Wolę być taki, jak jestem

Z Andrzejem Grabowskim o aktorstwie, kobietach, miłości i śmierci rozmawiała Małgorzata Domagalik.

Andrzej Grabowski
Andrzej GrabowskiMWMedia

Andrzej Grabowski: Na motorze o tej porze roku nie jeżdżę.
Czyli Pan ma wybiórczy stosunek do motoru, pogoda musi być?
Tak. Jazda na motorze ma sprawiać przyjemność, nie może być obowiązkiem.

Szczerze mówiąc, nie wiem, na czym polega ta przyjemność.

To trudno określić, może ten pęd, wolność... Nie jestem takim pasjonatem, że za motocykl oddam wszystko. Owszem, bardzo go lubię, ale jak mi sprawia przyjemność, jak nie jest obowiązkiem, jak nie muszę jechać i bać się, że deszcz za chwilę spadnie, że są liście, piasek...

Autostrada i Pan sam?

Nawet nie, bo ja nie jeżdżę na tych chopperach - to ten duży motor, do harleya podobny. Nie jeżdżę na ścigaczach, bałbym się, jestem za stary na to.

Ma Pan dopiero 56 lat.

57. I tak wszystko zależy od tego, co jest w genach.

U Pana w rodzinie chyba wszyscy są długowieczni?

Tato nie bardzo, przeżył 67 lat. Ale mama miała 93, kiedy umarła. Jest piękna anegdota, jak mama, mając 92 lata i już takie lekkie zaniki, mimo że jej umysł był jasny do końca, mówi do jednej z moich córek: "Zuziu, ile ja mam lat?". Na co Zuzia: "Babciu, 92", a mama: "Boże drogi, czy ja ze wszystkim muszę przesadzać?".

Godne finezji Kabaretu Starszych Panów, Woody´ego Allena.

Tak. Ostatnio recenzowałem książkę Allena. Jego humor jest bardzo zabawny, jeśli się go dawkuje od czasu do czasu, a jak nie, to jest tak, jakby się chciało oglądać wszystkie 300 odcinków "Kiepskich" naraz.

Przeczytał Pan już coś tegorocznego noblisty Le Clezio?

Wstyd, ale wcześniej nie znałem tego autora. Wiedziałem tylko, że Gombrowicz powiedział, że jest za przystojny, aby być dobrym pisarzem. Przeczytałem "Uranię" z przyjemnością, bo to naprawdę świetna książka. Emocjonalna. To nie chodzi o to, że pazurami drapane, ale tam się czuje wszystko, zapach, opisy przyrody. On pięknie opisuje Campos, tak jakby skrawek ziemi opuszczony, który zasiedlili banici z całego świata i tam założyli republikę marzeń. Ale nie jest to książka do opowiadania.

Opisy przyrody to zmora młodych ludzi. Zachwyt nad nimi... To przychodzi z wiekiem tak jak refleksja nad tym, co jeszcze przed nami.

Ale są i tacy, którzy w ogóle się nad niczym nie zastanawiają, chyba ci są najgorsi. Chociaż, jak powiedział jeden z filozofów, najszczęśliwsi są głupcy.

Podobno dałby Pan wszystko za to, żeby mieć 25 lat.

Trudno generalizować. Są momenty, że jestem zadowolony z tego, co jest teraz, do czego doszedłem, ale są też chwile tęsknoty. Ja w ogóle jestem dosyć wrażliwy, kocham poezję, choć nie wyglądam.

Jesienina Pan lubi, słyszałam?

Oczywiście, staram się nie lecieć ciągle tym samym. Niemniej jednak czytając poezję, zwykle się ma pewne sentencje, pewne ulubione zdania.

A teraz, jak tak siedzimy, to co by Pan zarecytował?

Jest jeden fragment wiersza, zakończyłem nim książkę, którą teraz napisałem.

To też Pan potrafi?

Ja wiem, czy potrafię?

Ktoś to wydał?

Byłem namawiamy bardzo długo na tę książkę. To jest autobiografia napisana przeze mnie, jestem dumny z tytułu: "Na garnuszku życia".

Taki z pokorą.

Tak. I odzwierciedla mój stosunek do życia. Ja wiem, że jak mówię, że się nie staram, to kreuję się, że jestem dobry.

Jak człowiek sobie myśli: "Mam, co mam", a nie tylko, że inni mają, to jest OK, bo życie zawsze coś podrzuci.

Dlatego nie planuję niczego w życiu, nie chcę. Wielu moich kolegów i koleżanek mówi: "Ja bym chciał/chciała zagrać taką rolę w takim filmie, u takiego reżysera". We wczesnej młodości, kiedy byłem w teatrze i marzyłem, że wejdzie sztuka Jarosława Rymkiewicza "Ułani", wymyśliłem sobie tam jakąś rolę. Nie zagrałem jej, zagrał Jurek Kryszak. Wtedy sobie pomyślałem, że o żadnej roli życia nie będę marzył. I to mi się sprawdza. Wszystko, co mi się zdarza w życiu, jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Albo niemiłym.

A co z tym Jesieninem?

Powiem pani fragment bez tytułu, zaczyna się "Odchodzimy sobie pomalutku": "Wiele myśli przemyślałem w ciszy,/ wiele pieśni o sobie złożyłem,/ na tej ziemi, co jęk zewsząd słyszy,/ jam szczęśliwy po prostu, że żyłem,/ że kobiece całowałem piersi,/ gniotłem kwiaty i trawy w parowie,/ i że zwierząt, braci naszych mniejszych,/ nigdy pałką nie biłem po głowie". To jest bardzo proste, banalne, ale cóż jest bardziej banalnego od życia, miłości i śmierci.

Zmysłowe słowa pisane w alkoholowych oparach?

Ja też lubię się napić sam, otwieram barek, biorę whisky i piję, ale nie dlatego, że jestem alkoholikiem, tylko że lubię pić sam. Wtedy mi się wydaje, że jest mi dobrze, alkohol wycisza te wszystkie problemy, emocje.

Trochę ich Pan sobie ostatnio dostarczył.

I ja rozmawiam sam ze sobą.

Nie nudzi się Pan?

Nie, ja się ze wszystkim zgadzam.

Mówi Pan sobie np.: "Andrzej, świetny z ciebie facet"?

I coraz lepszy. (Śmiech)

A na drugi dzień?

Oczywiście, jest okropność, przede wszystkim psychiczne kace są okropne, nie fizyczne... Mówimy o tym, jakby to był mój problem. Nie jest. Mimo że ja nie mówię, że nigdy alkoholu nie pijałem. Kiedyś się piło, żeby się dowartościować, aby dorównać komuś. Ja zresztą byłem najmłodszy, jak się dostałem do szkoły teatralnej.

Te słynne 30 butelek, które Pan rozbił o ścianę... Były puste?

Puste.

Był Pan też pijany na scenie, trzeba było przerwać spektakl.

Tak, zdarzyło mi się...

I nie wylali Pana?

Nie, mimo że niektórzy chcieli, bo miałem komisję dyscyplinarną. Ale jak ja powiem, że jestem zadowolony, że takie miałem doświadczenie, to zabrzmi to dwuznacznie. Ale ja naprawdę jestem zadowolony, bo z tego wszystkiego coś wynika. Nawet z bardzo przykrego doświadczenia coś się już wie.

Żeby wstać, trzeba upaść. Banał.

Nie wiem, czy o to chodzi w życiu, ale każdy mężczyzna powinien tego doświadczyć, powinien móc o sobie powiedzieć: "...zwierząt, braci naszych mniejszych, nigdy pałką nie biłem po głowie". Oczywiście nie odnosi się to do towarzystwa ochrony zwierząt, chodzi o model życia, który się wybrało, o słabszych, o podejście do nich. Pięknie to jest napisane według mnie.

Pięknie...

Ale po rozkręceniu alkoholowym najpiękniej brzmi ostatni wiersz Jesienina, który napisał przed popełnieniem samobójstwa. To jest bardzo krótki wiersz, też go zacytuję.

Słucham.

"Żegnaj przyjacielu, (...) od krwi serdecznej bliższy./ Ta rozłąka w ciemnych przeznaczeniach/ obietnicą połączenia błyszczy./ Żegnaj bez uścisku dłoni, bez słowa,/ rozchmurz się, cień smutku z czoła przegoń,/ w życiu ludzkim - śmierć to rzecz nienowa,/ a i życie samo - nic nowego". Też banał, też taka prostota.

Przeczytałam parę dni temu, że ktoś, kto nie umie oswoić życia ze śmiercią, ten nie potrafi żyć.

To jest prawda. U Le Clezio jest jeszcze taki fragment: "Niebo jest nagrodą dla tych, którzy kochali ziemię". To też jest bardzo piękne.

Chciałby Pan kiedyś znaleźć się w niebie?

W niebie malowanym w wiejskich kościołach nie, wolałbym być w tym niebie, o którym mówi ks. prof. Michał Heller. On potrafił pogodzić tę swoją olbrzymią wiedzę kosmologa z dogmatem wiary. Wiara jest wielkim darem.

Łatwiej się wtedy umiera, ale i łatwiej przechodzi przez życie.

Myślę, że łatwiej przechodzi się przez życie. Dlatego starość, wiek dojrzały są bardziej związane z tym, że ludzie zaczynają chodzić do kościoła, zaczynają rozmawiać z Bogiem, obojętnie jakim. Ponieważ oni przygotowują się do tego przejścia. Ta nasza doczesność dla nich się nie kończy, nie jest ogłoszeniem, klepsydrą, wyprowadzeniem zwłok.

Istnieje niebo?

Znowu posłużę się przykładem. Kilka dni temu kręciłem film. Rozmawiamy w trakcie przerwy z Marią Klejdysz, aktorką - to jest bardzo miła, ciepła kobieta, takim ciepłem, które przynależy wiekowi - i ona tak mówi: "Wie pan, panie Andrzeju, im człowiek starszy, tym bardziej chce żyć, tym mniej chce umierać. Kiedy byłam młoda, nigdy nie bałam się śmierci, a teraz coraz bardziej chcę żyć".

Z drugiej strony, gdybyśmy codziennie myśleli o tym od rana do wieczora, tobyśmy oszaleli.

Epikurejczycy mówili, że śmiercią nie powinniśmy się przejmować, ponieważ ona żywych nie dotyczy, a umarłym już nie przeszkadza. Coś w tym jest. To wszystko takie prawdy prawdziwe.

Wie Pan, o czym śpiewa, gdy zdarza się, że na koniec wieczoru na stole wykonuje arię z "Toski" Giacomo Pucciniego?

A dlaczego pani myśli, że nie wiem? Śpiewam arię Cavaradossiego. To ta najsłynniejsza. Ja z "Toscą" mam związane olbrzymie wspomnienia, akcja ma miejsce na Zamku Świętego Anioła w Rzymie. Ten zamek zawsze był dla mnie marzeniem i tym wspomnieniem z Alwerni. Miejsca, w którym się urodziłem. Tosca popełnia samobójstwo, rzucając się z Zamku Świętego Anioła. On zresztą nie jest piękny, taka nieforemna bryła, rodzaj twierdzy, fortecy... Nie wiedziałem, że kiedyś nakręcą tam film.

Taki zbieg okoliczności. W najnowszym "Bondzie" też śpiewają arię z "Toski". `A propos fortecy, był Pan uczestnikiem programu "Fort Boyard".

Tak, na początku nie wiedziałem, o co chodzi, ale jestem bardzo zadowolony.

Jakiś kluczyk Pan znalazł?

Nie pamiętam dokładnie. Kiedyś, jadąc samochodem, dostałem telefon z propozycją. Mam lecieć do Francji. Myślę jeden dzień: "Co mi szkodzi?". A potem różne telefony: "Czy pan naprawdę będzie brał udział w >>Forcie Boyard<<"? "Kurczę, co to jest? Na co ja się zgodziłem? Ale przecież żadnych cudów tam nie będę wyprawiał...". Trzy dni przed rozpoczęciem wycofuję się, dzwonię i mówię: "Nie jadę, bo mam film". "Nie może się pan wycofać". Trudno. Pojechałem zmęczony, szlag mnie trafiał, a tam przebierają mnie, koszulka, krótkie spodnie, jakaś drużyna, jakieś konkursy. Myślę: "Gdybym świadomie się decydował, nigdy bym tego nie przeżył". To mnie też czegoś nauczyło. Znalazłem się w grupie młodych ludzi, którym na czymś zależy, a mi na tym nie zależy, czy klucz znajdę, czy nie, czy złoto wygram. Na oceanie byłem wielokrotnie, chociaż ten fort na oceanie wygląda imponująco. Biorę udział w zabawie, udzielają mi się emocje tych młodych ludzi. "Dobrze, że tu jestem" - tak sobie pomyślałem.

Może to właśnie te 25 lat, o których Pan marzył?

No może. A na trzy klucze nawet dwa zdobyłem. To się udziela, w końcu człowiek nie chce wyjść na jakiegoś paralityka.

Ładne dziewczyny...

Przyjemnie, wszyscy dbają: "Panie Andrzeju, a może coś do jedzenia, może picie?".

Gwiazdor...

I tak myślę: "Dlaczego mam być niemiły dla ludzi, którzy są dla mnie mili?".

Śpiewa Pan dlatego, żeby ludzi, którzy z Panem biesiadują, poruszyć, rozbawić?

Po pierwsze, arie z "Toski" to piękne, melodyjne arie.

Da się tego słuchać?

Nie wiem. Znowu fałszywa skromność, ja nie znoszę np. oglądać w telewizji siebie samego, to jest obrzydliwe. Nie wiem, jak ludzie mogą na takiego człowieka patrzeć.

Ale dlaczego? Mówił Pan, że lubi Hackmana, ja go uwielbiam. Widzi Pan między wami jakieś podobieństwo?

Fantastyczny aktor, pewnie pani wie, jak ja się do roli przygotowuję. Każdy ma indywidualne podejście. Dostaję jakąś rolę, mam kogoś zagrać, nie staję przed lustrem i nie robię min. Pamięć mam taką, że przeczytam raz i mogę grać, nie muszę się uczyć. Inaczej w teatrze, tam są dwie godziny grania, to trzeba się uczyć. Film - człowiek przychodzi, gra, powtarza. Ja, jak chcę wiedzieć, jaka to postać, to wyobrażam sobie siebie, próbuję zobaczyć tego człowieka, jakim on jest. Jak nie zobaczę tego w filmie wyświetlanym w mojej głowie, jak się nie uda, to sobie podkładam w obrazie, że to Hackman gra tę rolę. I jak widzę, jak ona gra, to myślę, co ja mógłbym z niego wziąć. Oczywiście jest to przetrawione przez mój mózg, nie Hackmana, więc jest mi bliższe.

Hackman mógłby zagrać Ferdka ze "Świata według Kiepskich"?

Jestem przekonany, że tak. Bardzo bym chciał go poznać, ale nie wiem, czy będzie mi dane. Pamiętam, jak grałem w filmie "Boże skrawki", w którym występował m.in. Willem Dafoe - mówię to a propos polskiego traktowania aktora, czyli jak ktoś zagrał Ferdka, to na drzewo, głupek, kretyn. Zadzwoniła do mnie producentka, mówi: "Andrzej, chcesz poznać Jurka Bogajewicza? Przyjeżdża z Ameryki, będzie film kręcił, przyjedź na zdjęcia". Przyjechałem, porozmawiałem z Jurkiem, jak wyjeżdżałem, już miałem tę rolę. Zaczęliśmy zdjęcia, siedzimy, popijamy coś i mówię: "Jurek, gdybyś ty oglądał polską telewizję, nigdy byś mnie nie obsadził". "Czemu?". "Bo ja gram teraz takiego idiotę, Ferdka Kiepskiego". "To co z tego? Właśnie, że bym cię obsadził". To samo było po premierze, na festiwalu w Gdyni jakaś dziennikarka zaatakowała, pytała reżysera: "Jak pan mógł obsadzić Grabowskiego, skoro on gra Kiepskiego?". Poczułem się, jakby ktoś mi dał w twarz, a Jurek powiedział: "To typowo polskie, w Ameryce pan Grabowski byłby jedną z większych gwiazd. Dlatego, że zagrał Ferdka, grałby już inne wielkie role. Niech mi pani pokaże sitcom, który się utrzymuje przez 10 lat".

Jednak ciągle to Pana uwiera.

Bardzo. Paradoksalnie ten Ferdek spowodował bardzo dużo dobrego w moim życiu. Mimo że po rozpoczęciu kręcenia serialu dotknął mnie ostracyzm środowiskowy.

Nie dostawał Pan przez parę lat interesujących propozycji.

Bojkot.

Bo co to za aktor, co głupka gra, tak?

A jak złodzieja, jest złodziejem, to było koszmarne. Ci pseudodowcipni dziennikarze i ich recenzje: "Pan Grabowski niekiepsko zagrał coś tam..." albo "Kiepsko, panie Andrzeju". I każdemu się wydawało, że tak dowcipnie napisał, i zaklaskali mnie. Mamy teraz bezkarny świat, można wejść do Internetu i dowiedzieć się o sobie rzeczy strasznych.

Dziś paparazzi jeżdżą za Panem - tu brunetka, tam blondynka...

Właśnie do sądu podałem jeden z tabloidów.

Za blondynkę?

Tak. Blondynka była bardzo ładną dziewczyną, ale to był wywiad dla Wirtualnej Polski i odbywał się obok głównej drogi do Konstancina.

Jest Pan wolny czy zajęty?

W sensie życiowym jestem po rozwodzie.

Czyli może Pan robić, co chce, robić wywiady obok głównej drogi do Konstancina.

Jestem zajęty, bo jestem związany na stałe z kobietą, Anitą. A w czasie tego wywiadu stała przed nami kamera, na jednym ze zdjęć dziewczyna trzyma mikrofon z logo. Ale wszystko było wyeksponowane tak, że Kiepski umówił się w krzakach z dziewczyną. Tydzień później kręciłem scenę, gdzie leżałem w łóżku z dwiema młodymi dziewczynami. Też można było zrobić zdjęcie: "Grabowski zgłupiał kompletnie". Takich rzeczy można napisać wiele: "Grabowski chciał zastrzelić przyjaciela", "Grabowski w łóżku z dwiema dziewczynami"...

Włos na głowie się jeży?

No jeży się. Ty dziadzie, ty kretynie, wnuki bawić, a nie z młodymi dziewczynami tutaj... itd.

Kiedy miał Pan wypadek samochodowy, przyjechała policja, a naoczni świadkowie już dzwonili do jednego z tabloidów.

Zostałem helikopterem przewieziony do szpitala i jak mnie już wwozili, widziałem nad sobą ze 20 aparatów i tych, którzy mi zdjęcia robili. Ja nawet protestować nie mogłem. Dzwoniłem do bliskich, do dziewczyny, do córki, żeby powiedzieć, że żyję. W radiu podali wiadomość, że zginąłem. Najbardziej mnie denerwuje ta bezkarność internautów, którzy mogą napisać wszystko, co chcą, nie przedstawiają się, nie podają swojego nazwiska.

Z nazwiskiem to byłoby coś innego.

Tak, przedstaw się, człowieku, gdzie mieszkasz, jak wyglądasz, żebym mógł skonfrontować twoje życie z tym, co napisałeś o moim.

Dawno się Pan rozwiódł?

Jakiś czas już.

Ma Pan dobre kontakty z córkami?

Bardzo dobre.

Rozwód wymaga odwagi cywilnej.

Myślę, że tak. Znowu powiem banalną prawdę: lepiej rozstać się i po latach przestać skakać sobie do oczu, zaprzyjaźnić się albo nie, niż do końca życia mieć do siebie nawzajem pretensje. Przynajmniej ja tak miałem.

Nie zawsze się sprawdza.

Ja nie chcę wkraczać w ten temat, bo wtedy wkroczę także w życie mojej byłej żony. Jesteśmy skazani na to, żeby szukać kompromisu. Nie znam człowieka, który jest tylko szczęśliwy. Świat nie dzieli się na ludzi tylko dobrych i tylko złych, szczęśliwych i nieszczęśliwych.

Chodzi o to, aby być szczęśliwym chociaż przez ten moment.

Dążyć do tego szczęścia...

Co dla Pana jest szczęściem?

Gdybym ja to wiedział...

Mówi Pan, że chciałby mieć 25 lat. Po co? Co by Pan zmienił? Nie upiłby się Pan na scenie? Nie rozbiłby 30 butelek o ścianę, nie rozwiódł się, nie zagrałby Ferdka?

Czy ja bym nie zrobił tego, nie rozwiódł się itp., nie rozbił 30 butelek o ścianę? Pewnie bym to zrobił, może dlatego chciałbym mieć jeszcze raz te 25 lat, żeby móc raz jeszcze to samo przeżyć.

Ale to taka odpowiedź dookoła.

Ale czy zna pani kogoś, kto by nie chciał mieć tyle lat?

Ja bym nie chciała, bo byłam wtedy niemądrą kozą i tak mało o życiu wiedziałam. I po co mi to jeszcze raz?

Ale czy to nie jest wzruszające nie wiedzieć tyle o życiu.

Ale męczył się człowiek, wielu rzeczy się bał, nie wiedział.

Bał się. Tak, ja też dużo rzeczy wiem, wiele doświadczyłem, ale wolę się skłaniać do powiedzenia filozofa: "Wiem, że nic nie wiem".

Był Pan przystojny?

Nie, chyba nie.

Podoba się Pan kobietom?

Czy ja wiem... Myślę, że bardziej mi się kobiety podobają niż ja im.

Czyli warto mieć 25 lat?

Byłem sprawniejszy i życie pełnymi garściami brałem. Nie myślałem o karierze, miałem to wszystko gdzieś, po prostu życie brałem. Carpe diem. To, co mi się wydarzy, pieprzyć to wszystko, ja żyję dzisiaj, tu mam taką dziewczynę, teraz inną, tu się upiję, tam bankiet...

Don Juan.

Tak, byłem taki.

Pan się późno ożenił?

Późno, miałem 30 lat.

Kawaler z odzysku.

Przeżyłem stan wojenny, to sprzyjało temu, że się ustatkowałem, rodzina itd. Nie tylko dlatego. Miłość też w tym brała udział.

Jak Pan jest zakochany, to Pan fruwa?

Każdy fruwa, może teraz coraz niżej, ale fruwa. Kiedyś się fruwało lotem orła, jastrzębia, teraz się fruwa lotem wróbla.

Lepszy wróbel w garści...

O to chodzi.

Potrafi Pan ładnie mówić kobiecie o miłości?

Nie wiem, czy potrafię.

Cytuje Pan wtedy siebie czy klasyków?

Jeżeli już, to cytuję ich albo powołuję się na nich. Jeśli mówię, to mieszam to, co ja myślę o miłości, i to, co ktoś powiedział, a co mi odpowiadało. Znowu się powołam na Jesienina. Strasznie gorzko ten Jesienin pisał o miłości, zawiedziony. On był też, nazwijmy to, wielkim kobieciarzem.

Co znaczy "też"?

Też jak wielu innych.

Bez złudzeń.

Ale o miłości mogę cytować tylko Jesienina.

Kocha Pan swój zawód?

Tak.

Nie rozumiem więc, dlaczego denerwuje Pana popularność.

Pani nikt nie poklepywał i nie mówił: "Cześć, Ferdek".

Może gdyby Pan zagrał Bonda, to nie miałby Pan nic przeciwko?

Ja to wszystko rozumiem, ale takich idiotów, którzy uważali, że jestem idiotą, bo gram idiotę, zdarzało się więcej, niż pani myśli. I jest też to, że ja przed Ferdkiem w teatrze zagrałem bardzo dużo, tylko że ludzie do teatru nie chodzą, a nawet tych, którzy chodzą, jest dziennie 300 osób, a nie 3 miliony czy 8 milionów. Ludzie na samym początku traktowali mnie jak Ferdka, zresztą jeżeli do Artura Żmijewskiego przychodzą i chcą się leczyć... Jak ja się pytałem Janusza Gajosa, czemu nie chce zagrać Zagłoby, powiedział: "Ja mam dosyć, raz wpadłem w szufladkę Janka Kosa, potem w Tureckiego".

Turecki to taki trochę przyszywany brat albo ojciec Ferdka.

Tak, tak się zdarza, że często proponują nam te same role, i Gajosowi, i mnie. Pamiętam, jak Gajos powiedział: "Miałem dość, jak po operacji się budziłem, a anestezjolog mnie szturchał i mówił: >>Panie Turecki, niech się pan obudzi<<. Powiedziałem więc sobie: >>Nigdy więcej<<". Ja tego wtedy nie rozumiałem. Wcześniej tak sobie dowcipkowałem, zwracając się do niego: "Janek, Janek", i się dziwiłem, dlaczego on się nie śmieje z tych moich bardzo dobrych dowcipów. A on był smutny, szczególnie jak coś takiego w towarzystwie mu mówiłem. Zrozumiałem dopiero, jak sam Ferdka zagrałem...

Jest Pan teraz na fali wznoszącej.

Tak szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodzi.

Dlatego jak Pan idzie ulicą, to gra groźnego, żeby nikt nie podchodził?

Ale ja teraz nie mam powodu grać i się nie uśmiechać, ja pewnie zwykle jestem taki, jak teraz w rozmowie z panią. Na ulicy rzeczywiście nie widzę powodu, żeby się uśmiechać. Czasem ludzie się do mnie uśmiechają i mówią "dzień dobry". Oczywiście odpowiadam, ale jak najszybciej stamtąd uciekam.

Żeby...

Żeby ktoś nie podszedł do mnie i nie zaczął mówić: "Panie Andrzeju, bardzo dziękuję, że pan jest, bo pan mnie tak rozśmiesza i ten Ferdek".

Może nie będzie mówił o Ferdku, może będzie pytał...

O moją rolę w "Pitbullu"? Ja jestem ludziom bardzo wdzięczny za to, że jeszcze mnie lubią. Ale to kwestia mojej natury. Są aktorzy, którzy uwielbiają rozdawać autografy, uwielbiają, jak im się mówi komplementy, jak im się robi zdjęcia. Ja nie dlatego, że nie wierzę w te komplementy. Gdy wchodziłem do kawiarni parę dni temu, jakiś młody człowiek coś bardzo miło powiedział do mnie o Gebelsie, że uwielbia tę postać, tę moją rolę, że to jest "the best", takim językiem współczesnym, młodzieżowym. Za chwileczkę wraca i mówi: "Panie Andrzeju, ja nie potrafię sobie tego odmówić, czy pan mi może podać rękę?". Jest to głupia sytuacja. Naokoło siedzą ludzie, myślę: "Dziękuję ci, człowieku, bo bardzo mi jest miło, podam ci rękę, ale uciekaj już ode mnie".

Takie trochę rozdwojenie jaźni. Z jednej strony człowiek gra i zarabia pieniądze, a z drugiej czuje dyskomfort, gdy w sytuacjach prywatnych nadal widzi się w nim aktora.

Na jednym ze spotkań kobieta mówi, że ja jej i jej rodzinie przynoszę szczęście, żebym żył długo i był zdrowy, bo dopóki będę grał i będę żył, dopóty oni będą szczęśliwi, bo raz w tygodniu mają chwilę szczęścia, jak oglądają "Kiepskich". Ja wtedy palnąłem się w głowę: "Człowieku, czy nie warto było nagrać tych >>Kiepskich<<, żeby to usłyszeć? Bo może tych rodzin w Polsce jest więcej, skoro przyszło tyle ludzi. I co ciebie obchodzi, że jacyś jajogłowi kretyni o tobie napiszą, że kiepsko zagrałeś?".

I Jan Nowicki najpierw mówił, że nie wolno grać w sitcomie, a potem sam zagrał.

Janek jest moim, ośmielę się powiedzieć, przyjacielem.

Dlaczego Pan się wstydził, jak ojciec mówił na akademiach monologi sołtysa Kierdziołka? Lepiej, żeby to był Jesienin?

Nie, to było w czasach, kiedy ja nawet nie pomyślałem, że mogę być aktorem. Jak zdawałem do szkoły teatralnej, to nie dlatego, że chciałem być aktorem, że marzyłem o zawodzie aktora, kochałem to. Nie, ja tam zdawałem z głupoty. Miałem 17 lat i byłem, jak powiedział Jerzy Jarocki, "za głupi, żeby skończyć szkołę". Ja mu wtedy nie wierzyłem, bo komu się wierzy w tym wieku? Tak jak wszystkie roczniki teatralne, tak i my byliśmy przekonani, że teatr zacznie się dopiero wtedy, kiedy my do niego wejdziemy.

A ten Kierdziołek?

To był raczej wstyd, że ojciec wyszedł na scenę i witano go śmiechem. W "Dzienniku Ludowym" co tydzień drukowany był ten monolog i ojciec to wycinał, uczył się i mówił na akademiach.

Był zadowolony?

Tak, miał ciągoty teatralne z czasów studiów. Studiował na UJ, a statystował w Teatrze Słowackiego.

Mówił: "Jaśnie Panie, konie zajechały"?

Coś takiego.

A wracając do Nowickiego, to kiedyś powiedział mi, że jak zaczął gwiazdorzyć, odwiedziła go mama i uprała jego dżinsy we francuskim szamponie, który kupił w komisie. Zrobił straszną awanturę o ten szampon. Tego się bardzo wstydzi. Do dziś.

Ja się wstydziłem, że ojciec mówił monologi Kierdziołka, ale trochę byłem dumny z tego, że występował na scenie. Lecz tak naprawdę to jednego nie mogłem zrozumieć. Ojciec wykształcony człowiek, historyk, grał na skrzypcach, słuchał muzyki poważnej, czytał książki. I gdy nastały lata 60., moda na Beatlesów i długie włosy, to on w gazecie, chyba krakowskiej, wyczytał, że w kinie w Trzebini jedna pani podpaliła włosy długowłosemu młodemu człowiekowi. Ojciec nie znosił tych długich włosów. I on, ten wykształcony człowiek, humanista, strasznie się śmiał z tego, nie biorąc pod uwagę, że to wybryk chuligański. Tego nie mogłem zrozumieć, tego się wstydziłem.

Ferdek, Turecki, Kierdziołek, koło się zatacza. Osobowość w krzywym zwierciadle. A jednak ciśnie się na usta "Z kogo się śmiejecie: z samych siebie się śmiejecie".

Na pewno jest to gogolowskie, to jest paradoksalne, ale gdybym ja nie zagrał Ferdka Kiepskiego, to nigdy nie zagrałbym w ten sposób Gebelsa w "Pitbullu", bo nie musiałbym szukać aż tak głęboko i daleko. Nie zagrałbym jeszcze paru ról, wiedząc, że muszę odbić się od Ferdka, zrobić coś takiego, żeby publiczność, włączając telewizor lub przychodząc do kina, nie powiedziała: "O, Ferdzio", tylko: "O, Grabowski".

Kiedyś koleżanka powiedziała mi, że nigdy nie chciałaby być dziennikarką z pierwszych stron gazet, zapytałam: dlaczego?

Pamiętam, jak zacząłem grać Ferdka i jeden kolega, aktor z Krakowa, spotkawszy mnie na ulicy, spytał: "Ty grasz tego Ferdynanda w sitcomie ze śmiechem?". "No gram". On powiedział: "Wiesz, ja bym nie przyjął tej roli". Ja na to: "A zaproponował ci ktoś?". "Nie". "To jak ci zaproponują, to odmów, a na razie poczekaj na propozycję".

Jak uciec od kabotyństwa w aktorstwie?

Ludzie mogą sobie o mnie tak myśleć, choćby ze względu na moje zachowanie. Ja jestem dosyć nieśmiałym człowiekiem, mimo że czasem nie sprawiam takiego wrażenia. Jak wchodzę w nowe towarzystwo, którego nie znam - wcześniej wyglądałem trochę jak gbur, a teraz wyglądam na kabotyna, bo teraz ludzie mnie znają. Czyli: do głowy mu uderzyło, nie śmieje się z dowcipów, nie odzywa się.

Jakim typem mężczyzny chciałby Pan być?

Nie mam określonego typu.

A zazdrościł Pan kiedyś innym aktorom urody?

Może trochę nieskromnie o sobie powiem, ale wolę być taki, jaki jestem - mówię o wyglądzie fizycznym, o aktorstwie. W końcu zaczynam być trochę zadowolony z tego, co robię, czyli z tego, z czego nie byłem zadowolony kiedyś. Mówię o Ferdynandzie. Uświadamiam sobie: "Boże, chłopie, a dlaczego ty się tego wstydziłeś?".

No dlaczego?

Ale to było też spowodowane przez was. Dziennikarze, którzy pisali, koledzy, którzy pogardzali, reżyserzy nie obsadzali... I ten ogólny osąd, że czas umierać, jak powiedział jeden z naszych wybitnych twórców po obejrzeniu "Kiepskich". Ludzie dopiero się przekonali do tego serialu, jak zaczęli go oglądać.

Na planie sam wybuchał Pan śmiechem?

Czasami tak, ale dosyć rzadko. To nie dlatego, że jest teoria: "Wesoło na planie, smutno na ekranie", ale dlatego, że mnie w ogóle na scenie trudno zgotować, czyli rozśmieszyć. Są aktorzy, którzy się gotują z byle czego.

Chyba trudno grać z kimś takim?

Bardzo trudno. Człowiek nie może sobie pozwolić na żadną zmianę, bo każda zmiana może rozśmieszyć itd. Ale ja jestem przyzwyczajony, bo przez dziesiątki lat grałem u Bogusława Schaeffera z Mikołajem, moim bratem, czy z Peszkiem albo Fryczem kwartety, scenariusze Schaeffera. To dziwna osobowość. Z wykształcenia jest kompozytorem, muzykologiem, twórcą teorii muzyki. Dał nam wolną rękę w improwizacji, to bardzo dużo nauczyło mnie w teatrze. Jeśli mi się udaje, to nie granie, tylko bycie. Jak człowiek improwizuje, to przestaje myśleć, jak wygląda, tylko co ma powiedzieć. Koncentruje się na tym, co ma zrobić, a nie na tym, jak ma się upozować. To potem jest widoczne na scenie czy ekranie.

Lepiej spieprzyć rolę, niż spieprzyć życie.

Oczywiście, że tak.

Chociaż wszystkie spieprzone role to i spieprzone życie aktora.

Ale to zależy, czy aktor traktuje swoje życie jako posłannictwo. Ja traktuję ten zawód dosyć odpowiedzialnie, mimo że czasem mówię, że tak sobie.

Trudno uwierzyć.

To, że czasem mi się udaje być, a nie grać, to dlatego, że nie robię tego za wszelką cenę. Ja, grając rolę, sobie chcę coś ważnego powiedzieć, sobie coś udowodnić, chcę, żebym ja to zaakceptował, a nie ludzie, mimo że robię to dla ludzi.

Taka sprzedaż wiązana.

Pieniądze, które zarabiam, są konsekwencją tego, że dużo pracuję. A nie dlatego dużo pracuję, aby mieć dużo pieniędzy. Wszyscy, którzy traktują swój zawód jako powołanie, robią to z przyjemnością. To jest ich pasja. Ja nie wyobrażam sobie teraz, żebym zaczął uprawiać inny zawód, choćby dlatego, że nic innego nie umiem, o ile umiem to, co robię. W naszym zawodzie fajne jest to, że umieramy, stojąc. Staruszkowie są potrzebni zawsze.

Czego Pan w sobie tak naprawdę nie lubi?

Myślę, że jest dużo takich rzeczy, np. lenistwo, bałaganiarstwo.

Nie lubi Pan sprzątać?

Nie lubię, ale lubię, żeby było posprzątane. Nie lubię zapominalstwa, takiego nieporządku. Gdybym dostał tu od pani numer telefonu, na dole, w samochodzie już bym go szukał, nie wiedziałbym, gdzie jest, i nie znalazłbym go.

Powinien Pan nauczyć się go na pamięć. Aktor spojrzy i już pamięta.

To się tak wydaje.

Jak Pan był dzieckiem, młodym chłopcem, i chodził do szkoły o piątej rano przez las, to co w tej główce się kolebało?

Nic się nie kolebało, szło się. Ten, kto chciał szkołę skończyć, szedł. Wstawało się o piątej, szło na stację - to była normalna kolej rzeczy.

Zazdroszczę Panu, że mieszkał Pan w takim miejscu, gdzie były jedna szkoła, jeden sklep, jeden kościół, jedna apteka.

Ja sobie też zazdroszczę, dlatego tę Alwernię tak kocham. Zawsze wracam tam z rozczuleniem.

Wszystko jest mniejsze?

Dokładnie tak. Dęby, o których myślałem, że są największymi drzewami na świecie, są dużo cieńsze, niż były. Wiszą te dzwony, co będą dzwonić na naszych pogrzebach.

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas