Kości przyniosły mi szczęście

Najpierw zdobyła międzynarodową sławę jako profesor antropologii sądowej. Potem jako autorka kryminalnych bestsellerów, w których opisała własne doświadczenia.

Kathy Reichs
Kathy ReichsGetty Images/Flash Press Media

Twój STYL: Świadomy wybór czy przypadek? W jaki sposób została Pani ekspertem od kości?

Kathy Reichs: Studiowałam archeologię i dość szybko zaczęłam specjalizować się w badaniu kości z czasów starożytnych. Fascynowało mnie, jak wiele informacji o ludzkim życiu można z nich wyczytać nawet po tysiącach lat. Mało kto wybierał tę dziedzinę. Postawiłam na oryginalność. Byłam już młodą asystentką po dyplomie i akurat miałam dyżur na wydziale, gdy zadzwonił ktoś z policji. Okazało się, że trzeba pilnie wykonać ekspertyzę znalezionych w lesie ludzkich szczątków. Podjęłam się tej pracy i tak moje nazwisko znalazło się w policyjnej bazie danych pod hasłem "specjalistka od kości". Gdy pojawiło się kolejne zlecenie, policjant pytał już o "tę panią Reichs". Dziś coś takiego nie byłoby możliwe, bo antropologów sądowych obowiązują specjalne certyfikaty, ale kiedyś prawo w tej dziedzinie było bardziej liberalne. Nie kryję, że starożytność szybko wydała mi się mniej pasjonująca od policyjnych zagadek. W jednej z pierwszych spraw, w których brałam udział, dostarczone przeze mnie informacje znacząco przyczyniły się do ujęcia mordercy. Pomyślałam wtedy, że może dzięki mojej pracy udało się uratować komuś życie. I uznałam, że to jednak coś więcej niż badanie tajemnic przeszłości.

Śledczy nie traktowali Pani protekcjonalnie? Młoda dziewczyna z uniwersytetu...

Może na początku, ale szybko zdobyłam respekt. Podchodziłam do tego, co robię, z zaangażowaniem. Wyniki analiz przynosiłam na czas i nie ograniczałam się tylko do kartki z opisem. Sugerowałam różne hipotezy, włączałam się do dyskusji i potrafiłam obalać argumenty tych, którzy chcieli mnie marginalizować. Moje zdanie zaczęło się liczyć. Dość szybko poczułam się dopuszczona do grona wtajemniczonych. Nie miałam wątpliwości, że to wymarzona praca dla mnie!

Musi Pani być kobietą o silnych nerwach. Policja korzysta z Pani usług w szczególnych przypadkach. To nie są po prostu morderstwa, tylko makabryczne zbrodnie, gdy trudno już mówić o ciele, bo z człowieka pozostały tylko kości lub ich fragmenty. Zajmuje się tym Pani od lat. Jak radzi sobie Pani psychicznie z tak trudną pracą?

Na początku sobie nie radziłam. Straszne obrazy powracały w myślach. Nie umiałam się od nich uwolnić. Przeżywałam śmierć ofiar. Ale zrozumiałam, że nie mogę rozczulać się nad losem okrutnie zamordowanej kobiety, bo nie będę w stanie się skoncentrować i w końcu przeoczę szczegół, który mógłby okazać się pomocny w ujęciu sprawcy. W tej pracy zostają tylko ci, którzy nauczą się traktować ją zadaniowo. Mnie zajęło to kilka lat. Moje książki też są dla mnie formą odreagowania. Gdy opisuję sprawę, w której brałam udział, w pewien sposób się od niej uwalniam.

Wydała Pani już jedenaście książek. Odniosły światowy sukces, na ich podstawie nakręcono serial, przy którym również Pani pracuje. Ciągle jest Pani antropologiem sądowym i ekspertem związanym z ONZ. Jak wygląda Pani typowy dzień pracy?

U mnie nie ma czegoś takiego jak typowy dzień pracy. Dziś spędziłam dziesięć godzin w laboratorium, jutro będę pisać nowy rozdział mojej dwunastej książki, pojutrze polecę do Los Angeles na konsultacje ze scenarzystami serialu Kości. A jeśli po powrocie zadzwoni szef wydziału medycyny sądowej i powie, że znaleziono zwłoki zakopane w polu, to włożę kombinezon, kalosze, wezmę teczkę z moim zestawem narzędzi i pojadę w teren. Pozbieram co się da do słoików, woreczków i znów spędzę kilka dni od świtu do nocy nad fiolkami i odczynnikami. Nie muszę bywać w laboratorium codziennie i spędzać tam określonej liczby godzin. Dzięki temu mogę pracować w USA i Kanadzie. Co pięć, sześć tygodni wsiadam do samolotu. Ale jeśli nagle wybuchnie sprawa specjalnego znaczenia, rzucam wszystko i jadę tam, gdzie trzeba. Lubię robić kilka rzeczy naraz.

Ostatnio zdarzyło się Pani nawet wystąpić w jednym z odcinków Kości. Niewielu naukowców z tytułem profesorskim grywa w Hollywood. Nie bała się Pani utraty autorytetu?

Zawsze byłam dość nietypowym antropologiem. Laboratorium nie zaspokajało wszystkich moich potrzeb i nie kryłam się z tym. A ryzyko narażenia się kolegom po fachu podjęłam już wcześniej, publikując książki. Opisuję w nich wiele śledztw, w których brałam udział. W moim debiucie Déj`a Dead nawiązałam na przykład do seryjnego mordercy kobiet, którego rozpracowywałam w Montrealu. Taki człowiek naprawdę istniał i przez lata był nieuchwytny. Przeniosłam do książki wiele szczegółów tamtej historii. Ale ten psychopata nie zamordował mojej przyjaciółki ani nie gonił mnie nocą z nożem po mieszkaniu, co przytrafiło się dr Tempe Brennan, bohaterce moich powieści.

Tak, pamiętam. W okolicach trzechsetnej strony, gdy wszyscy domownicy spali, bałam się przejść z pokoju do kuchni. Główna bohaterka rozgrzebywała właśnie groby ofiar w poszukiwaniu materiału do badań, a psychopata krążył w pobliżu... Znalazła się Pani kiedyś w podobnej sytuacji w związku ze swoją pracą?

Jestem zdecydowanie mniej samowolna i brawurowa od postaci, którą stworzyłam. Ona czasem robi rzeczy, które ja w realnym życiu uznałabym za zbyt niebezpieczne, a nawet niekorzystne dla śledztwa. Ale w powieści potrzebnych jest kilka spektakularnych momentów. Ja nigdy nie wybierałam się na samotne nocne eskapady po cmentarzach, ale zdarzało mi się, że w środku nocy dzwonił telefon i musiałam jechać na miejsce makabrycznego znaleziska, bo trzeba było szybko zrobić analizę kości. Za to ona nie wyławiała nigdy szczątków ludzkich z szamba, a ja owszem. Na szczęście było stare i wyschnięte.

Czy Pani bohaterka jest wiarygodnym antropologiem?

Na pewno jest ponadprzeciętnie skuteczna. Ale mówiąc serio, wszystkie metody, jakich używa w książkach, są prawdziwe. Sposób, w jaki analizuje ślady krwi, wnioski, jakie wyciąga z badania składu substancji chemicznych w kościach czy testów DNA, to echo mojego zawodowego sposobu myślenia. Fantazjuję tylko na temat życia prywatnego Tempe, jeśli chodzi o jej naukowo-laboratoryjną działalność, ręczę za jej profesjonalizm. Mam na tym punkcie obsesję.

A jak to jest w serialu? Słyszałam zarzuty osób związanych z antropologią, że to, co wyczynia Pani bohaterka na ekranie, jest zupełnie nieprawdopodobne.

Serial traktuje antropologię luźniej niż książki. Ale nie pozwalam na pokazywanie w nim bzdur. Stale współpracuję z ekipą dziewięciu scenarzystów, którzy konsultują ze mną szczegóły naukowe i uwzględniają moje poprawki. Mam jednak świadomość, że jeśli w 52-minutowym odcinku chcę przedstawić sprawę, której rozwiązanie zajęło mi 20 lat albo "tylko" pół roku, muszę uprościć kilka wątków. To oczywiście zwiększa wrażenie nieprawdopodobieństwa. Ale nie wymagajmy od serialu fabularnego, by był kursem antropologii. Może się więc zdarzyć, że filmowa pani antropolog po piętnastu minutach dochodzi do wniosku, na który ja wpadłam po kilku miesiącach czy latach analizowania dowodów. Ale - i tu znowu do głosu dochodzi moja zawodowa obsesja - to, co robi w laboratorium, sposób, w jaki bada dowody czy rekonstruuje kości, jest jak najbardziej realistyczne.

To intrygujące, bo właśnie laboratorium dr Brennan, które obserwujemy w serialu, wzbudza wiele wątpliwości wśród tych, którzy szukają w filmie prawdy o zawodzie antropologa sądowego. Szklane designerskie stoły, wielkie ekrany, aparatura przypominająca sprzęt ze stacji kosmicznej...

To szczegóły scenograficzne. Telewizja ma to do siebie, że obraz musi być atrakcyjny, by przyciągał widzów. W filmie są więc szafy z podświetlanymi półkami, by leżące na nich kości otaczała tajemnicza poświata. A ja mam kartonowe pudła ustawione na metalowych regałach. Ale nadal uważam, że takie przekoloryzowania nie zafałszowują istoty działań bohaterki.

W serialu pojawia się też specjalny komputer, do którego wstukuje się dane i w mgnieniu oka maszyna generuje w przestrzeni trójwymiarowy obraz ofiary. Czasem Pani bohaterka rzuca coś w stylu: "mniej tłuszczu na kościach policzkowych", i na naszych oczach wirtualna kobieta chudnie. Wygląda to również jak scena z filmu science fiction.

Holograficzna rekonstrukcja przestrzenna? Taka metoda istnieje, choć komputery zdolne do wykonywania podobnych operacji to sprzęt najwyższej klasy i jest ich może kilka na świecie. Jeden ma na swoim wyposażeniu laboratorium FBI. To bardzo drogie technologie i nie używa się ich przy rozwiązywaniu zwykłych spraw kryminalnych. Fikcją jest więc to, że dr Brennan jako antropolog sądowy korzysta na co dzień z takich narzędzi, ale nie przedstawiona metoda.

Pani bohaterka na podstawie szkieletu, który kilka lat przeleżał na dnie jeziora, orzeka na przykład, że "ofiara była czarnoskórą młodą kobietą, która grała w tenisa". Co Pani, poza płcią i wiekiem, potrafi wyczytać z ludzkich kości?

Określenie takich parametrów jak płeć, wiek, rasa czy wzrost to antropologiczny elementarz. Ktoś, kto umie czytać z kości, a ja robię to od kilkudziesięciu już lat, potrafi z pewnym prawdopodobieństwem powiedzieć też, czy zmarły pracował fizycznie, czy raczej siedział za biurkiem. Z analizy kośćca można też dowiedzieć się, na co chorował dany człowiek, jakie czynności wykonywał regularnie, na przykład którą ręką ruszał w jakiś specyficzny sposób, czy dużo klęczał itp. Z takich informacji można już sporo wydedukować o jego życiu.

W jednym z odcinków jest taka scena: Tempe otrzymuje worek pełen okruchów kości. Rozsypuje je na swoim wielkim biurku. Zegar pokazuje płynące godziny. Cięcie i widzimy panią antropolog śpiącą na krześle, a obok leży sklejona już i w pełni zrekonstruowana czaszka. Coś takiego da się zrobić?

W jedną noc na pewno nie. Ale, jak wspominałam, takie fabularne "przyspieszacze" akcji są konieczne, żeby film trzymał w napięciu. Sama rekonstrukcja fragmentu szkieletu, nawet z wielu bardzo drobnych elementów, to coś, co robiłam wielokrotnie. W zależności od jakości materiału wyjściowego zajęłoby mi to kilka dni, tygodni albo miesięcy.

"Najlepiej rozumiem się z trupami" - mówi w jednej z książek dr Brennan. Czy tak jak ona jest Pani typem samotniczki indywidualistki?

: Raczej nie. W laboratorium współpracuję z wieloma osobami i bardzo to lubię. Jedynie gdy piszę książki, potrzebuję samotności. Wtedy może do mnie mówić tylko moja papuga. Olivier ma imponujący repertuar. Zna refreny kilku piosenek. Potrafi też nagle, gdy jestem w środku jakiegoś trudnego wątku, powiedzieć: "daj sobie spokój, Kathy!". Czasem mam wrażenie, że wie, co mówi. Choć najczęściej po prostu świergocze.

Serialowa Tempe w wolnych chwilach pisze powieść, której bohaterką jest kobieta antropolog o nazwisku Kathy Reichs...

W niektórych kwestiach jesteśmy podobne, przyznaję.

A kłopoty z partnerami? Dr Brennan nie układa się z mężem, ma córkę, którą rzadko widuje - to też wątki autobiograficzne?

Nie. Skomplikowałam jej życie osobiste, bo to daje mi więcej możliwości fabularnych. Ja wcześnie wyszłam za mąż i wciąż jestem z tym samym mężczyzną. Mamy trzy dorosłe córki i pomimo kłopotów z brakiem czasu zawsze starałam się być blisko z rodziną. Na pytania "co było w szkole?" czy "co ważnego zdarzyło się dziś u ciebie?" musiał się znaleźć czas każdego dnia - jeśli nie w rozmowie przy stole, to choćby przez telefon. Teraz wszystkie moje córki są już po studiach i mają swoje życie, ale widujemy się dość często i mamy ze sobą dobry kontakt. Czytają moje książki, mąż również. Zasugerował ostatnio, że może Tempe dobrze zrobiłby jakiś udany związek. I zdradzę, że właśnie zamierzam zaaranżować jej spotkanie z właściwym mężczyzną. To powinno wnieść w życie dr Brennan trochę szczęścia.

A czy dr Brennan wniosła trochę szczęścia w Pani życie?

Poznałam dzięki niej wielu fantastycznych ludzi - aktorów, reżyserów, scenarzystów, ostatnio nawet Davida Duchovnego, bo to on reżyserował odcinek, w którym zagrałam. A jednocześnie jestem w tej fantastycznej sytuacji, że gwiazdą show-biznesu zostały moje książki, a potem inspiro-wany nimi serial. Ponieważ tylko raz pokazałam się na ekranie, nie ścigają mnie paparazzi, mało kto rozpoznaje moją twarz. Za to udało mi się zainteresować wiele osób antropologią sądową, no i radykalnie poprawiła się moja kondycja finansowa. Mogę robić teraz córkom i mężowi ekskluzywne prezenty. A jeśli chcę się wybrać w jakieś miejsce, nie zastanawiam się, ile kosztuje bilet i hotel, tylko je rezerwuję. Uwielbiam rozmach, którego teraz nabrało moje życie. Kości przyniosły mi szczęście.

Rozmawiała Anna Jasińska

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas