Takiej mnie nie znacie

Z minister Julią Piterą, sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera, pełnomocnikiem rządu d.s. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Państwowych, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

article cover
MWMedia

Julia Pitera: Ani trochę. Wiem, że są tacy, którzy uważają mnie za niespełnioną aktorkę...

Bo zdawała Pani do szkoły teatralnej i nie dostała się Pani?

Julia Pitera: Tak, ale przypominam, że do uprawiania zawodu aktorskiego wcale nie trzeba mieć ukończonych studiów. Warto pamiętać, że i Tadeusz Łomnicki nie miał ukończonych studiów i Daniel Olbrychski. I nie oni jedni. Mój mąż, reżyser Paweł Pitera, zawsze, gdy ktoś wytyka jakiemuś aktorowi nieukończenie szkoły aktorskiej czy filmowej pyta, jaką szkołę aktorską ukończyła na przykład Pola Negri. Owszem szkoła bywa przydatna, ale czymś podstawowym dla aktora jest talent. Nic go nie zastąpi. Nikifor też nie ukończył żadnej uczelni artystycznej. Przecież artyści minionych wieków nie kończyli uczelni artystycznych bo takich uczelni jeszcze nie było. Uczyli się w pracowniach mistrzów, lub wprost podpatrując aktorów na scenie teatralnej.

Nie żal Pani, że jednak Pani się nie dostała do PWST i nie została aktorką?

Julia Pitera: Ani trochę. Bóg nade mną czuwał. Poza tym miałam tę satysfakcję, że Tadeusz Łomnicki powiedział mi, rok później, że mam walory do bycia dobrą aktorką. Wtedy się roześmiałam i powiedziałam, że "nie przyjęliście mnie do szkoły w zeszłym roku". Bardzo go to skonfundowało. Studiując potem polonistykę i mając reżysera za męża, mogłam co roku zdawać do szkoły teatralnej, ale już nie chciałam. Na drugim roku studiów polonistycznych miałam jednak kontakt ze szkołą teatralną, jako przewodnicząca sekcji teatralnej na roku. Człowiekiem wydelegowanym w szkole do kontaktów ze mną był znany dziś aktor Adam Ferency. Ciekawe, czy mnie kojarzy, bo występowałam wtedy oczywiście pod panieńskim nazwiskiem.

Nie miała Pani nigdy ochoty, żeby "podegrać" coś u męża, choćby jakiś epizod?

Julia Pitera: Nie, choć niektóre żony reżyserów podgrywają u nich, niekoniecznie żeby zarabiać, ale by uczestniczyć w życiu artystycznym, a bywa, że dla dowcipu. Bywa, że przez plan przechodzą też żony operatorów. Jestem jedną z tych żon reżyserów, która nigdy nie chciała wystąpić na planie, a przecież miałam wiele okazji, bo przecież mój mąż ma bardzo duży dorobek filmowy. Nie chciałam nawet na zasadzie tła czy w roli naturszczyka. Nie wyobrażam sobie, żeby na planie mąż krzyczał na mnie, że mam trzymać ręce z tyłu a nie z przodu, żebym miała minę taką a nie inną. Poza tym, nie nęciło mnie to, bo nie lubię powtarzania tych samych słów, zachowań, scen, a to nieuchronne w aktorstwie i teatralnym i filmowym. To nie moja natura, która jest bliższa naturze właśnie reżysera, kreatora. Nie mam skłonności do pozwalania, by ktoś reżyserował mną z zewnątrz. Nie umiałabym też chyba powtarzać cudzych tekstów i obecnie też, jako polityk i urzędnik wszystkie teksty piszę samodzielnie, bez niczyjej pomocy. Mam wprawę w pisaniu. Swego czasu pisałam felietony do prasy.

Ale odwiedzała Pani męża na planie?

Julia Pitera: Tak, ale rzadko, chyba trzy razy. Uważałam, że byłoby to wtrącanie się do jego pracy. Nie chciałam go krępować. On też nie towarzyszy mi w zajęciach zawodowych. Mam taką naturę, że nie potrafiłabym zatrudnić u siebie przyjaciółki, syna czy kuzynki. Nie wiem jak wtedy można egzekwować dobre wykonywanie pracy. Mam natomiast bardzo malownicze wspomnienie z czasów, gdy mąż kręcił w Gdańsku serial "Na kłopoty Bednarski". Przyjechałam tam z dzieckiem w piękny wiosenny dzień, bardzo ciepły, w tenisówkach, w lekkim ubraniu. Nagle zrobiło się tak zimno, że nie pozostało nic innego, jak wypożyczyć z rekwizytorni plastikowe okrycie imitujące białe futro i w tym białym niby-futrze oraz w tenisówkach paradowałam po Gdańsku. Z tamtego planu pamiętam też taką sytuację. Byłam przypadkowym świadkiem rozmowy dwóch pracowników technicznych, którzy nie wiedząc kim jestem, a czekałam akurat na męża, używali sobie na nim w najgorszych słowach. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że jeśli w tym momencie mąż się pojawi i przywita się ze mną tak jak z żoną, to ci biedni ludzie będą mieli straszny stres, nie będą spali, lękając się, że powtórzę to mężowi. Próbowałam więc uniknąć przywitania z mężem przy nich, bo było mi ich żal, ale mi się to nie udało.

I opowiedziała Pani w końcu o tym mężowi?

Julia Pitera: Nigdy. Nie jestem okrutna i miałam do tego dystans.

Nigdy Pani mężowi w niczym nie doradzała?

Julia Pitera: Ależ tak. Mam dobrego nosa do ludzi, dość szybko i trafnie ich oceniam już na pierwszy rzut oka. Doradziłam np. mężowi, żeby główną rolę w jego serialu "Na kłopoty Bednarski" powierzył Stefanowi Friedmanowi, który okazał się w tej roli świetny. Do tej pory przyjaźnimy się z Friedmanami, Stefanem oraz z jego żoną Krystyną i odwiedzamy się, choć z braku czasu nie za często. To przyjaźń, która przetrwała już ponad ćwierć wieku. Ostatnio też doradzałam mężowi w wyborze aktora do jego najnowszej realizacji.

Jest Pani odbierana jako osoba bardzo zasadnicza, ostra, poważna, bez uśmiechu. Nie chciałaby Pani zmienić tego wizerunku?

Julia Pitera: Taka jestem gdy mówię o sprawach dla mnie istotnych. Nieraz mąż nawet mówi do mnie: "Więcej fantazji", mówi żebym się trochę w telewizji uśmiechnęła. Niestety, gdy mówię na ważne tematy państwowe, nie potrafię się uśmiechać. To są rzeczy tak poważne i tak bardzo się na nich koncentruję, że nawet nie myślę o tym, żeby się uśmiechnąć. Pewnie dlatego byłabym złą aktorka.

Ale kinem po tym zrezygnowaniu z aktorstwa nie przestała się Pani interesować?

Julia Pitera: A skądże, choć już wcześniej byłam namiętną kinomanką i niejednokrotnie chodziłam z koleżankami na maratony filmowe. W latach 70. potrafiłyśmy bywać w różnych kinach na kilku seansach dziennie. Miałam kilka swoich ulubionych kin w Śródmieściu. To był "Świat" przy nowym Świecie, przy którym mieszkałam, także kino "Skarpa" przy Kopernika, które właśnie zburzono, "Skarb "przy Traugutta, "Atlantic" "Paldium", "Kultura' i 'Relaks', a także 'Wiedza' w Pałacu Kultury. Chodziłam też do kina "Wars" na Nowym Mieście, gdzie oceniał filmy na specjalnych pokazach mój teść, krytyk filmowy Zbigniew Pitera.

Jakie filmy Pani lubiła najbardziej?

Julia Pitera: Np. Stanisława Barei, którego odkryłam dla siebie znacznie wcześniej nim został uznany w minionych latach za reżysera kultowego. Bardzo podobał mi się np. jego "Brunet wieczorową porą". Oglądałam go w nieistniejącym już kinie "Świat", na tyłach Nowego Światu, przy prawie pustej widowni. Miłość do kina sprawiła, że pracę dyplomową na polonistyce pisałam z dziedziny filmu.

A dokładnie na jaki temat?

Julia Pitera: "Motywy malarskie w twórczości Andrzeja Wajdy w oparciu o "Lotną", "Brzezinę" i chyba "Wesele". Dzięki temu tematowi pracy poznałam swojego męża, który był o rok wyżej ode mnie na polonistyce, ale chodził na te same zajęcia, które traktował jako konwersatorium, sam pisząc pracę o Pier Paolo Pasolinim. Mogę więc powiedzieć, że mnie i mojego męża połączył film. Mieliśmy podobne gusty filmowe. Oboje lubimy tzw. czyste gatunki, kryminały, komedie czyli to, czym kino było u swoich początków. Bardzo lubię np. "Pół żartem, pół serio" Billy Wildera. W kinie szukam i szukałam innego świata i dlatego, powiem szczerze, w "szkole polskiej" nie gustowałam, bo to było odbicie świata mi znanego. Nie lubię też tzw. małego realizmu. Bardzo lubię dobre ekranizacje literatury, choćby, rzucam tylko przykłady, takich dzieł jak "Anna Karenina", "Wojna i pokój" czy "Ziemia Obiecana".

Lubię najpierw przeczytać pierwowzór literacki, a dopiero potem iść do kina na ekranizację. Powiem panu dlaczego najbardziej cenię czyste kino gatunkowe. Bo ono jest najlepszym testem sprawności reżysera. Dziwactwo zrobi każdy, nawet domorosły reżyser. W teatrze dziwactwo według "Hamleta" zrobi nawet beztalencie, ale dobrą inscenizację komedii Fredry tylko mistrz. W teatrze też zresztą lubię tradycjonalizm w najlepszym tego słowa znaczeniu, taki jak np. w angielskich telewizyjnych realizacjach Szekspira. Nie cierpię dziwactw teatralnych.

Lata 60 i 70. to były lata wielkich mistrzów, Felliniego, Bergmana, Wajdy, Kurosawy, Bunuela. Lubiła Pani tę strefę kina?

Julia Pitera: Bardzo, a najwspanialszy był dla mnie "Rzym" czy "Amarcord" Felliniego. Kocham te filmy ogromnie.

Jakie ma Pani gusta literackie w dziedzinie klasyki polskiej?

Julia Pitera: Bardzo lubiłam "Ballady i romanse" Mickiewicza. "Świtezianka" działała na mnie jak mały horror. Bardzo lubiłam Szekspira. Lubiłam "Trylogię" Sienkiewicza, ale już nie "Krzyżaków". W literaturze nie lubię dłużyzn, bo w ogóle, w życiu jestem szybka, nie bardzo lubię, jak ktoś mi bardzo długo wykłada swoją fascynację przyrodą.

A z klasyki światowej?

Julia Pitera: Np. Lwa Tołstoja.

Lubi Pani powieść polityczną?

Julia Pitera: Ogromnie, zwłaszcza political fiction. Lubię historię działań służb niejawnych, wywiadu, kontrwywiadu, zwłaszcza gdy są pisane przez byłych ludzi tych służb. W tych książkach bowiem jest ślad ich prawdziwych doświadczeń. Nie na darmo biały wywiad zajmuje się m.in. czytaniem powieści, nie tylko kryminalnych. Lubię też prozę polityczną, analizującą mechanizmy władzy i motywacje, które popychają ludzi do walki o władzę. Odpowiedź na pytanie dlaczego to robią daje też odpowiedź na pytanie jak będą ją sprawowali.

Z jakiego środowiska Pani się wywodzi?

Julia Pitera: Z inteligenckiego, ale w szkole na praskich Szmulkach, do której chodziłam, byłyśmy tylko trzy koleżanki ze środowiska inteligenckiego. Tam nauczyłam się szacunku dla ludzi z innych środowisk, pomocy innym. Nigdy nie cieszyłam się z cudzej biedy, której było, zwłaszcza w tamtej dzielnicy, bardzo wiele.

Utrzymujecie Państwo z mężem życie towarzyskie w waszych środowiskach zawodowych?

Julia Pitera: Nie nazbyt intensywne, zwłaszcza, że mąż nie przepada za alkoholem, ale poza wspomnianymi Friedmanami, utrzymywaliśmy przyjazne relacje z Falkami, Robertem Glińskim jest ojcem chrzestnym naszego Kuby a z Magdą i Piotrem Łazarkiewiczami spotykamy się czasem przy rozmaitych okazjach towarzyskich. Krąg znajomych jest oczywiście większy, lecz z braku czasu trudno o częste spotkania.

Nie bywała Pani na ogół na planie, ale może towarzyszy Pani mężowi w momentach premier i tego typu uroczystych okoliczności?

Julia Pitera: To się, owszem, zdarzało. Pamiętam ciekawe okoliczności związane z filmowy debiutem męża, jakim była jedna z dwóch nowel, składających się na film "Sny i marzenia". Był to męża debiut w miejsce zakazanej po stanie wojennym przez cenzurę ekranizacji według opowiadania "Polowanie na grubego zwierza" Kazimierza Orłosia. Gdy doszło do premiery zmarł bodajże Andropow i premierę odwołano. I skończyło się na bankiecie w klubie przy Trębackiej, tzw. ścieku. Bankiet był co najmniej barwny. Jakaś podchmielona pani, nota bene nie artystka, zaczęła skakać po stole i krzyczeć, że kocha sztukę, kocha Piterę i zaczęła kaleczyć się szkłem, dopóki jej nie uspokojono. Patrzyłam na to z przerażeniem i kiedy po latach zaproponowano mi lokal na siedzibę Transparency International przy Trębackiej, odmówiłam.

Są tacy, którzy wytykali Pani, że zajmuje się Pani kwestiami blisko związanymi z prawem, a jest Pani z wykształcenia polonistką. Co Pani na to?

Julia Pitera: Znam te zarzuty, ale pragnę zwrócić uwagę, że mam specjalność dokumentalisty naukowego, zajmowałam się bio-bibliografią, co było znakomitą szkołą systematyczności i umiejętności organizowania warsztatu pracy, a z jakością tegoż jest w Polsce bardzo słabo. Wydaje mi się, że mam umiejętność precyzyjnego systematyzowania i organizowania warsztatu pracy, co jest podstawą. Gdy się stworzy taki system, wtedy praca idzie relatywnie łatwo.

Dziękuję za rozmowę.

Julia Pitera

+1
MWMedia
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas