Chodźcie, idziemy

Otwieram te drzwi. Listonoszka. Pochylona, szuka czegoś w torbie, a w ustach kwiatek trzyma. I dysząc, przez kwiatek mówi, że - ta cholerna winda znowu zepsuta, dobry!

article cover
Wydawnictwo WAB

odpowiadam, a ona nagle jak wryta, i jej oczy też. A kwiatek leci w dół, bo jej górna i dolne warga coraz dalej od siebie. To co? To oglądam jej zęby, pełne plomb i drutów, i myślę naprzód o drzwiach, potem o zasiekach, potem o wagonach towarowych, którymi niesie mnie zaraz na wiadomą rampę, innymi słowy, poddaję się asocjacjom jak bezwolna szmata, i tak mi czas leci jakoś. Nie nudzę się, tyle przynajmniej. Aż w końcu ona
- to pan?!
pyta, bo widzieliśmy się już wczoraj na klatce, przedstawiłem się, bo wróciłem i mieszkam sobie sam, proszę pani, samotny biały żagiel na trzydziestu metrach kwadratowych powierzchni. Mówię

- to ja, nie poznaje pani? Biały żagiel...

- Też mi biały,

ona, a ja zaraz przypominam sobie, o czym zapomniałem.

- Och, myśli pani o mojej twarzy? To od gazu w łazience, papierosa chciałem przypalić i żona w tym czasie ciepłą wodę w kuchni odkręciła.

- Pan jest żonaty?

ona na to, a jaka zdumiona!

- Nie,

ja na to, słowami swymi jeszcze bardziej zdumiony. Jaka żona?

- Nie, nie,

powtarzam, powtarzam

- to żart, oczywiście, sam sobie odkręciłem wodę w kuchni i w tym czasie papierosa przypaliłem w łazience...

Zdania w jedną, ja w drugą. Niedrożność przełyku, korek, tama. Jej oczy wybałuszone na mnie, a moje na nią, bo się tak samo sobą jak ona mną dziwiłem. I tak stoimy. A próg nas dzieli. I ten kwiatek, co spadł.

Aż ona przestępuje w końcu z jednej nogi na drugą. Nachodzi się przecież, bolą ją. Ruch nóg uruchamia pozostałą część jej ciała, wraca do siebie i mówi

- czuć tu coś gazem. Paczkę dla pana sąsiada mam, ale pana sąsiada nie ma w domu, mógłby pan jako sąsiad sąsiada paczkę odebrać, sąsiadowi?

- Mógłby. Mógłby chętnie. Odbiorę.

Mam podpisać, że odebrałem, ale

- gdzie? Na czym?

Ona, że

- może na ścianie?

Próbuję raz, drugi, na ścianie, długopis nie chce.

- Tusz uciekł. Trzeba pionowo, pisać, wie pan? Poziomo nie.

Zamyślam się. Podział na pisanie bajecznie prosty. Zamyślam się, głęboko tak, że Listonoszka machać musi mi ręką przed oczyma, żeby wyciągnąć mnie na powierzchnię.

- Halo! Dzień dobry! Tu jestem.

- Pionowo, mówi pani?

- No.

- To może pani wejdzie do środka, bo tu nie ma jak, długopis trzymać pionowo.

- Nie, nie, zaraz tu coś...

Rozgląda się, ja się rozglądam, aż w końcu

- niech pan podpisze szybko, schylę się,

mówi, i zaczyna się schylać, na co ja, że

- może ja się schylę, żeby pani nie fatygować.

Jej oczy znowu robią się duże.

- Ja mam odebrać paczkę czy pan? Chce się pan podpisać na własnych plecach?

mówi do mnie powoli, niepewnie, i wpatruje się we mnie tak, że czuję się tak, jakby przed nią stał kto inny. A nie ja.

- No to niech się pani schyli,

powiedziałem, no to się schyliła, jakoś tak tyłem do mnie, a wyszedł wtem na to z mieszkania Sąsiad z lewej, kiedy witaliśmy się, powiedział mi, że pamięta mnie jeszcze, jak sikałem do piaskownicy, wyszedł ten Sąsiad więc i wtedy taką głupią jakąś lubieżną minę zrobiłem, że niby tkwię sobie w tej listonoszce po uszy, hic et nunc, na co Sąsiad w jakiś taki znak zapytania się zamienił, na co Listonoszka głowę w moją stronę obróciła, po czym pisnęła dziko, widząc mnie lubieżnym, i obraziła się, po czym wyprostowała, ale to z miejsca! A Sąsiadowi wyleciała siatka z ręki, a z siatki wyleciały mu butelki na kaucję, prosto na ziemię, i zbiły się! I Sąsiad nie mógł tchu złapać, aż złapał i pyta

- kim pan jest?

Wtedy przypominam sobie znowu o tym, o czym zapomniałem, że twarz swoją pastą do butów wysmarowałem, szyję też, i uszy, i mówię

- och, myśli pan o mojej twarzy?

Mówię

- to od gazu w łazience, papierosa chciałem przypalić i żona w tym czasie ciepłą wodę w kuchni odkręciła.

- Pan jest żonaty?

on na to, a jaki zdumiony!

- Nie, nie, to żart, oczywiście, sam sobie odkręciłem wodę w kuchni...

Na co Listonoszka, że ma tego dość, idzie, i że zostawia sąsiadowi zawiadomienie o paczce w drzwiach, i poszła, a Sąsiad? Nic, stoi tylko z otwartymi ze zdumienia ustami, a mnie przecież plomby hipnotyzują, więc znowu niesie mnie po wagonach... Ach, cóż to za porządek, tu! Szkło leży, on stoi, ja stoję, może miotełkę przyniosę? I szufelkę? Ale skąd? Nie mam przecież, niczego jeszcze nie mam, ledwom wrócił, więc on przyniesie, jak najbardziej, nie ma o czym mówić, w końcu to on opuścił, no ale przeze mnie, mówię, nie ma o czym mówić, przyniesie i już. Poszedł i wrócił, z dużą miotłą, bo małej nie miał, i szufelką. I chce zamiatać. Nie ma mowy, ja pozamiatam, on przyniósł, ja pozamiatam. I zamiatam. On stoi, ja zamiatam. Kwiatek widzę, ten, który wypadł Listonoszce z ust. Kwiatek zamiatać? Wątpliwości mam, pytam

- kwiatek zamiatać? To tak, jakby ustrzelić kaczkę i zjeść ją z nabojem. Potrzyma pan?

- Potrzymam. Trochę tu gazem czuć. Ten kwiatek jest sztuczny, to od Słupnika, Listonoszka dzisiaj urodziny ma i jak co roku Słupnik wsadza jej kwiatek do swojej skrzynki.

Zamiatam. On stoi z tym sztucznym kwiatkiem, ja zamiatam. Na kupkę i na szufelkę, ale zawsze mi coś z tej kupki zostaje, jak to w życiu. Z lewej ją biorę, z prawej, zostaje. Szufelkę mi chętnie przytrzyma, tylko co z tym kwiatkiem? Ja trzymam miotłę i szufelkę, on kwiatek, z kwiatkiem przytrzymywać? Głupia solenizantka.

- Dlaczego nie, potrzymam z kwiatkiem, to pan potrzebuje dwie ręce, nie ja.

Fakt.

Zamiataliśmy. Po każdym moim ruchu miotły cofał szufelkę troszeczkę. Przyłapałem się na tym, że jestem teraz określoną częścią pewnej określonej całości. Jedna jej część podsuwa szufelkę, druga nanosi na nią resztki szkła. Nie odzywaliśmy się. Czułem, że zaczął się krępować, czym krępować zaczął mnie. Krępowałem się, krępując się tym, że on się krępuje. I naraz odezwaliśmy się na raz, obydwaj powiedzieliśmy

- to dziwne.

I jak dwie pralki automatyczne roześmieliśmy się. I jakby było mało, w tym samym czasie daliśmy sobie ręką znać, ja, żeby zaczął mówić on, on, żebym zaczął mówić ja. Jeszcze trochę, a objąłby nas program wirowania, więc przyłożyłem mu rękę do ust i powiedziałem

- teraz pan, ja milczę.

Skinął głową i powiedział

- to dziwne, wie pan, przyszło mi do głowy, kto z nas zaczął krępować się pierwszy. Teraz pan.

- To dziwne, mi przyszło do głowy to samo.

Popatrzyliśmy na siebie niepewnie i znowu zapadła cisza. Po chwili on, ciszę tę przerywając

- to chyba jest tak, że moje skrępowanie jest wynikiem pańskiego,

powiedział, ja zaś z ręką na sercu rzekłem

- z ręką na sercu panu mówię, że chciałem powiedzieć to samo.

Na co Sąsiad z lewej, po długiej chwili milczenia

- widzi pan? Stoimy po obu stronach lustra.

Na co ja, również po długiej chwili milczenia

- tego samego.

On

- tak, we dwójkę,

powiedział i nagle zobaczyłem resztkę jego włosów na głowie, bo uniósł kapelusz, o sklepie sobie przypomniawszy, że czas już na niego, na niego, nie sklep, dobrze, ale co z tym szkłem? Właśnie, co z tym szkłem? On je wyrzuci, u siebie w domu, ach nie, niepotrzebnie się fatyguje, jeśli mu tak do sklepu się spieszy, ja, ja je wyrzucę, a szufelkę i miotłę oddam mu, jak wróci. Zgodził się, jeszcze raz zobaczyłem resztkę jego włosów na głowie, bo raz jeszcze uniósł kapelusz, ruszył do windy, pokręcił poirytowaną głową, powiedział,

- no widzi pan, jak to u nas jest. Wszystko się psuje.

I schodzić zaczął, i ze schodów krzyknął jeszcze, że kwiatek wsadzi do skrzynki Słupnika i żebym powiedział o tym Listonoszce, jak ją spotkam, że zguba się znalazła, i odszedł, zniknął, a ja?

Ja chciałem wrócić do domu.

I nie mogłem.

Zamknąłem za sobą drzwi.

Zatrzasnąłem się.

Oparłem się o ścianę, szkło wróciło tam, gdzie było, bo ręce mi opadły. Jeśli rzeczywiście jest tak, że los każdego z nas jest bajką napisaną ręką Boga, to księga skarg i zażaleń powinna być moją książeczką własnościową.

I co, ślusarza wołać? Znowu?!

Zatrzasnąć się, oto, co znaczy dosłownie czuć się jak nie z tej ziemi. Oto, czym jest dramat metafizyczny.

Czynszowe mieszkanie, do którego stosunek ma się mniej więcej taki, jaki ryba ma do konserwy, staje się w okamgnieniu ciałem niebieskim większym, a człowiek, jako jej ciało niebieskie mniejsze, wyrzucony zostaje nagle ze swej orbity. Stąd taki rodzaj paniki, w której nie można wykonać żadnego ruchu. Jak kiedy drzwi odcinają nas od układu, a więc kiedy suma sił zewnętrznych na nas działających równa się zeru?

Oparłem się więc o ścianę, bo zabrakło mi grawitacji. Nieważki, pałętałem się między planetami i wyglądałem przy nich jak idiota, bez skafandra, hełmu, z miotłą, szufelkę i kawałkami szkła, latającymi wokół mojej głowy. Ziemia wygląda z zewnątrz nieszczególnie, a na tych innych planetach nic nie ma, chyba. Ziewnęło mi się, raz i drugi. Ziewająca czarna dziura. Z gwiazdą, jakaś gwiazda wlazła mi do ust. Ostrożnie, niepewnie, ale po chwili coraz pewniej, to tu, to tam. Za nią druga, i chichot, a róbcie se, co chcecie. Jakaś trzecia, już nie wiem ile, co mnie to obchodzi. Inne wyjście sobie znalazły, przez uszy, i tak się gonią przeze mnie, takim skrótem, do ust, gardła, przez uszy i znowu do ust. A niech się gonią, te światłoodbijalne kurwy, rzadki ze mnie gość, bo ziemski, woła mnie ktoś? Słupnik.

Słupnik z góry na dół idzie. Na windę klnie.

Słupnik. Na początku siedzieliśmy, w leju po bombie. Lej był naszą piaskownicą, tak dużą, że zgłosić ją można było do Księgi Guinessa. Potem staliśmy, pod klatką. Naprzód staliśmy pod klatką na wysokości klamki, z czasem coraz wyżej nad nią. Staliśmy nawet w niedzielę, po południu, w deszczu, w dziurze niebytu tak dużej jak lej, z którego wyszliśmy. Staliśmy coś mówiąc, albo nie. Z kluczami na szyi, na białej gumce. W domach nikogo nie było, jeśli ktoś nie pracował w Zakładach Azotowych, to pracował na Blachowni. Słupnik stał dłużej niż ja. Cześć, Słupnik, mówiłem wychodząc, Słupnik pytał, dokąd, mówiłem, w prawo, albo mówiłem, w lewo, albo prosto i odchodziłem, na coraz dłużej, aż pewnego dnia nie wróciłem.

Słupnik z góry więc na dół idzie, na windę klnie.

Spod klatki wzięli Słupnik do wojska. Potem chciał pracować w policji, nie przyjęli go. Poprzebijał im opony w nyskach i wdrapał się na słup ogłoszeniowy. Wytrzymał dziewięć godzin i zszedł, palić mu się chciało. Siedział za drobne kradzieże, w więzieniu protestował. Wszedł na dach aresztu, rozebrał komin i rzucał cegłami w okna sądu.
Janusz Rudnicki
Chodźcie, idziemy

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas