Dedykacja

Na widok numeru mojego szefa biorę głęboki oddech i odbieram.

article cover
INTERIA.PL

- Lucas, proszę, nie wyrzucaj mnie. Obiecuję, że to potrwa tylko jeden cykl prasowy, a potem wycofam się z życia publicznego tak jak Trudie Styler czy Ali Hewson i nikt nie musi wiedzieć...
- Kate...
- Wiem, że to kłopotliwa sytuacja, ale zapewniam cię, że nie chcę być publicznie, ani tym bardziej zawodowo, kojarzona z Jakiem. Moja praca to moja praca, a jego...
- Ale możesz na niego liczyć, prawda?
- Przepraszam?
- Mógłby pojechać z tobą do Argentyny, odwiedzić fabryki, towarzyszyłoby wam przy tym kilku fotografów i wszystko to mogłoby się fantastycznie przysłużyć naszej sprawie. Sięgam po dżinsy.
- Wiesz, nigdy nie myślałam o tym w ten sposób...
- No to pomyśl. Spróbuj sobie wyobrazić, jak Jake mógłby zwrócić uwagę na problem zrównoważonego rozwoju. Jaki mógłby mieć wpływ, gdyby zainteresował tym swoich fanów. Czy mogłabyś mi załatwić rozmowę z nim?
- Hm, właśnie przygotowuje się do trasy koncertowej...
- Tylko szybkich pięć minut, Kate, by ruszyć sprawę z miejsca.
- Sprawdzę, co da się zrobić, ale...
- Fantastycznie. To fantastycznie. Wobec tego czekam na telefon.
- Jasne. - Odkładam komórkę. Dobra wiadomość: wciąż mam pracę. Zła wiadomość: moja praca polega teraz na pozowaniu do pokazowych zdjęć ze swoim chłopakiem. Mdli mnie, gdy sięgam po kolejny elegancki golf ze stosu, który zostawiła dla mnie Kirsten.
W połowie drogi do salonu słyszę krzyk Joss:
- DOBRA! JEST! SPRÓBUJCIE TERAZ! - i przytłumione światło rozjaśnia ciemny hall.
- CZY KTOŚ WIDZIAŁ KOSTIUMY?

Wkraczam niepewnie do pokoju, w którym roi się od tancerek wyginających się i rozciągających ciało przy każdej możliwej powierzchni, w oczekiwaniu na swoją kolej do luster, przy których dwoją się i troją wizażyści z pędzlami oraz fryzjerzy z suszarkami.
- KATE, ZARAZ SIĘ TOBĄ ZAJMĘ! - krzyczy do mnie z drugiej strony tego pobojowiska niesamowicie smukły czarny facet na szpilkach.
- Jake! - krzyczę z przyłożonymi do ust rękoma.
- Może szampana? - Irokez podchodzi do mnie z przyczepioną nad czołem błyszczącą tiarą z napisem "2006" i podaje mi kieliszek na czarnej nóżce.
- Nie, dziękuję. Gdzie jest Jake?
- Przygotowuje się do występu. Radzę ci urządzić sobie sylwestra już teraz, bo wieczorem nie będzie czasu na zabawę - oświadcza, wychylając swoją lampkę.
- Kate!
- Jake!
- Tu jestem, kochanie! - Macha do mnie, siedząc po drugiej stronie ruchomego lustra.

Przechodzę przez podpierające je worki z piaskiem i moim oczom ukazuje się Jake w reżyserskim krześle, oglądający wraz facetem w baseballówce taśmę z próby na małym monitorze wetkniętym między talerze z naleśnikami, podczas gdy młoda, drobna kobieta robi mu akupunkturę twarzy. I jeden drobny szczegół: Jake jest nagi. Nagusieńki. Jak go Pan Bóg stworzył.

- Hm, Jake?
- Tak, kochanie? Możesz mi podać ciasteczko ryżowe? Stoją na stoliku bufetowym.
- I szlafrok? - pytam, gdy przechodzi obok nas wianuszek tancerek, zmierzając do miejsca, gdzie mają im upiąć kostiumy.
- Co? A nie, nie trzeba, dzisiaj mamy Dzień Nagości! - Wznosi radośnie ręce do góry, wywołując trzęsienie igiełek na twarzy. - Mogłabyś je przy okazji posmarować odrobinę masłem migdałowym? Dzięki.
Odwracam się, oczy zachodzą mi łzami, a pod czaszką rozbrzmiewa: "O co chodzi, do cholery?!". Dostrzegam Joss przy bufecie, jak szuka czegoś w swojej księdze.
- Joss. - Łapię ją za rękę. - O co chodzi, do cholery?!
Zdejmuje moje palce ze swojego przetykanego srebrem żakietu od Chanel.
- Jakiś problem?

- Dlaczego Jake jest nagi?
- Bo to Dzień Nagości - oznajmia mi, jednak bez entuzjazmu, który słychać było w jego głosie.
- W tym pomieszczeniu jest co najmniej dwadzieścia młodych kobiet, które mają co najwyżej osiemnaście lat. Co najwyżej. Niech on coś na siebie włoży.
- Posłuchaj, misiu-pysiu, nie mogę go do niczego zmusić. A dziś występuje na żywo przed milionami ludzi. Podobnie jak ty. Więc idź do Panny Thomas, niech się wreszcie do ciebie zabierze. - Wskazuje na mężczyznę w szpilkach.

Nagle Jake, z twarzą wciąż ozdobioną trzęsącymi się igiełkami, chwyta mnie pod ramię.
- Jake, włóż coś na siebie - warczę do niego.
- Kate, muszę dziś wieczorem stanąć przed publicznością i obnażyć swoją duszę. Przykro mi, jeśli czujesz się tym urażona, ale jest mi to potrzebne, żebym mógł uwolnić w sobie pokłady wrażliwości, której oczekują. - Sięga po ryżowe ciasteczko i wkłada je do ust, a potem wraca na pobojowisko.
- Jakim cudem to nie przeciekło jeszcze do prasy? Jocelyn z hukiem zamyka księgę.
- Nie masz pojęcia, jaka jestem dobra w te klocki - oświadcza. - Przed Jakiem pracowałam dla faceta, który po porodzie swojej żony ugotował na maszynce łożysko i pępowinę. W szpitalu, na oczach przynajmniej ośmiu świadków. I nikt nigdy się o tym nie dowiedział. Taka jestem dobra. - Szczęka opada mi aż do ziemi. Jocelyn wzrusza ramionami, wyraźnie znudzona tym wszystkim, ale pewnie czeki stanowią dla niej wystarczającą podnietę. - Jake przed występem musi poczuć więź z naturą...
- Czyli podczas trasy koncertowej... - nie może mi to przejść przez gardło.
- Zdarza się to codziennie, owszem. Ale nie martw się, wszystkie okna w autobusie są zakryte.
- Rewelacyjnie. Super! - wykrzykuję sarkastycznie. - To zasadniczo zmienia postać rzeczy!
- PANNO KATE!
Macham ręką do Panny Thomas, który uderza w dłoń złotą puszką lakieru do włosów, i kiwam głową na znak, że zaraz do niego podejdę.
- Mamy być w MTV dopiero za dwanaście godzin - mówię do Joss. - Nie mam zamiaru spędzić całego dnia nieruchomo, wystrojona jak tancerka z Las Vegas.
Nie podnosząc oczu znad swojej księgi, Jocelyn oświadcza:
- Mają ci przedłużyć włosy, a to zajmie godziny. Marsz do Panny Thomas, i to już.
- Tak jest. - Zanim podnosi wzrok, wymykam się na korytarz. W głowie mi się kręci od całej tej wrzawy i świadomości, że miłość mojego życia musi - choć nikt mu nie każe - siedzieć nago. Popycham najbliższe drzwi i ląduję w jakimś pokoju w egipskich ciemnościach, zaczynam więc sunąć ręką wzdłuż ściany w poszukiwaniu kontaktu. Nagle moja dłoń zahacza o coś ostrego. Przejeżdżam wokół palcami, tym razem ostrożniej, i odnajduję mały włącznik. Naciskam go, pokój rozjaśnia się światłem i widzę, że od ściemniacza odpadła osłona, eksponując ostry kawałek metalu. Odwracam się i okazuje się, że znajduję się w opuszczonej garderobie. Na jej widok od razu przychodzą mi na myśl te pokoje nastolatek, których rodzice przesadzili z wystrojem i jego aktualizacją, i gdzie plakaty heavymetalowych zespołów pokrywają ściany wymalowane wcześniej w jednorożce i elfy.

Tutaj motywem przewodnim są delfiny: podtrzymują toaletkę, błyszczą małymi szlachetnymi kamieniami na spojeniu płytek podłogowych, baraszkują na sufitowych freskach, rozciągają się w łukach na turkusowych jedwabnych zasłonach. I gdzieś w tyle głowy błyska mi informacja, że była dziewczyna Jake'a, poprzedniczka Eden, miała jeden przebój zatytułowany Angel of the Sea - morski anioł. Trawertynowe płytki noszą już teraz ślady ręki Eden - zdjęcia z czasopism poprzyczepiane są chaotycznie do ścian i luster, krowia czaszka spoczywa na wierzchu szkatułki na biżuterię, a wiersze widnieją na każdej ścianie - pisane długopisem, szminką, kredką do oczu - teksty, które kojarzę, gdyż przerobiła je potem na piosenki, oraz metry wersów tak surowych, tak osobistych, że nie potrafię sobie wyobrazić, by ktoś był w stanie wyśpiewywać je ze sceny.
Zastanawiam się przez chwilę, czy czytanie ścian jest tym samym co czytanie pamiętnika, ale ciekawość bierze górę i zachłannie połykam każde słowo. Eden pisze o swojej wędrówce, o walce z uzależnieniem, o swojej matce, o synu, którego chce uchronić przed złem. Miała dziecko? Gdzie? W Arizonie? Czytam dalej, składając wersy w całość poprzez metafory - jego serce jest radosnym ptakiem, jego uśmiech barierą, której ona nie jest w stanie przekroczyć, a jego głos chmurą popiołów, lotem dmuchawca, pierścieniem dymu. Tak. To Jake.
Od zimnej posadzki zmarzły mi stopy, siadam więc przy toaletce i podciągam nogi do góry. A tutaj, przyklejony do lustra, widnieje wykres jej dni płodnych, temperatura zapisana w rogu każdego dnia: trzydzieści sześć cztery, trzydzieści sześć cztery, trzydzieści sześć cztery. Rośnie do trzydziestu siedmiu, a potem trzy kolejne dni są zakreślone w kółko, opatrzone dużymi wykrzyknikami. I ponad tym napis kredką do oczu:
"Pieprzyć Jake'a. I Madryt". Domyślam się, że nie udało mu się wrócić na jej owulację. Nagle rozlega się mocne pukanie do drzwi.
- Kate? - słyszę męski głos.
- Otwarte! - krzyczę, nagle stęskniona za towarzystwem, nawet jeśli to towarzystwo chce mi przedłużyć włosy. Do środka wchodzi Irokez z przekrzywioną tiarą.
- To dla ciebie. - Wręcza mi paczkę Fedeksu.
- Dla mnie?
- Tak mi powiedziano. - Podchodzi w moją stronę, kręcąc biodrami, i kładzie paczkę na stole, a potem spogląda spod wymalowanych powiek na ściany.
- O Boże, ona jest wspaniała.
- Nie stuknięta?
- Nie. - Kładzie rękę na swoim szczupłym biodrze. - Jest artystką, taką z prawdziwego zdarzenia. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to jak na małżeństwo o jednego artystę za dużo.
- Spogląda w lustro nad moją głową i poprawia tiarę.
- A może o dwoje artystów? - pytam.
Pijany, nie porywa się na tak skomplikowane matematyczne obliczenia, tylko wzrusza ramionami.
- Aha, i wracaj szybko, Panna Thomas biega wszędzie z twoimi włosami i wygląda, jakby kogoś oskalpował.
- Dzięki - mówię, gdy zamyka za sobą drzwi i odgradza mnie na nowo od hałaśliwego cyrku Jake'a, zostawiając samą w cichej pustelni Eden. Na widok kanciastego, pochylonego pisma Taty na naklejce z adresem czuję ucisk w żołądku. No tak. Oni. Podchodzę z paczką w kierunku okna i odsuwam zasłony. Jasne grudniowe słońce wpada do środka, zalewając pokój od podłogi do sufitu i tłumiąc hałaśliwe kolory kolażu wokół mnie swoją bielą.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas