Dolina kości

Paz rzadko kiedy przyprowadzał swych kubańskich przyjaciół do restauracji, a jego matka (której nic nie umykało) często to komentowała: co, wstydzisz się mnie? Ale problem nie na tym polegał; powodem było to, co działo się w tej chwili z Moralesem.

article cover
Świat Książki

Paz tylko dziobał smakowite jedzenie, chcąc odegrać się na matce, co oczywiście zostało odebrane jako jeszcze jeden przykład synowskiej niedoskonałości, bo Morales zgarniał żarcie obiema rękami. W końcu młody człowiek musiał się poddać, kiedy to ograniczenia fizjologii okazały się silniejsze nawet od woli pani Margarity Paz. Pochłonąwszy porcję wielkości własnej głowy, bliski łez, Morales podniósł się od stołu i udał do męskiej toalety.

- Wiesz, mamo - powiedział Paz - wydaje mi się, że to poważne przestępstwo narażać funkcjonariusza policji na eksplozję w miejscu publicznym.

- To miły chłopak - zauważyła matka, ignorując jego słowa. - Szkoda, że jego siostry są już zamężne. - Głębokie westchnienie rozczarowania. A potem przystąpienie do ataku: Jadłeś jak ptaszek. Coś z tobą nie tak.

- Wszystko ze mną w porządku, mamo. Jest środek dnia. Gdybym jadł tak jak on, mózg przestałby mi funkcjonować.

- A co, on nie ma mózgu?

- Nie potrzebuje go, dopóki jestem jego partnerem. Posłuchaj, mamo, muszę cię poprosić o przysługę...

- Nie, nie, źle wyglądasz, mój synu. Najpierw zabijasz tego brujo, a tydzień później strzelasz do kogoś innego. Nie wiesz, że po czymś takim powinieneś się oczyścić?

- Nie wybieram się do twojego ile, mamo.

- Oczywiście, że nie, wiesz wszystko najlepiej, po co w ogóle tracę czas? - Palec z czerwonym paznokciem wycelowany w jego oko. - I masz nową kobietę - oświadczyła oskarżycielsko. Jimmy poczuł, jak pot występuje mu na czoło, a zarzuela tańczy fandango w jego brzuchu. - I oczywiście wstydzisz się starej matki, nie przyprowadzasz jej do mnie. Wiem, że duchy są złe na mnie, bo jaki byłby inny powód takiego traktowania...

- Mamo, w niedzielę. Zaprosiłem ją na kolację w niedzielę.

- Mhm. Zrobię langosta a la crema. A co to za przysługi chcesz ode mnie?

- Muszę pogadać z Ignaciem Hoffmannem.

Odwróciła wzrok. To było dla niej niezwykłe.

- Już tu nie przychodzi.

- Mamo, wiem, że już tu nie przychodzi. Ukrywa się. Posłuchaj, nie interesuje mnie ten facet, nie chcę mu też zaszkodzić. Po prostu muszę z nim pogadać.

- Dlaczego myślisz, że potrafię go znaleźć?

- Daj spokój, mamo. Ignacio praktycznie mieszkał w tej knajpie. Jego ulubione miejsce jest wciąż ciepłe od jego dupy.

- Zważaj na język!

- Poza tym musisz go znać. Jest omo-orisha.

Był to domysł. Paz nie wiedział, czy Hoffmann jest wyznawcą kultu Santerii, ale ołtarz u Jacka Wilsona sugerował pewne związki. Gdzie taki biały Amerykanin jak Wilson skombinowałby podobną kapliczkę, jeśli nie u swego dawnego szefa? Wiedział, że jego matka zna wszystkich wyznawców tej religii, którzy znaczyli cokolwiek.

Teraz spojrzała na niego bez wahania. Zmusił się, by wytrzymać jej przenikliwy wzrok.

- Pomyślę o tym.

- Mamo, chodzi o śledztwo w sprawie zabójstwa. Proszę cię w uprzejmy sposób, ale prawdę mówiąc, każdy obywatel ma obowiązek pomagać policji, jeśli ta się do niego zwróci.

Wyciągnęła ręce i złączyła nadgarstki, pobrzękując bransoletkami.

- Więc mnie aresztuj.

- Mamo, daj spokój...

- Powiedziałam, że pomyślę o tym.

Paz chciał już powiedzieć, że mu się trochę spieszy, ale w tym momencie zadzwoniła jego komórka. Spojrzał na wyświetlacz.

- To moja dziewczyna. Zamierzam ją poprosić, żeby za mnie wyszła i od razu dała ci czworo wnuków.

- Och, jakiś ty domyślny!

- Cześć, Lorna. Co?! Uspokój się. Prosiak Porky? Jest już tam policja? Uhm. Okej. Okej, daj mi go do telefonu.

- Się masz, Jerry... tak, owszem. Nie, chodzi o śledztwo w sprawie zabójstwa. Tak. Masz coś o tym facecie? Tak, Prosiak Porky, słyszałem już. Nikt nie widział tamtego wozu? Uhm. Posłuchaj, możesz mi wyświadczyć przysługę? Niech ktoś przywiezie do mnie poszkodowaną. Jestem przy Dziewiętnastej i Trail... tak, w restauracji. Okej, wspaniale, postawię ci obiad. Nie, spiszę zeznanie i wniesiemy skargę. Tak, i wszystkie dokumenty. Dzięki, Jeny. Daj mi jeszcze dziewczynę.

Po kilku uspokajających słowach Paz się rozłączył i wyjaśnił matce, co się stało.

- Widzisz, nie musisz nawet czekać do niedzieli - powiedział.

- Nie jest ranna?

- Nie, ale to nic przyjemnego zostać napadniętym. Pani Paz przyjrzała się z uwagą synowi i machnęła ręką, jakby chciała dać do zrozumienia, że coś mu lata wokół głowy.

- Teraz jesteś zmartwiony. Myślę, że ta dziewczyna ci się podoba.

- Tak, to prawda, podoba mi się i chyba wpakowałem ją w niezłe kłopoty.

- Gdybyś zajmował się restauracją albo miał jakiś przyjemny zawód, nie pakowałbyś kobiet w kłopoty.

- Dziękuję, mamo, bardzo mi pomogłaś.

- Nie bądź wobec mnie ironiczny, Iago.

W tym momencie do stolika wrócił Morales, wyczuł zmianę nastroju i spojrzał pytająco na Paza, który skierował wzrok na duży zbiornik z rybami. Pani Paz jednak obdarzyła młodego detektywa promiennym uśmiechem i spytała:

- Dasz radę zjeść trochę tarty?

- Nie ma mowy, dziękuję, pani Paz, naprawdę... Skinęła na krążącego w pobliżu kelnera.

- Dwie tarty - poleciła, a kiedy je przyniesiono, zmusiła Moralesa do zjedzenia odrobiny, po czym odeszła, by zająć się innymi gośćmi.

- Nie mogę tego skończyć - wyznał Morales, wpatrując się w tarte. - Umrę.

- Okej, ale jak nie dokończysz, to nie jesteś idealnym synem kubańskim. Moja mama sporo już w ciebie zainwestowała i będzie wkurzona, jeśli nie uporasz się z tym do ostatniego okruszka. Alternatywą jest paskudna robota, którą możesz za mnie odwalić.

- Wszystko, szefie - zapewnił Morales. Paz wyjaśnił, co przytrafiło się Lornie Wise.

- Sprawę przejął Jeny McLean, ale nie będzie się zabijał w przypadku napaści, kiedy niewiele skradziono i nikt nie oberwał. Przejmij to od niego osobiście, zbadaj dokładnie teren, spróbuj znaleźć kogoś, kto widział uciekającego faceta, jego wóz, cokolwiek.

- Robi się - oznajmił Morales i podniósł się z miejsca. - Prosiak Porky, tak? Myślisz, że to coś znaczy?

- Niewykluczone, Tito. Może Elmer Fudd próbuje nam przekazać jakąś wiadomość. Albo sam królik Bugs. Dowiesz się. Jazda!

Dziesięć minut później przed Guantanamerę zajechał radiowóz policyjny, z którego wysiadła Lorna Wise. Paz czekał pod markizą. Chwycił ją i objął. Pomyślał, że wygląda okropnie, była blada, ubrudzona, makijaż rozmazany przez łzy, poza tym drżała. Chciał kogoś zabić.

Kiedy weszli do restauracji, od razu udała się do toalety i siedziała tam tak długo, że niewiele brakowało, by zawołał jedną z kelnerek i kazał jej sprawdzić, co się dzieje, ale w końcu się pokazała, nieco bardziej opanowana. Zamówił dla niej kawę i talerz torticas de Morón, ale nie tknęła niczego.

- Posłuchaj - powiedział. - Wiem, że jesteś roztrzęsiona, i cholernie mi przykro, że to się stało, ale muszę cię o coś spytać. Zdążyłaś przeczytać, co napisała w zeszycie, zanim ci go zabrali?

Przytaknęła.

- Okej, musisz mi więc powiedzieć, czy coś z jego treści, cokolwiek, może wiązać się ze sprawą. Masz to świeżo w pamięci...

- Tak, rozumiem. Ale nie wiem, co jest ważne, a co nie, to po prostu jeszcze bardziej zadziwiające przygody Emmylou. - Streściła mu zawartość trzeciego zeszytu i dodała: - To kontynuacja jej smutnej historii. Wydaje się, że doprowadziła do następnego zabójstwa, uciekła z anarchistycznym baronem narkotykowym, potem ją postrzelili. Żadne sekrety z rodzaju tych, jakie ktokolwiek chciałby poznać, albo żeby grozić człowiekowi nożem, chyba że chodzi o złoto...

- Jakie złoto?

- Ten baron narkotykowy, z którym żyła, zakopywał słoiki ze złotem wokół swojej góry. Ona wie, gdzie są schowane.

- I jakiś facet z Sudanu zjawia się tutaj, żeby je znaleźć? To nie ma najmniejszego sensu.

- Choć wszystko inne zgadza się idealnie! - zawołała łamiącym się głosem.

Starał się ją uspokoić, poklepał po dłoni, ale cofnęła ją i znów pospieszyła w stronę toalety.

Lorna krztusi się i odrobinę wymiotuje. To już drugi czy trzeci raz tego dnia. Myśli sobie, że to być może reakcja nerwowa po tym, co się wydarzyło, albo jakaś poważna choroba. Myje twarz i patrzy na swoje oblicze w lustrze. Myśli o wycieńczeniu, o tym, że ta twarz schudnie, oczy zapadną się w głąb, skóra zrobi się żółta, kiedy rak pożre ciało, a potem jeszcze woskowa, gdy przedsiębiorca pogrzebowy będzie się starał przywrócić jej naturalny wygląd, wreszcie zostanie zredukowana przez płomienie do nicości, kilku drobinek popiołu. Znowu obmacuje sobie szyję i pachy, robi to teraz co godzinę, i znajduje te same gumowate wybrzuszenia. Objawy raka naczyń chłonnych, podobnie jak poty i osłabienie, swędzenie i utrata wagi. Nie słyszała, by przy tym nowotworze występowały także mdłości, ale jest możliwe, że nastąpiły przerzuty do jelit, że choroba zaatakowała ją podstępnie, pomimo wszelkich środków ostrożności, starannej diety i ćwiczeń, aż nazbyt częstych wizyt u lekarza. Dziwne, od najwcześniejszych lat wiedziała, że jest w ten sposób skazana, może jeszcze zanim matka uległa chorobie, może komórki nam mówią nie licz na długie życie, kotku, genom jest głęboko spieprzony. Co odczuwa teraz? Konsultuje się ze swoim sercem i znajduje dziwną ulgę, nie trzeba się już więcej martwić, śmierć jest przynajmniej kresem nerwicy, ona, Lorna, może podać rękę kamikadze, zamachowcom-samobójcom, nieziemski spokój. Pewne zainteresowanie religią choć może to wynikać z jej obecnego obcowania z wariatami, chociaż może byłoby miło umierać z myślą że kochający Jezus postanowił ją zabrać. Dokąd? Nigdy wcześniej nie myślała o wieczności i uświadamia sobie nagle, że nie ma pojęcia, co ona oznacza. Czuje niepowstrzymaną chęć, by płakać, płakać i nigdy nie przestać. A także znaleźć jakiś lek, żeby wyłączyć całkowicie umysł, do samego końca. I inne pragnienia, zaskakujące.

Poprawia makijaż i wraca na salę, walcząc z nudnościami wywołanymi zapachem jedzenia. Jakaś duża kobieta w różowym kostiumie w kwiaty i z mnóstwem złotej biżuterii rozmawia z Jimmym Pazem, który wstaje grzecznie, gdy Lorna się zbliża, i przedstawia ją swojej matce. Zostaje obrzucona przeciągłym spojrzeniem i rewanżuje się tym samym. Bawi ją, że ona i pani Paz są niemal dokładnie tego samego wzrostu i, biorąc pod uwagę dwadzieścia lat różnicy między nimi, odznaczają się identyczną figurą. Pod wpływem tego spostrzeżenia uśmiecha się i czuje się jak wariatka, jest też zdumiona, że jeszcze potrafi dostrzegać w rzeczach ich komiczną stronę. Pani Paz też się uśmiecha, potem wsuwa się na siedzenie w boksie i ciągnie za sobą Lornę. Po obowiązkowych wyrazach współczucia z powodu napaści i skrótowym przedstawieniu życiorysu przez Lornę, pani Paz wypowiada komplementy na temat jej włosów i innych szczegółów, po czym dodaje: - Wiesz, wyglądasz jak poważna kobieta. Przyznaję, że jestem zaskoczona, ten mój syn, on zawsze przyprowadza tu, jak to się mówi, esąueletas...

- Szkielety - podsuwa Paz. Lorna śmieje się bezwiednie.

- To nie moja wina - zapewnia.

- Si, si, widzę, że z ciebie poważna osoba - ciągnie pani Paz. - Masz głowę na karku, porządny zawód, i muszę powiedzieć, choć rani mi to serce, że mój syn nie jest poważną osobą.

- Jezu, dzięki, mamo.

- Widzisz, właśnie coś takiego, zawsze te ironiczne uwagi. Chcesz znać prawdę? Myślę, że mogłaś trafić znacznie lepiej.

- Ja też tak uważam - mówi z kamienną twarzą Lorna. - Ale wie pani, nic na to nie mogę poradzić, on jest taki piękny.

Pani Paz patrzy na syna.

- Nie jest taki zły - przyznaje niechętnie. - Nie można go nazwać brzydkim.

Paz spogląda ostentacyjnie na zegarek i wstaje.

- No cóż, miło się rozmawia, ale muszę iść do pracy. Lorna, zawiozę cię do domu, chyba że wolisz upić się tutaj. - Obejmuje matkę i całuje w policzek. - Mamo, jak zawsze z wielką przyjemnością...

- Chcę cię jutro widzieć na lunchu.

- Nic z tego, mamo, jutro pracuję. Skoro już o tym mowa, skontaktujesz mnie z Hoffmannem czy nie?

- Przyjdź dzisiaj wieczorem na bembe - mówi pani Paz. - Wtedy zobaczymy.

- Mamo, proszę...

- Mówię poważnie. Muszę się w tej sprawie poradzić orishy, powinieneś tam wtedy być.

Rozmowa toczy się po hiszpańsku, i to w dialekcie Guantanamo, więc Lorna nie może nic zrozumieć. Teraz jednak matka kieruje spojrzenie na nią i dodaje po angielsku:

- Ją też przyprowadź.

Oddala się, by powitać jakichś szczególnie ważnych gości. Lorna zwraca się do niego:

- Gdzie masz mnie przyprowadzić?

Paz wyjaśnia związek Wilsona z Santerią, tłumaczy także, kim jest Ignacio Hoffmann, wyjaśnia z kolei jego związek ze sprawą i co to jest ile, wyznaje, że matka przyłożyła mu nóż do gardła, bo wszystkie tropy się urwały, a Hoffmann, jeśli zdoła do niego dotrzeć, jest ostatnim ogniwem, ostatnią osobą, która może wiedzieć, dlaczego ktoś taki jak Jack Wilson mógłby być zainteresowany zabójstwem jakiegoś Sudańczyka handlującego ropą naftową.

- A dlaczego matka chce, żebym przyszła?

- A dlaczego matka w ogóle czegoś chce? Nie próbuję już jej zrozumieć. Ale to może być ciekawe, wiesz, dziwaczne przesądy, w które cię wciągam.

- To coś w rodzaju wudu, tak?

- Niezupełnie. Trzeba ci wiedzieć, że moja matka jest wielką osobistością w Santerii.

- Co robi?

- Korzysta z pomocy duchów. I służy za przewodniczkę santos, kiedy schodzą na ziemię - wyjaśnia i milknie, co zaskakuje Lornę.

- Wierzysz w to?

Paz wzrusza ramionami.

- Nie, ale byłem świadkiem różnych dziwnych rzeczy. Lorna wyczuwa jego zakłopotanie i postanawia nie naciskać go dłużej.

Zajeżdżają przed jej dom. Paz pyta, czy ma po nią przyjechać później.

- Żeby zabrać mnie na zlot wudu? Jestem jak najbardziej za. Dlaczego nie? Przepowiedzą mi przyszłość?

- Może. Ja też nigdy w tym nie uczestniczyłem, więc nie wiem.

- Naprawdę? W takim razie oboje stracimy dziewictwo.

- Tak. Okej. Przyjadę po ciebie około ósmej. Dasz sobie radę?

- Nic mi nie jest, Jimmy - zapewnia Lorna. - Wejdziesz na chwilę?

- Nie, muszę wracać i zająć się kilkoma sprawami.

- Szkoda - mówi i nachyla się, by go pocałować.

Paz sądził, że będzie to zwykły pocałunek na pożegnanie, ale się mylił. Chwyciła go za głowę i przywarła otwartymi ustami do jego warg. Zrodziło się podniecenie, zaczęła ssać jego język, po chwili zadarła spódnicę i zarzuciła mu na kolana nogę. Poczuł jej rozpalone krocze na swoim udzie.

Po chwili odsunął się i spojrzał na nią. Źrenice miała nienaturalnie rozszerzone, niebieska otoczka niemal zniknęła.

- Jezu, Lorna - powiedział trochę chrapliwym głosem. - Zwolnij tempo. Będę musiał zmienić szorty.

Jej usta kąsały mu teraz delikatnie szyję.

- Przestań, Lorna - powiedział stanowczym głosem, czując się głupio, i odsunął ją zdecydowanym ruchem. Przyjrzał się z uwagą jej twarzy. Gdyby nie wiedział, że jest trzeźwa, pomyślałby, że się upiła. Osunęła się z powrotem na fotel i westchnęła przeciągle. Potem otworzyła drzwi i ruszyła powoli w stronę domu, a on dostrzegł coś dziwnego w jej kroku, był zbyt powolny i niepewny. Czuł się paskudnie, że ją zostawia, ale musiał wrócić na komendę.

- Zadzwonię do ciebie! - zawołał, ale nie odpowiedziała.

Michael Gruber
Dolina kości

Świat Książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas