Na początku jest słowo

O pracy scenografa teatralnego opowiada Jan Kozikowski.

Jan Kozikowski
Jan KozikowskiMorele

Jan Kozikowski: - Ja przez wiele lat ciągle szukam różnych rzeczy. Szukam i szukam, i bardzo łatwo mi wszystko przychodzi, bo zdaję na przykład pierwsze egzaminy od ręki i nie ma problemu. Po jakimś czasie, jak się już poznaje to wszystko, to mnie to szybko nudzi. Wcześniej byłem w szkole muzycznej, którą rzuciłem. Potem byłem w Supraślu, który mnie też pod koniec zaczął nużyć. Dlatego wymyśliłem sobie szkołę teatralną.

BB: Na czym polega twoja praca scenografa?

Jan Kozikowski: - Zanim odpowiem na pytanie, to jeszcze małą dykteryjkę przytoczę. Anegdoty są bardzo mile widziane w tego typu rozmowach... Nawet nie dlatego, ale to było dosyć zabawne a propos właśnie współpracy z Markiem Fiedorem. Właściwie nie wiedział, skąd ja jestem i co, i jak. Było to bodajże po jakiejś chyba trzeciej naszej wspólnej realizacji, podczas prywatnej imprezy u nich w domu. Takie wesołe ucztowanie. Ja właśnie opowiadałem o tym, jak dochodziłem do scenografii, a Marek z wielkim zdziwieniem zapytał mnie: "Jak to? To ty nie skończyłeś scenografii?". A ja na to z jeszcze większym zdziwieniem: "Jak to? To ty nie wiedziałeś?". "Mój Boże, z kim ja pracuję! Amatorszczyzna!" - skwitował Marek. I może rzeczywiście jestem amatorem, bo nie mam na to prawnych papierów...

BB: - Amator to - według źródłosłowu mocno antycznego, ale, jak sądzę, wiecznie aktualnego - ten, kto ma do czegoś miłość. A poza tym, chwała Bogu, teraz już w Polsce nie wymaga się papieru z pieczątką.

Jan Kozikowski: - Teatr amatorski, to nie musi być, swoją drogą, amatorszczyzna. Święta racja.

BB: - Szekspir też nie miał dyplomu. Molier też, podejrzewam.

Jan Kozikowski: - No właśnie. Nie wiem, to chyba jakieś pokłosie naszego socjalistycznego wychowania, że uprawiamy to, co studiowaliśmy. To już się wtedy bardzo zmieniało, teraz jeszcze bardziej się zmienia. Teraz wszystko kopiujemy ze Stanów. A Amerykanie często traktują studia jako rozwój osobowościowy, a wykonywać mogą różne inne rzeczy. No to cieszmy się naszą wolnością kraju, bo możemy robić to, co po prostu chcemy robić. Nie musimy mieć dyplomu koniecznie do wszystkiego.

BB: - I słusznie. A teraz powiedz, jak pracujesz.

Jan Kozikowski: - Praca z każdym reżyserem to jest kompletnie inny model współpracy. Podobnie jak każdy ma różne relacje międzyludzkie z różnymi osobami, na tym to polega. W teatrze trudno postawić granicę między życiem prywatnym a zawodowym, bo to się naprawdę bardzo, bardzo wszystko miesza. W końcu pracujemy nad takimi rzeczami... po prostu nad ludzką psychiką. Chyba każde przedstawienie o tym mówi. Powołam się na pracę na przykład z Markiem Fiedorem, bo jestem jego stałym współpracownikiem. Praca z nim jest dla mnie takim specjalnym wyznacznikiem: to reżyser, który niesamowicie poważnie i odpowiedzialnie podchodzi do swojego zadania i jest zawsze perfekcyjnie przygotowany. To się bierze z tego, że bardzo często sam robi adaptacje tekstów, najczęściej powieści, nad którymi później pracujemy. Ale czy to jest adaptacja, czy gotowa sztuka, to zawsze traktuje tekst, scenariusz, utwór dramatyczny jako świętość. To jest może zbyt górnolotne porównanie, ale co mi tam. Na początku jest słowo, na którym wszystko budujemy, najważniejsze jest to, co jest zapisane. Oczywiście potem odbywają się pierwsze rozmowy realizatorów, moje - głównie z reżyserem. To też jest ważne, żeby uczestniczył w tym kompozytor czy inne osoby pracujące nad daną sztuką. Chociaż często te pierwsze rozmowy reżysera ze scenografem odbywają się w cztery oczy. No i ustalamy, jak to robimy. Ustalamy z grubsza, czy to się dzieje współcześnie, czy niewspółcześnie. Czy przenosimy to wszystko na grunt wiejski, miejski czy plebejski. No takie jakby: co robimy, o czym, gdzie, co chcemy powiedzieć, do kogo trafić i jakie poruszyć struny. A później ja się zastanawiam (czy wspólnie zastanawiamy się), jakimi środkami najlepiej to zrobić. Zaczyna się ważna rozmowa, jak będzie wyglądała przestrzeń plastyczna w teatrze, bo przecież potem będą w tej przestrzeni funkcjonowali aktorzy. Oczywiście teraz większość przedstawień rezygnuje z kurtyny, i wtedy widzowie przychodzą do teatru i pierwsze, co widzą, to jest scenografia. No i cóż? Różne są pomysły, projekty. Ja coś najpierw sobie szkicuję. Jestem scenografem jeszcze nie takiego starego pokolenia. Co prawda, jedna pani, pisząc zapowiedź do praskiej wystawy (scenografów - przyp. B. B.), wrzuciła mnie do kategorii "co prawda są jeszcze czynni", tak jakbym już stał nad grobem, ale moim zdaniem, nie jestem jeszcze taki stary, mimo że pracuję strasznie tradycyjnymi metodami: ołówek, linijka, gumka, papier, rysunki techniczne na kalce. Bardzo niewiele rzeczy robię na komputerze, ponieważ jakoś nie mogę się z nim za bardzo zbratać. Ale bardzo lubię robić makiety, bo to daje taki w skali, jednak już trójwymiarowy, wgląd w tę przestrzeń, i na tym się bardzo fajnie pracuje. To jest, myślę, też przyjemne dla reżyserów, szczególnie przy przedstawieniach, w których zmienia się dekoracje. Jeśli akcja dzieje się w różnych miejscach, to fajnie jest mieć takie małe pudełko z zaznaczonymi mebelkami w skali 1:50 albo 1:25 i to wszystko jakoś tam sobie poustawiać. Ja też to bardzo lubię. A poza tym wydaje mi się, że jeśli ja jestem w stanie zrealizować nawet najdziwniejsze pomysły w jakiejś tam skali, to gdy przynoszę coś do pracowni, wiem, że oni tam też mogą to w ogóle wykonać. Jak jeszcze mają porządne rysunki techniczne, to przynajmniej bardzo dokładnie wiedzą, czego od nich żądam.

BB: - Ostatnio reżyser światła to całkiem osobna rola w naszych teatrach.

Jan Kozikowski: - To też pewnie do nas przyszło z Niemiec. Cieszę się z tego, bo to ma związek z ogólnym postępem technicznym i światowym. Ja jestem w ogóle daleko od matematyki i prądu. Uważam, że taka jest konieczność i bardzo dobrze, że są ludzie odpowiednio wykształceni i znają się na tym bardziej niż ja. Od wielu lat współpracuję z Wojtkiem Pusiem. Nie wiem, czy mogę użyć takiego sformułowania, że go troszkę nawet odkryłem. Przede nim był Marcin Grota. Ale bardzo fajnie nam się współpracuje i uważam, że te światy, które on wytwarza światłem, są cudowne. To też jest takie dopełnienie scenografii. To już nie o to chodzi, że nikt by nie zobaczył scenografii, gdyby ktoś nie zapalił odpowiedniej żarówki. Tylko chodzi o kolejne piętra, które nakładają reżyserzy świateł, albo na jaki kolor można zabarwić to, co widać na scenie. Tak to wygląda.

BB: - Tak to wygląda? To jeszcze jedno pytanie i zwolnię cię z trudu rozmowy. Czy masz takie przekonanie, że kiedyś tak się zdarzyło w którejś twojej pracy - niekoniecznie musimy posługiwać się nazwiskami - że dzięki twojej pracy spektakl się uratował? Że ta scenografia była tak ważnym elementem, pośród stu tysięcy innych elementów, że to po prostu postawiło ten spektakl i on ostatecznie się zbudował?

Jan Kozikowski: - Uważam, że przedstawienie, które porusza bardzo ludzi, o którym się mówi, które zostaje w pamięci widzów i jakoś tam się historycznie rysuje w teatrze, tak zwane przedstawienie doskonałe, do czego ja zawsze dążę, to takie, w którym tak pięknie jest wszystko sprzężone: pomysł reżyserski, scenografia, muzyka, światła, gra aktorów. Nie można powiedzieć, że coś jest lepsze, gorsze albo coś się wybija, bo jeśli ktoś mówi, że przedstawienie jest do kitu, ale scenografia jest świetna, albo że wszystko jest złe, a aktorzy są dobrzy, to coś jest już chyba nie tak. Wydaje mi się, że to jest niemożliwe zdarzenie, że wszystko jest do kitu, a scenografia może coś uratować. Tak chyba nie może być. Chociaż, rzeczywiście, nieraz się zderzam z takimi ocenami, że komuś się średnio podobało przedstawienie, a scenografia bardzo. Ale ja uważam, że dobrze, jeśli tego w teatrze się nie rozdziela.

Rozmawiał Błażej Baraniak

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas