Asystent śmierci

- Posłuchaj - mówię - w moim domu żyły cisza i samotność, szare jak kurz. Nie mogliśmy zapraszać kolegów z podwórka, ze szkoły. Nikt nie przychodził do matki i do ojca. Mogły ją przecież zdemaskować dawne koleżanki o niepolskim wyglądzie.

article cover
Wydawnictwo WAB

- Jesteś już dorosły i odpowiadasz za siebie. Odrabianie lekcji to wyłącznie twoja sprawa. Nie oczekuj od nas pomocy.

Odeszła. Mimo domowej ciszy nigdy nie słuchała odpowiedzi. Powracała do zamordowanej rodziny, z którą rozmawiała w milczeniu. Myślę, że żyła z umarłymi, aby umarli mogli żyć. Do żyjących nie przywiązywała takiej wagi. Ojciec wciąż nie opuszczał łóżka, które od dawna stało się częścią Rosji i, jak sputnik, niosło go w świetlaną przyszłość. Siostra i ja chodziliśmy do szkoły podstawowej na Woli, między zwałami wojennych, wciąż nieuprzątniętych gruzów. Pamiętam, że z ulicy Staszica skręcaliśmy w lewo. Szliśmy około dwudziestu minut. Od czasu do czasu zza ruin wyłaniali się ludzie w łachmanach. Zdawało się, że biegną w naszą stronę. Uciekaliśmy do szkoły co sił w nogach. Ale o tym się nie rozmawiało. To było normalne.

Oto lista wybranych tematów, których rodzice nigdy nie omawiali: architektura, ambasada, BBC, chemia, Dania, dialog, filozofia, Grecja, Gułag, Indie, kościół, kwiaty, kolory, listy z zagranicy, miłość, monarchia, natura, opera, obrączki, podsłuch, podziemie, Radio Free Europe, radość, religia, seks, ślub, Trocki, Żydzi. Z języka korzystali tak oszczędnie, jakby musieli się rozliczać ze słownej rozrzutności przed komisją partyjną. O kościele rozmawiali tylko raz. Szedłem kiedyś z Jadzią ze szkoły do domu. Prawie przy drzwiach zaczepiła nas nieznana kobieta. "Czy jesteście dziećmi Czesia?" - zapytała. Okazało się, że była jego siostrą i mieszkała także na Woli, niedaleko nas. Była sama, bez nikogo, zapewne dlatego pokochała nas. Byliśmy u niej kilka razy i wciąż pamiętam smak rosołu, do którego wkładała "kluseczki cioci Władki", żółte od jajek, drobniutkie, których wcale nie trzeba było gryźć. Był to aktywny okres ojcowskiej biografii, rzadko więc bywał w domu. Matka chętnie posyłała nas do ciotki. Chciała być sama. Z cieniami. Kiedyś odwiedziliśmy ciotkę w niedzielę. Nakarmiła nas, uczesała i powiedziała:

"Pójdziemy do kościoła. Tylko nie mówcie nic rodzicom". Nigdy nie byliśmy w kościele, ale wiedzieliśmy, że zajmował pierwsze miejsce na rodzicielskiej liście śmiertelnych wrogów, że nie wolno go było wspomnieć nawet słowem. Ale chcieliśmy zobaczyć, dlaczego jest taki straszny. Ciotka zaś, no cóż, zapewne pragnęła ocalić dwie dusze. Trzymając nas za ręce (czego rodzice nigdy nie robili), w czarnej chuście na głowie, wprowadziła nas do ciemnego jak piwnica wnętrza. Opadła na kolana. Zrobiliśmy to samo. Przeżegnała się i my także otarliśmy twarze. Wolski kościółek był niewielki i chłodny. Naprzeciwko nas błyszczał rozjaśniony ołtarz z Jezusem przytulonym do złotego krzyża. Ciotka zaczęła opowieść o Zbawicielu, którego Ojciec tak kochał, że skazał go na ból i śmierć. Obok nas gromadzili się ludzie, niektórzy rozmawiali cicho z ciotką. Nagle uformowała się procesja i znaleźliśmy się w jej środku, tuż obok księdza. Obeszliśmy kościół, śpiewając i wznosząc wołania. Jak na zebraniu partyjnym, próbowałem naśladować innych, śpiewać usłyszane słowa, i jak tam - rozbolał mnie brzuch, ale bez tak hańbiącego rezultatu: Bóg jest naprawdę miłosierny.

Bez przerwy myślałem o Synu, którego Ojciec kochał - i dlatego zesłał mu ból. Gdyby ciotka opowiedziała coś innego, na przykład o Matce Boskiej, która cierpiała wraz z Synem, która kochała Go nawet wtedy, gdy Ją porzucił, wówczas pozostałbym do dzisiaj wierny kościołowi. Szukałem bowiem innej miłości niż ta, którą poznałem w domu. Gdybym mógł powiedzieć matce, że jej miłość nie jest prawdziwa! Wyjaśnić, jak powinna odnosić się do syna! Jednak Ojciec, który sprawił Synowi ból, za bardzo przypominał mojego ojca. Nie mogłem Go zaakceptować, toteż po powrocie do domu zdradziłem ciotkę. Powiedziałem, że byliśmy w kościele...

- Wzięła ich do kościoła! - zawołała do ojca moja żydowska matka.

- Przecież to drobnomieszczanka! - odpowiedział z pogardą rewolucjonista.

Nigdy więcej nie zobaczyliśmy już cioci Władki. Nie wiem, co się z nią stało. Chętnie bym z nią dzisiaj porozmawiał o ojcu i - o Ojcu, który tak bezwzględnie potraktował własne dziecko i który stał się zagadką dla wielu synów, choćby dla Kierkegaarda.

Mój ojciec był rewolucjonistą doskonałym: dla idei odrzucił słońce, ludzi i śmiech, stał się wciąż przebywającym w ukryciu działaczem podziemia, mieszkał gdzieś w tunelach, może nawet w kopalniach? Gdyby umarł, zostalibyśmy - Jadzia i ja - sami, nie wiedząc, skąd jesteśmy, skoro matka po niemieckim morderstwie nad swoją rodziną zamordowała ją po raz drugi, symbolicznie i na zawsze: wykreśliła z naszego języka i świadomości. A gdy siotra i matka umarły, zostałem sam, przybysz znikąd, nikomu niepotrzebny, zainfekowany w dodatku trucizną złowrogiej religi komunizmu. Nie wiedziałem, że wydając ciotkę i wybierając stronę ojca, chcąc mu okazać w ten sposób miłość, wyrzekam się na zawsze jedynego człowieka, który mnie pokochał. A także tradycji rodzinnej, która nawet w czasie najstraszniejszej wojny i upokorzenia podpowiada: wytrzymaj, jesteś potrzebny. Twoi przodkowie wierzą w ciebie, inaczej by cię nie spłodzili. Jesteś także potrzebny tym, którzy przyjdą po tobie.

Nigdy już nie spotkałem ciotki ani nikogo z rodziny. Sam odrzuciłem przodków i mogłem jedynie starać się uwierzyć, że inni uznają mnie kiedyś za człowieka, a może nawet za bliźniego...

- Posłuchaj! Banalne dzisiaj porównanie zebrania partyjnego i kościelnej procesji byłoby ułomne, gdybym nie napisał o tym, które z nich lepiej mi smakowało. Oczywiście refleksja przyszła po wielu latach. W początkach lat pięćdziesiątych członkowie partii, właściciele Polski Ludowej, spotykali się w podziemiu, w piwnicy, w ukryciu przed ludźmi. Dopiero później komuniści poczęli chełpić się swoją władzą, ujawniać kupione domy, ubrania, samochody... Rodzaj podziemnej, piwnicznej wspólnoty, w jakiej uczestniczył mój ojciec, nie dawał mi siły, bardziej przekonanie, że poznałem coś wstydliwego, co powinienem ukrywać. Nie mogłem być otwarcie dumny z ojca i jego pst-szu-szu-działalności. W kościele zaś nikt się nie ukrywał, przeciwnie, procesja wyszła na ulicę, ja razem z nią - i wiedziałem, że robię to przeciwko ojcu. To dało mi siłę: na jego "nie!" odpowiedziałem krótkim "tak!", czując niejasno, że być może nadużywam religii, gdy ze wspólnej adoracji Syna Bożego i Ojca czynię wojnę syna z ojcem. Chyba dlatego zdradziłem ciotkę: bez zdrady ojciec nie dowiedziałby się, że jestem przeciwko niemu.

Na początku swojej egzystencji na wznak ojciec... już Ci o tym mówiłem..., codziennie czytał "Prawdę". Potem i tego zaniechał. Nie słuchał radia, nie znosił telefonów (bał się podsłuchu), nie oglądał telewizji (aparat kupiła matka w 1966 roku, tłumacząc, że najważniejsze sprawy partia obwieszcza w telewizji). Ojciec nie brał do ręki książek. Nigdy się nie dowiem, czym żywiła się jego dusza: czy sobą, z dawnych przeżyć warząc wciąż świeży pokarm? Czy czasami powracał do biednego dzieciństwa, do matki-dewotki wpychającej go do kościoła, do księdza-alkoholika, który kazał całować swoje palce (podobno ojciec ugryzł go w palec; był to jego pierwszy rewolucyjny czyn)? Do pochylonych nad końskimi karkami Czerwonych Komunardów, grożących Bogu wyciągniętą szablą (gdzie wtedy był? kogo zabił?), do żmudnej podziemnej roboty partyjnego okręgowca, po której została mu zgarbiona sylwetka? Do powojennej pracy w dziale personalnym KC, gdzie otrzymał lśniący rewolwer? A może nic z tego już nie pamiętał i po prostu z nadzieją patrzył na Lenina ("gdzie ja go ostatnio widziałem? Aha, w Moskwie, w siedemnastym") i zasypiał, szczęśliwie uciekając od strasznej biografii?

Nigdy nie dyskutował, ani nic nie mówił. Zmuszony do tego, wydawał jedynie krótkie polecenia skierowane do matki, rzadziej do nas ("kup kartofle", "podnieś gazetę z podłogi", "wytrzyj mnie, bo się spociłem"). Czasami szeptał coś po rosyjsku. Chciał, byśmy mówili w tym języku, polski był dla niego mową zadaną - to od partyjnego zadania, miał bowiem czuwać nad czystością socjalizmu w Polsce ("e, ten warszawski komunizm", rzekł kiedyś do matki i machnął ręką). Polski nie był, według niego, językiem człowieka przyszłości i może dlatego, niemając nic do stracenia, postanowiłem, że zostanę polskim pisarzem.

Ponieważ ojciec wymownie milczał, języka uczyliśmy się od matki. Jej polszczyzna zapewne była zdemoralizowana przez partyjne słownictwo, podległa wymogom komunistycznej lingwistyki. Ale matka śmiało wychodziła poza oficjalne rygory. Propaganda komunistów dotyczyła w zasadzie obszarów abstrakcji: polityki, ideologii, dynamiki historii. Moja niezmordowanie uciekająca przed Polakami matka potrafiła więcej: podważała zasady sensualizmu. W języku wroga wszystko było płynne i zmienne. Być może dążąc do poddania w wątpliwość każdej różnicy, matka kwestionowała także sensowność przymiotników i czasowników.

- Ona wcale nie ma czarnych włosów - mówiła o znajomej brunetce. - Czasami tylko światło tak pada.

Po mojej emigracji zaś - do sąsiadki, ciekawej moich kopenhaskich losów, w windzie:

- Bronek wyjechał do Danii? Co wy mówicie, towarzyszko! Kiedy to się stało?

Dla matki język kraju, w którym mieszkała, był maską, pod którą ukrywała strach. Chciała, byśmy mówili bezbłędnie, aby nikt nie mógł nas rozpoznać i zniszczyć jako wrogów. I jednocześnie polski był, według niej, językiem przed- i powojennych antysemitów, kolaborantów wydających Żydów gestapo, a także Polaków z Lublina, Krakowa i Jedwabnego, o którego losach wiedziała już w latach pięćdziesiątych. Prawdziwym językiem był jedynie ten, którym rozmawiała z rodzicami, zanim stali się Józefem i Barbarą. Poruszając wibrującymi palcami, którymi jednocześnie podkreślała słowa i zakrywała usta, aż do 1968 roku twierdziła, że jej dzieci są Polakami, a ona sama polską inteligentką. Dopiero gdy w 1968 roku wyrzucono mnie z uniwersytetu za udział w demonstracjach, ku mojemu zdumieniu wyznała, że ma "pochodzenie uprawniające do wyjazdu". Mając dwadzieścia dwa lata, dowiedziałem się, że matka jest Żydówką. Pierwszy raz wymówiła wówczas to słowo.

W 1963 roku umarła siostra, po przewlekłej, dramatycznej chorobie serca. Matka siedziała przy łóżku Jadzi, która miała teraz szarą twarz. Kilka godzin głaskała wskazującym palcem sztywny policzek córki. Potem wyszła z pokoju i powiedziała mi cicho:

- Wolałabym, żebyś to ty umarł.

Przez pięć następnych lat prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. W marcu 1968 roku rzuciła przez ramię:

- Wyjedź. Wyjedź, bo ojcu odbiorą rentę.

Wyjechałem do Danii w styczniu 1970 roku. Byłem źle przygotowany do życia w Danii. Zupełnie nie znałem języka Duńczyków i - co ważniejsze - wcale nie umiałem mówić. W żadnym języku. Po pewnym czasie nauczyłem się duńskiego, ale mówić tak, jak nakazuje jednostce demokracja - precyzyjnie argumentować i przekonywać innych o tym, że mam rację - nie nauczyłem się nigdy. Gdy ojciec umarł, ambasada PRL w Kopenhadze odmówiła mi wizy do Polski. Przyjechałem już po pogrzebie. W milczeniu, którego nauczyłem się od ojca, odwiedziłem jego grób na Powązkach.
Bronisław Świderski
Asystent śmierci

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas