Jerzy Kryszak: Lubię się czasem wzruszyć

Choć jego praca polega głównie na rozśmieszaniu ludzi, na co dzień, jak przyznaje, różnie z tym bywa. Jest jednak w świetnej formie. Tylko pozazdrościć!

Jerzy Kryszak
Jerzy KryszakMWMedia

Dla jednych już na zawsze będzie doktorem Zygmuntem Kołkiem z serialu Stanisława Barei "Alternatywy 4", dla innych kapitalnym "podrabiaczem" głosów polityków w telewizyjnym "Polskim ZOO" czy przezabawnym artystą kabaretowym. Zna go chyba każdy Polak, mimo to Jerzy Kryszak nie gwiazdorzy i stroni od blichtru.

Na co dzień jest pan raczej smutny czy wesoły?

Jerzy Kryszak: - Zależy od okoliczności. Potrafię być smutno-wesoły. Oczywiście zamartwiam się problemami bliskich czy pracą, ale szukam wokół pozytywów. Prawdą jest, że kiedy dołączam towarzysko do jakieś grupy, od razu słyszę: "Ale będzie wesoło!". Odpowiadam, że chyba jednak nie. (śmiech) Nawet wielu dowcipów nie znam.

Popularność w życiu pomaga?

- O tyle, że najczęściej ludzie uśmiechają się na mój widok. Gdziekolwiek się udam, do urzędu, kiosku czy kawiarni, jestem kojarzony raczej z żartem niż tragedią. Patrzę więc na Polskę uśmiechniętą, przez co sam częściej się uśmiecham.

Podobno największą pana pasją jest ogrodnictwo.

- Zawsze chciałem mieć dom na wsi z kawałkiem ogrodu. Jestem trochę typem samotnika. Wolę się otaczać zielenią niż zgiełkiem. Mój ogród nie jest wielki, ma 1100 metrów powierzchni, ale pracuję w nim codziennie, często wiele godzin. Z tego powodu ciągle walczę z brudnymi paznokciami. (śmiech) Kilka dni temu osiągnąłem ogromny sukces w innej walce: złapałem kreta. Robił przez lata tyle szkód, że mówiłem sobie: "Jak go złapię, to zatłukę". Ale oczywiście zamknąłem go w wiaderku i wywiozłem kilometr dalej na pole, prosząc, by już nie wracał. (śmiech)

Praca w ogrodzie to niezawodny sposób na utrzymanie dobrej formy?

- Zastanawianie się, co robić, by się dobrze poczuć, nie ma sensu, bo właśnie przez to można się poczuć źle. Nie trzeba robić nic specjalnego - jedynie żyć, optymistycznie i pełną piersią. Spędzam w ogrodzie tyle czasu, bo jest ogrom rzeczy do zrobienia: tu trzeba coś przyciąć, tam przesadzić czy wykopać. Jeśli się raz o ogrodzie zapomni, to jakby się zapomniało o domu, o bliskich, o sobie. O to wszystko trzeba dbać, pielęgnować, pochylać się i podziwiać.

Czyż nie jest też tak w miłości?

- Jak najbardziej. O każdy związek trzeba dbać i to wzajemnie. Nie można pozwolić, by rzeczy piękne powszechniały i powszedniały. Nie wolno zaniedbywać niczego i nikogo.

Jak pan poznał żonę?

- Przypadkiem, kiedy organizowała mój występ. Agnieszka to taka kobieta, że tylko codziennie przed nią klękać. Podobno nie ma ideałów, ale ona ideałem jest. Ma wszystko, co powinna mieć żona, partnerka, matka i przyjaciółka. Dzięki niej jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.

Bywa, że intensywna praca szkodzi związkowi. Jak tego unikacie?

- Tak się fantastycznie złożyło, że Aga w życiu zawodowym jest menedżerem, więc zawsze pracujemy razem. W ciągu ostatnich dziesięciu lat może dwukrotnie spędziliśmy bez siebie dzień czy dwa.

Podobno, kiedy facet się zakochuje, staje się pantoflarzem. Potwierdzi pan?

- Potwierdzę, że bez sensu się przy czymś upierać, nie mając racji. Po co trzymać męski punkt widzenia i udawać twardziela? Zresztą, jeśli między ludźmi jest miłość, nie ma co mówić o niezależności, tylko o wzajemnej życzliwości i przyjaźni. Miłość to przenikanie się, więc na całkowitą odrębność nie ma miejsca.

Jak wygląda w waszym domu podział obowiązków?

- Jest sprawiedliwy, choć ogród to jednak ja obrabiam. Co prawda żona co roku zarzeka się, że mi pomoże, jej rękawice pozostają jednak nietknięte. (śmiech) Ale za to przynosi mi do tego ogrodu tak pyszną mrożoną kawę, że o nic więcej prosić nie mogę. Lubię też gotować, więc i z kuchni Agę trochę wymanewrowałem. Ona jest specem od spraw słodkich i zimnych, a ja stawiam na dania ostre i gorące.

Pańska kulinarna specjalność to...

- Makarony. Żałuję tylko, że nie mam czasu, by robić własne, jak kiedyś mama. Na szczęście bardzo dobre można kupić w sklepie. Najlepszy przepis to ten najprostszy: bierze się czosnek, oliwę i bazylię i miesza z makaronem. Można dołożyć krewetki albo dosmażyć malutkie kawałki kurczaka czy indyka lub warzywa, co kto chce. Dziesięć minut i pełne danie gotowe!

Wakacje spędzacie na łonie natury?

- Wyłącznie. Nie tęsknię za przeszklonym i nowoczesnym Dubajem, mój model życia jest inny. Niedawno na przykład byliśmy przez dwa tygodnie tuż nad Oceanem Indyjskim, w malutkim pensjonacie Sonrisa w Kenii, prowadzonym przez fantastyczną Polkę. Pojechaliśmy tam w ciemno, po wymianie kilku maili, i od razu się w tym raju zakochaliśmy. Lubię Afrykę - za zapach, który poznałbym wszędzie, za sawannę i ocean. Jest w tamtym powietrzu coś, za czym tęsknię. Nie zapomnę też czterodniowego safari, do krateru Ngorongoro, jednego z bardziej magicznych miejsc na świecie, położonego na terenie wygasłego parę milionów lat temu wulkanu. To niesamowity park narodowy z ogromną, otoczoną wzgórzami polaną i mnóstwem zwierząt.

Przeczytałem gdzieś, że uwielbia pan fotografować ptaki.

- To dla mnie symbol wolności. Zazdroszczę im tego, że mogą być wszędzie, dziś tu, jutro tam. Genialne stworzenia, zupełnie niezależne.

Doczekał się pan czterech synów, w tym dwóch jest już dorosłych. Przekazał im pan jakieś wartości, o których dziś niekoniecznie wszyscy ojcowie pamiętają?

- Szacunek dla pracy. Świadomość, że w życiu nie ma nic za darmo i aby coś osiągnąć, trzeba coś wokół siebie wykonać. Oczywiście ja zawsze chętnie pomogę i doradzę moim synom, ale najważniejsze jest własne doświadczenie. Nauczył mnie tego dziadek, u którego w dzieciństwie spędzałem część wakacji. O ile u babci pod Rawiczem był luz i "nicnierobienie", to u dziadka pod Kaliszem zetknąłem się z ciężką pracą. Doiłem krowy, zaganiałem zwierzęta, zbierałem ziemniaki, przynosiłem wodę, uczestniczyłem w robotach żniwnych. Po latach wiem, że wpłynęło to na moje wychowanie. Nauczyłem się, że tylko własną pracą można coś osiągnąć. Prezenty to czekają pod choinką, a i to nie zawsze.

Jest pan sentymentalny?

- Bardzo i nie chcę tego zmieniać. Lubię się też czasem wzruszyć, nawet na filmie animowanym. Na przykład oglądamy z żoną bajkę i pojawia się moment, kiedy przechodzi dreszcz po plecach. Spoglądamy na siebie: "Masz to?", pytam. "Mam...", odpowiada szklącymi się oczami. I jest pięknie.

Rozmawiał: Paweł Piotrowicz

Naj
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas