Przegwizdałabym pół życia

Rok temu została mamą Marysi. Wydoroślała, dojrzała. Już nie ma dawnej Martyny beztroskiej, gotowej do podejmowania ryzyka za wszelką cenę. Dziś wie, że musi być ostrożniejsza, bo dobro córki jest najważniejsze.

Martyna Wojciechowska/fot. Andrzej Szilagyi
Martyna Wojciechowska/fot. Andrzej SzilagyiMWMedia

Widzę, że ogarnęły ją wątpliwości, waha się. "Ale jeśli ten wywiad choć jednej osobie doda odwagi, to może warto", decyduje. Pokazuje mi swój dziennik z ostatniej wyprawy na Antarktydę. Staranne pismo, rysunki, wklejki. I nagle wpis drukowanymi literami: "Chcę mieć drugie dziecko!". Patrzę na nią, uśmiecha się delikatnie: "Przecież byłoby dobrze, gdyby córeczka miała rodzeństwo". Z torby wyciąga zdjęcia Marysi. "Śliczna, prawda? Zobacz, jakie ma ogromne oczy", w jej głosie słyszę dumę. "Do mnie jest kompletnie niepodobna", śmieje się. "Ale za to charakterek ma identyczny jak mamusia. Zawsze postawi na swoim".

Byłam spokojnym dzieckiem

Okładka kwietniowego numeru "Pani"
PANI

W podstawówce i liceum niemal zawsze miałam świadectwa z czerwonym paskiem, studia skończyłam z wyróżnieniem. Nie mogę powiedzieć, że przyszło mi to bez wysiłku. W pierwszej klasie podstawówki wróciłam ze szkoły, pochwaliłam się, że dostałam czwórkę z klasówki, a tata żartem spytał: "Czemu nie piątkę?". Czy jedno zdanie mogło mieć na mnie aż taki wpływ? Wątpię, raczej zawsze byłam ambitna i do dziś wolę robić coś najlepiej albo wcale.

Wychowałam się w tradycyjnym domu. Pachniało obiadem i ciastem. Tata ciężko pracował, żeby niczego nam nie brakowało, mama zawsze go wspierała i była ze mną. Byłam oczkiem w głowie rodziców, czułam się kochana. Jednak dość szybko zrozumiałam, że chcę żyć inaczej niż oni. Dlatego uciekałam jak najdalej. Jednego dnia budziłam się w Afryce, drugiego w Azji. Rajdy samochodowe, wspinaczki na najwyższe góry, dalekie wyprawy. Jak najwięcej zobaczyć, przeżyć, dotknąć. Zastanawiam się, skąd się wzięło we mnie takie nienasycenie. Na pewno duży wpływ na to miały problemy zdrowotne.

Gdyby nie to...

W liceum miałam pęknięty kręgosłup po wypadku na nartach, potem w wieku 20 lat przeszłam dwie poważne operacje, chemioterapię. Dziś myślę, że gdyby to mnie nie spotkało, pewnie przegwizdałabym pół życia. A tak zrozumiałam, że chcę wykorzystać czas, który został mi dany. Kilka lat temu przeżyłam kolejny groźny wypadek, samochodowy - znów złamany kręgosłup. Ale ja niczym Feniks z popiołów potrafiłam się podnieść.

Na ekstremalnych wyprawach poznałam ludzi, którzy nie radzą sobie w zwykłym życiu. Łatwiej podbijać nowe lądy, niż każdego dnia rano wstawać, odwozić dziecko do szkoły, układać się z szefem, którego się nie lubi. Jasne, czasami na wyprawach bywa ciężko - nie możesz się umyć, nie masz co jeść, dopada cię zwierzęce zmęczenie. Ale ja lubię się sprawdzać. Każda podróż dużo mnie nauczyła. O ludziach, ale przede wszystkim o sobie samej. Na ostatniej wyprawie dołączyłam do osób, w których towarzystwie nie czułam się najlepiej, więc ja, gaduła, prawie nic nie mówiłam. Przez miesiąc obserwowałam, robiłam notatki.

Wniebowzięta

Kiedy się dowiedziałam, że urodzę dziewczynkę, byłam wniebowzięta. Czułam, że łatwiej dogadam się z córką. Chciałabym mieć z Marysią tak dobre relacje jak ja ze swoją mamą. Mogę zadzwonić do niej o trzeciej nad ranem i powiedzieć, że potrzebuję pomocy. Swój ostatni wyjazd na Antarktydę konsultowałam z całą rodziną. Zapytałam mamę wprost, czy jest w stanie przeżyć, że nie będzie mnie na święta, czy pomoże w opiece nad Marysią. A ona tylko wzruszyła ramionami: "Wszystko tak zorganizujemy, żeby było dobrze". Mam szczęście. Rodzice nigdy mi niczego nie zabraniali, przeciwnie - w każdym pomyśle mnie wspierali. Teraz widzę, że przez lata nie musiałam się na nikogo oglądać. Chyba byłam egoistką, bo z dnia na dzień potrafiłam się spakować, zostawiając problemy na głowie moich bliskich. Gdy sama zostałam matką, dotarło do mnie, co czuli, gdy znikałam na wiele tygodni.

Mój ojciec to mężczyzna stanowczy i odpowiedzialny. Prowadził warsztat samochodowy, pasjonował się motoryzacją, zaraził mnie swoimi zainteresowaniami. To on kupił mi motorynkę, pierwsze auto. Później, gdy zobaczył, jak mnie ten sport pochłania, złapał się za głowę: "Co ja narobiłem?". Miał ogromny wpływ na moje wybory. Zauważyłam, że z domu wyniosłam bardzo silny archetyp mężczyzny. Choć unikam tradycyjnych ról kobiecych, to tkwi we mnie przekonanie, że mężczyzna powinien zapewnić kobiecie bezpieczeństwo. Chcę wierzyć, że jeśli coś mi się stanie, to on się mną zaopiekuje.

Zawsze mówiłam, że chcę mieć dziecko. Jednak ciągle to nie był właściwy moment. Jeszcze jedna podróż, jeden szczyt... Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, spanikowałam. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Bez przerwy myślałam, że rozwija się we mnie nowe życie, aż w końcu wpadłam w paranoję, że moje dziecko może być chore. Zaczęłam wymuszać skierowania na wszelkie możliwe badania prenatalne i starannie przygotowywałam się do narodzin córeczki. Razem z Jurkiem, tatą Marysi, czytaliśmy poradniki, kupiliśmy wyprawkę, zgromadziliśmy wszystko w takich ilościach, że starczyło na pół roku.

Do dnia porodu żyłam intensywnie. Pracowałam, wspinałam się po górach. Wtedy myślałam: zostanę matką, ale nic się nie zmieni. Ależ się myliłam! Wyszłam z Marysią ze szpitala, przez pierwsze tygodnie nie zmrużyłam oka. Siedziałam nad jej łóżeczkiem i sprawdzałam, czy oddycha. Gdy ona płakała, ja razem z nią. Myślałam: "Moje życie się skończyło". Byłam pewna, że już nigdy nie uda mi się zająć czymkolwiek innym. Kiedy słyszałam od Jurka: "Wrócisz do formy", odpowiadałam: "To niemożliwe!". Czytałam w PANI tekst o Asi Brodzik, w którym przyznała się, jak trudne były dla niej początki macierzyństwa. U nas rzadko się o tym pisze.

Iza Komendołowicz

Artykuł pochodzi z najnowszego numeru magazynu PANI. Więcej przyczytasz na www.styl24.pl

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas