inaczej pożyczałby pewnie pieniądze na to, żebyśmy mogli normalnie żyć. I nie wiadomo, jak by się to skończyło.

Najtrudniej było mi w zeszłym roku. Gdzieś straciłam cały entuzjazm. W moim małżeństwie sprawdziły się psychologiczne teorie o "kryzysie siódmego roku". Dziś jest mi głupio, że nie byłam wtedy najlepszą partnerką. Andrzej z trudem budował nowe imperium, a ja nagle przestałam dostrzegać w nim człowieka. Widziałam tylko tę naszą mozolną pracę, która nie przynosi takich efektów, na jakie liczyliśmy. Zaczęło mi czegoś brakować. Uratowały nas rozmowy. Czasem bolesne, ale jednak przynoszące porozumienie. Nie można przemilczać kryzysu w małżeństwie i udawać, że nic się nie dzieje. Nawet dla dobra dzieci. One i tak wyczuwają napięcie. Gdy mieliśmy z Andrzejem parę niewyjaśnionych spraw, nasz wtedy niespełna 7-letni syn się zmienił. Nie potrafił się skupić, patrzył w bok. Wszystko minęło jak ręką odjął, gdy relacje między nami się poprawiły.

Czy myślę o tym, co będzie jutro? Tylko pod kątem tego, co mogłabym jeszcze zrobić. Nigdy nie martwię się na zapas, nie przejmuję drobiazgami. Przypomniałam sobie, że na pytanie, co mnie denerwuje w innych, powinnam odpowiedzieć: małostkowość. Nie mogłabym być z kimś, kto robi problem z tego, jak spędzimy wieczór, czy i gdzie kupimy kanapę. Podchodzę do takich spraw lekko i taki luz cenię u innych. Wspólne życie nie opiera się na tym, jak urządzimy salon, prawda?

Katarzyna Troszczyńska

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas