Dziewczyny wojenne

Ala Wnorowska - Żadna wielka miłość

article cover
Wydawnictwo Znak

(...) W tym czasie trwają już aresztowania członków WiN, sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Podczas kolejnych spotkań z łącznikiem, Ala przekazuje schemat organizacyjny Urzędu wraz z personaliami pracowników, informacje o aresztowanych oraz wykaz agentów działających w terenie, także tych, którzy znajdowali się w bezpośrednim kontakcie z członkami WiN. W tym czasie siatka wywiadowcza już się rwie, niemal nie istnieje. Ala informuje przełożonych o chęci odejścia z pracy i w maju po raz ostatni spotyka się z "Zygmuntem". Napisałam prośbę o zwolnienie, wokół już zapadły wyroki na ludzi z organizacji. Złożyłam podanie, wyszłam z budynku i przeżegnałam się. O zwolnieniu powiedziałam łącznikowi. A on na to: "Ja też już nie wytrzymuję. Chcę studiować prawo, jadę do Krakowa". Nie wiedziałam, że za kilka miesięcy i ja będę wybierała się do Krakowa. Po wyjściu ze szpitala poszłam do Józefa Zapałowskiego, żeby mu podziękować za to, że był dla mnie dobry. Ten jeden jedyny raz spotkaliśmy się na osobności. Wcześniej w życiu nigdy nie byłam z mężczyzną. Miałam w tych sprawach dość trwałe zasady. Tym razem odłożyłam je na bok. Kiedy później okazało się, że jestem w ciąży, byłam przerażona. Ale dziś, po latach, myślę, że to Pan Bóg tak pokierował moim losem, żeby mnie uratować. (...) Ja płakałam, a on był szczęśliwy, że będzie miał dziecko. Postanowiłam urodzić. Spotkałam się z nim i mówię "Słuchaj, trzeba to usankcjonować". On - że z radością. UB nie zgodziło się na ślub kościelny, mogliśmy wziąć w najlepszym wypadku cywilny. Już załatwialiśmy formalności. Trwało to wszystko kilka miesięcy. Mieliśmy zaraz wyjeżdżać - Zapałowski był po pedagogice, miał przejść gdzieś na uniwersytet. Pytał, dokąd chcę jechać - czy to ma być Łódź, Warszawa, czy Kraków. Chciałam do Krakowa. Był koniec września, wkrótce zaczynał się rok akademicki. Pakowaliśmy się. I wtedy mnie aresztowali. (...) Po aresztowaniu Alicji Józef Zapałowski zostaje jeszcze kilka dni w domu. Przeczuwa, że też zostanie aresztowany, robi porządki, rzeczy niemal już spakowane na wyjazd do Krakowa, przekazuje rodzicom Ali. Kilka dni później, tak jak Ala, trafi do więzienia w rzeszowskim zamku. Na to samo piętro. Wkrótce po moim aresztowaniu oddziałowa na moment otworzyła celę. "Idź" - mówi. Wtedy dowiedziałam się, że Józef też tu siedzi. "Co ty tu robisz?" - pytam. "Ta zamknęli mnie" - mówi i pokazuje papier, na którym jest napisane, że jeśli wyrzeknie się wszelkich związków ze mną, odzyska wolność. Ja mówię "To idź na wolność". A on: "Nigdy nie podpiszę". Nie podpisał. (...) Pewnego razu wzięli mnie na przesłuchanie, kiedy jedną dziewczynę prowadzili na śmierć. Z celi obok. Z księdzem. Cały czas płakała. Prowadzili mnie tak, żebym wiedziała, co się z nią dzieje. Wyprowadzili ją z celi, mijałyśmy się, ja szłam do góry na przesłuchanie, ona na dół. (...)

Akt oskarżenia przeciw Alicji Wnorowskiej jest gotowy w lutym 1947 roku. Artykuł 7 i 8 dekretu z 16 listopada 1945 roku o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych, zagrożonych karą śmierci. Alicja jest w siódmym miesięcy ciąży. Rozprawie przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie przewodniczy major doktor Jan Lubaczewski. Razem z Alą sądzone są Irena Szajowska i Maria Grzegorczyk. 27 marca 1947 roku sąd uznaje je winnymi. Alę - że "będąc pracownicą Urzędu Bezpieczeństwa (...) działała na szkodę Państwa Polskiego przez gromadzenie i przekazywanie nielegalnej organizacji wywiadowczej, tzw. Brygadzie Wywiadowczej (...) dokumentów i innych przedmiotów stanowiących tajemnicę państwową (...)". Irena dostaje 15 lat, Maria - dożywocie. Ala - karę śmierci. Jest w ósmym miesiącu. Podczas odczytywania wyroku jest spokojna. Kiedy wróciłam do celi, na progu czekała strażniczka, oddziałowa Bucka. Na wieść o wyroku rozpłakała się. Zostałam sama. Nie płakałam, bardzo bałam się o dziecko, które skazano na śmierć jednocześnie ze mną. Po paru dniach wprowadzono do mnie inną więźniarkę, która miała pilnować, żebym sobie czegoś nie zrobiła. Ja jednak życie zawierzyłam Panu Bogu. Czekając na wykonanie wyroku posłałam gryps do rodziców: "Proszę się nie martwić, te szatany niczego nie mogą mi zrobić, gdyż los mój jest w rękach Boga". - "Co ma się stać, to się stanie" - myślałam. Tylko bardzo było mi żal dziecka. Kiedy Józef Zapałowski dowiaduje się o wyroku, wpada w furię. Wciąż jest na tym samym piętrze rzeszowskiego zamku. Z jego celi do celi Alicji jest niedaleko. Ala wszystko słyszy. Krzyczał, zdemolował celę, strażnicy nie dawali mu rady, przyjeżdżało pogotowie. To był potężny chłop, potrafił wziąć mnie na rękę i podrzucać. Całe piętro to wszystko słyszało.

Cztery tygodnie siedziałam z wyrokiem śmierci. Niemal równo miesiąc po wyroku urodziłam syna. I zniknął mój spokój. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, rozpłakałam się. Patrząc na synka zamartwiałam się, co się z nim stanie. Minął dzień, drugi, trzeci, czwarty. Byłam przekonana, że czekają tyko, żeby odstawić dziecko, żeby mnie stracić. Na czwarty dzień przyszło ułaskawienie od Bieruta. Dożywocie i utrata wszelkich praw. Odetchnęłam - więc jednak będę żyć. To syn mnie uratował - tak powiedział prokurator wizytujący rzeszowskie więzienie. Syn urodził się duży, zdrowy i silny. - Długi był. Bardzo duże dziecko, cały czas z matką spał w łóżku - opowiada Irena Szajowska. Staś doskonale się rozwija. Przez osiem miesięcy Ala ma go przy sobie w dwudziestoosobowej celi. To się nie da opowiedzieć, jak człowiek daje radę wszystko przeżyć. Nie tylko ja miałam dziecko, obie moje koleżanki ze szpitalnej celi też urodziły. Dzieci rosły razem. Jedna z więźniarek wystarała się o pieluszki - jej matka przyniosła na widzenie kupę rzeczy, inne podrzucały jakieś jedzenie, nawet złodziejki, kóre mogły wychodzić do pracy, zawsze coś ukradły, żeby pomóc dzieciom. Czuwałam nad Stasiem dniem i nocą, nie miałam pokarmu, ale udało mi się go załatwić. Kobieta, która w tym samym czasie urodziła, sprzedawała mi mleko. W tym wszystkim wychował mi się chłopak dorodny, taki, że wszyscy podziwiali. W celi było palenisko, więc udawało się podgrzewać wodę, mleko. Te, które wychodziły do pracy, organizowały drzazgi, kawałki tektury. Dzięki pomocy Boskiej i ludzkiej, mój syn w warunkach więziennych, chował się można rzec, dobrze. Kiedy Zapałowski dowiedział się o narodzinach syna, był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Sam dostał lipny wyrok kilka dni po moim - za jakieś wymyślone nadużycie władzy, sprawa całkowicie sfingowana. Sąd uniewinnił go od zarzutu współudziału w mojej działalności wywiadowczej. On rzeczywiście nie wiedział o mojej przynależności do Brygad Wywiadowczych. Kiedy jednak został aresztowany i zorientował się, co jest grane, odmówił wyrzeczenia się mnie. Wybrał więzienie.

Lala Lwow: Jakoś samo przyszło Około pierwszej nasza baza została otoczona przez partyzantkę sowiecką a oddział rozbrojony. Przemawiał jakiś komisarz, mówił, że nic nikomu nie będzie, że będzie to nadal polski oddział, nawet pod polskim dowództwem, tyle, że komunistycznym i pod zwierzchnością sowiecką. Potem nas ustawili w czwórki i poprowadzili na naszą bazę zimową, tam, gdzie były ziemianki. Zostaliśmy bardzo gęsto otoczeni - stali jeden obok drugiego, nic nie można było zrobić bez pozwolenia. Nagle widzę, że z tego koła utworzonego przez Sowietów, ktoś mnie woła. To był nauczyciel, Białorusin, zawsze mocno lewicowy, znałam go sprzed wojny. I on mówi "Lala - to był mój pseudonim, ale też tak mówili do mnie w domu - przejdź do nas, na tym się nie skończy". Powiedziałam, że u nich dla mnie wszystko obce, że nigdzie nie idę. Był koniec sierpnia, pogoda ładna, nie padało, sucho. Świeciło słońce, gęsty, wysoki las. Sowieci z każdym prowadzili rozmowy, wzywali każdego i przesłuchiwali. Nasz oddział liczył 200 osób. Uchroniła się przede wszystkim ta część chłopaków, która była w terenie - rozbrajali Niemców albo przynosili żywność. Po tych rozmowach Sowieci rozstrzelali 90 naszych. Ci chłopcy byli i nagle gdzieś zniknęli. (...)

Na drugi dzień oficer polityczny, Litwin mówiący po rosyjsku, wezwał mnie na przesłuchanie. Kazał mi opowiedzieć o swoim życiu. "Jesteś Rosjanką, mówił, przejdź do nas". Znów powiedziałam, że to jest dla mnie obce i że zostanę w polskiej bazie. I podpisałam to. Zabrali mnie do ziemianki, w której siedział "Kmicic" i jakiś młody chłopak mówiący po polsku trochę z białoruska. Bardzo źle znosił zamknięcie, rzucał się po ziemi, rzucał się do drzwi. W końcu udało mu się otworzyć i nagle rozpętała się straszna strzelanina, Sowieci strzelali do nas, w tę ziemiankę, kurz, drzazgi, coś się sypało. "Kmicic" kazał mi się położyć na ziemi. I słyszałam tylko głos tego chłopaka: "Za co wy mnie zabiliście!". Zginął. Strzelanina się skończyła, zostaliśmy sami z "Kmicicem". Dowódca powiedział, że rozmawiają z nim i jeśli nie dojdą do porozumienia, to wyślą go do Moskwy. Tak mu powiedzieli. Potem przyszli po niego i kazali iść. Narzucił wojskowy płaszcz i wyszedł. Nie wrócił. Zostałam sama. Rano powiedzieli mi, że jestem wolna i mogę wracać do swoich. (...)

Oddział liczył może 40 osób. W pewnej chwili "Zapora" oznajmił, że wychodzą i już nie wrócą. Pytał, czy pójdę z nimi. Szli szukać "Łupaszki". Nie słyszałam jeszcze o "Łupaszce", nie wiedziałam, kto to jest. "Zapora" miał znaleźć oddział "Łupaszki" i sprowadzić go do Sowietów. (...)

"Łupaszko" był wysoki, szczupły, łysawy, przyjemny, z każdym rozmawiał. Sowiecki plan się nie powiódł, bo "Zapora" z oddziałem przystał do "Łupaszki". Komendant powiedział, że w jego oddziale nie ma żadnej kobiety i żebym wróciła do domu. Ale ja nie mogłam wrócić. W końcu pozwolił mi zostać. (...)

Tuż przed Wielkanocą 44 roku poprosił mnie do siebie "Kitek" - dowódca tego oddziału, który przyszedł do "Łupaszki" z "Zaporą". "Zapora" już wtedy nie żył - zginął zastrzelony przez porucznika "Bohuna", bliskiego przyjaciela "Łupaszki" - domyślam się, że chciał zdezerterować. "Kitek" - może właśnie w związku ze śmiercią "Zapory" - powiedział, że nie są mnie pewni. Bo jak to - byłam w sowieckiej bazie i wróciłam. Tylu chłopaków zabrali, rozstrzelali, a ja wróciłam. Wiedzieli, że jestem Rosjanką, mimo, że rozmawiałam po polsku. Potem padło jeszcze oskarżenie, że przekazuję informacje o oddziale mamie i bratu, a oni donoszą partyzantce sowieckiej. 3 maja, byliśmy w jakiejś dużej wsi. "Łupaszko" powiedział, że mam siedzieć w jednym z domów i nigdzie nie wychodzić, bo będą mnie sądzić. Czekałam. Poprosili mnie do innej chaty, a tam był już oskarżyciel, adwokat i dwóch świadków. Oskarżyciel powiedział, że przekazuję Sowietom informacje przez mamę i brata. Mama mieszkała z bratem w Michaliszkach - dość daleko, nie miałam przecież jak do nich chodzić, brat był w organizacji, w ogóle się nie spotykaliśmy. Świadkowie to potwierdzili, oskarżenie okazało się bezpodstawne. Wszystko poszło bardzo dobrze, nikt już mnie o nic nie oskarżał. "Łupaszko" powiedział tylko: "Jeśli okaże się, że zdradzasz, to wiesz, co ciebie czeka". To znaczy - kulka. Ale wszyscy się odczepili.

(...)Zima się zrobiła, wielki śnieg. Oddział ukrył się na zimę daleko, zostaliśmy tylko we dwoje. Na Kietryki wciąż były naloty NKWD, musieliśmy się ukrywać w kopcu na kartofle, niedaleko lasu, na obrzeżach wsi. Sowieci byli we wsi niemal codziennie. Szukali nas. Zawiadomiliśmy chłopaków, że jest zbyt niebezpiecznie, żeby przysłali po nas kogoś i dołączymy do oddziału. Nie mogliśmy od razu ruszyć, bo "Łupaszko" czekał na łacznika z Białegostoku, który wkrótce miał dotrzeć z rokazami. We wsi nie mogliśmy zostać, przenieśliśmy się do lasu, do jamy, w której wcześniej żył ukrywający się Żyd. Było nas dwoje, ta jama była na jedną osobę, nie można było stać, tylko siedzieć. Leżeć też nie można było, jedynie bokiem. Nie było nawet zimno, tylko z jedzeniem kiepsko, czasem ktoś nam coś przyniósł. Właściwie to nawet nam się nie chciało jeść. Siedzieliśmy tam dwa tygodnie. Nie rozbieraliśmy się. Było ciasno. Nie rozmawialiśmy wiele. Żyliśmy w strasznym napięciu. Raz myślałam nawet, że Łupaszko mnie zadusi. Papierosa chciał zapalić, takiego skręcanego, ale nie miał już zapałek. Bardzo chciało mu się palić, ale nie miał jak. Zaczęłam się śmiać, a on nagle tak mnie schwycił mocno. Jakby chciał zadusić. Zreflektował się. 22 grudnia dotarł łącznik. Mogliśmy ruszać do oddziału. Szliśmy cały Boży dzień w głębokim śniegu. (...)

We wrześniu przyszedł z Londynu rozkaz rozwiązania wszystkiego. To wtedy, kiedy świat uznał PRL za Polskę, za właściwe państwo. "Łupaszko" musiał rozformować oddział. Zaczął rozpuszczać chłopaków, dawał im pieniądze zdobywane w bankach, spółdzielniach. Jeśli ktoś miał rodzinę, to wychodził, a kto nie miał nikogo, nie miał dokąd pójść, zostawał w oddziale. Była jesień 45 roku. Poznałam wtedy znajomą "Łupaszki" - we dwie powiedziałyśmy sobie, że dobrze byłoby trochę normalnie pożyć. Wyjechać gdzieś, studia skończyć... Powiedziałam Zygmuntowi, a on - nie, mam z nim zostać. Zostałam. (...)

29. czerwca byłam przeziębiona. Położyłam się wcześniej. Zygmunt i nasz gospodarz siedzieli w pokoju obok, pili, rozmawiali. Gospodarz mówił, że niebezpiecznie, że po górach biegają enkawudziści i KBW, że wyłapują. Zasnęłam. Na drugi dzień - walenie do drzwi - jakiś chłopak uciekający szuka schronienia. Gospodyni wpuściła, schowała go na strychu. W oddali, od gór słychać było jakieś strzały. Potem umilkły. Wyszłam na balkon, cicho, czerwiec, słońce, piękna pogoda, nikogo nie ma. Położyłam się na trochę. Obudziło mnie łomotanie do drzwi, gospodyni wpuszcza, szukają na strychu, po chwili pełno wojska, dom otoczony. Słyszałam, jak wbiegli na strych, wyprowadzili tego chłopaka, ręce związane. Potem wszystkich nas zebrali, postawili pod ścianą, Zygmunta zabrali do kuchni, mnie do drugiego pokoju, gospodyni z dziećmi została. Pytają mnie o nazwiska, ja mówię, że nikogo nie znam, nie wiem. Wprowadzili mnie do kuchni, gdzie "Łupaszko" już siedział ze związanymi rękami. Okazało się, że chłopak, który uciekał, był podstawiony, że to nas szukali. Na nocną koszulę nałożyłam płaszcz, wsadzili nas do samochodu i zawieźli do Myślenic a potem do Krakowa. Noc spędziliśmy osobno. Nazajutrz wsadzili nas w samolot i wywieźli do Warszawy. Na Szucha. (...)

Przez pięć ostatnich lat byliśmy razem niemal bez przerwy dzień w dzień. Miałam do "Łupaszki" wielkie zaufanie i wdzięczność za opiekę, którą mnie otaczał w partyzantce. Nie wyróżniał mnie specjalnie, ale zawsze wiedziałam, że o mnie pamięta. Zawsze mówiłam do niego "panie komendancie". Nie pamiętam, kiedy zaczęłam mówić po imieniu - może w Kiersnowie? Może, kiedy siedzieliśmy w tej pożydowskiej jamie? Nie było tam warunków, żeby myśleć o miłości - brudno, chłodno, głodno. Ale wtedy mniej więcej ludzie zaczęli brać nas za małżeństwo, tam zamieszkaliśmy w jednym domu. Ale zakochałam się w nim wcześniej - to jakoś tak samo przyszło, dużo wcześniej. Chyba po tej walce, wtedy kiedy oboje ranni byliśmy, mieszkaliśmy w jednym majątku. Byłam tam przez dwa tygodnie, przyjechał "Łupaszko" i tam chyba się zbliżyliśmy. Mówił do mnie po imieniu, nigdy "Lala", jak wszyscy...
Dziewczyny wojenne
Łukasz Modelski
Wydawnictwo Znak

Przeczytaj także wywiad z autorem

Wydawnictwo Znak
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas