Gdybym ci kiedyś powiedziała - fragment

Matka nauczyła mnie robić na drutach i na szydełku, przekazała mi swoją wiedzę o korzonkach i ziołach - roślinach na mdłości, na przeczyszczenie, na przywidzenia. Ari był moim nieodłącznym towarzyszem.

Gdybym ci kiedyś powiedziała
Gdybym ci kiedyś powiedziałamateriały prasowe

Ludzie w wiosce szeptali, że Ari ma ogon, taki sam jak wół, zwinięty w spodniach. Nie widziałam u niego ogona, gdy był mały, ale może wyrósł mu w wieku dojrzewania, który u Ariego zaczął się wcześnie. Wsiowa plotka była mu obojętna, ale gdy tylko matka go za coś skrzyczała, wciskał głowę w jej spódnice i wył.

Często wypuszczał się do lasu. Nie wiedzieliśmy, co tam robi. Znikał na wiele godzin i wracał obszarpany, z włosami pełnymi rzepów i brunatną skorupą na ustach - uspokojony.

Ja tylko raz straciłam do niego cierpliwość. Któregoś wieczoru siedziałam i cerowałam jego ocieplaną sianem kurtkę, po raz dziesiąty w ciągu tyluż dni. Ogień palił się słabo, ja co chwila kłułam się w palec, a w sianie kurtki pełno było drobnych stworzeń, które mój brat lubił zbierać - chrobotały i popiskiwały obrzydliwie. W końcu nie wytrzymałam i rzuciłam kurtką w Ariego, który kucał, nucąc pod nosem, w swoim ulubionym kącie.

- Co z tobą jest? - krzyknęłam. - Czy ty w ogóle nie masz rozumu? Nie możesz się zachowywać jak inni ludzie?

Przytulił kurtkę i, kiwając się na piętach, dalej nucił coś gardłowo, zapatrzony szklanym wzrokiem w ogień. Matka spojrzała na mnie gniewnie znad niemowlęcia, któremu właśnie dawała piersi, i powiedziała:

- Jemu nic nie brakuje, jest doskonały, i tu jest jego miejsce.

Pogłaskała Ariego po włosach i przytuliła dziecko do piersi, a miała przy tym taką minę, że to ja poczułam się dziwadłem.

* * *

Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec ubił wilczycę, a matka uszyła mi z jej skóry opończę. Wilcza głowa ze sterczącymi uszami stanowiła kaptur, skóra przednich łap osłaniała mi ramiona, a ogon wlókł się po ziemi. Okrycie było ciężkie, szorstkie i cuchnące, ale ciepłe.

Tej zimy matka często posyłała mnie do lasu po lecznicze rośliny, wegetujące pod śniegiem. Sama nie mogła chodzić, bo spodziewała się piątego dziecka i trudno było jej się schylać. Naciągałam więc na głowę futrzany kaptur i spędzałam w lesie długie godziny. Tamtejsze drzewa miały ciemną korę i rozrośnięte konary - nawet bez liści przesłaniały słońce, więc w lesie zawsze, także w południe, panował półmrok. I martwa cisza, którą czasem tylko przerwał szum osuwającego się śniegu albo cichy jęk drzew poruszonych wiatrem.

Z każdą kolejną wyprawą zapuszczałam się w las coraz głębiej. Nadstawiałam pilnie ucha, czy znikąd nie dobiega odgłos stłumionych śniegiem kroków. Z siatką zawieszoną na szyi czołgałam się na kolanach, rozgrzebując gołymi dłońmi śnieg w poszukiwaniu roślin, których żądała matka. Palce czerwieniały mi z zimna, a po plecach i ramionach spływał pot. Grzebałam chwilę, chowałam dłonie pod pachy, żeby je rozgrzać, i znów grzebałam.

Któregoś popołudnia, gdy odpoczywałam na klęczkach, grzejąc ręce pod opończą, usłyszałam trzask gałęzi. Było jeszcze wcześnie, ale światło w lesie przypominało zmierzch - śnieg lśnił intensywnym błękitem. Miałam uczucie, że drzewa tłoczą się ze wszystkich stron, jakby mnie obserwowały.

- Hop-hop, panienko - odezwał się czyjś głos.

Rozejrzałam się wokół, odrzuciłam kaptur i spojrzałam w górę. Zobaczyłam dyndające buty z cholewami. Na gałęzi, wysoko nad moją głową, siedział mężczyzna. Chciałam uciec, ale kolana mi zdrętwiały od długiego klęczenia na śniegu i nie mogłam się ruszyć.

- Śliczny dzień, prawda? - powiedział i uśmiechnął się.

Wlepiłam w niego wzrok. Wiedziałam, że to bandyta, poznałam po ubraniu i po tych miękkich skórzanych butach, które sięgały mu do kolan. Ludzie z mojej wioski chodzili okutani przed zimnem w warstwy wełny i juty. Ale ten człowiek miał na sobie strój przylegający do ciała: obcisłe spodnie i krótką kurtkę, zapewniające swobodę rękom i nogom. Była w nim jakaś nonszalancka, kocia zwinność.

- Sporo masz roboty, co? - zagadnął.

Udało mi się wstać. Teraz mogłam wyraźniej zobaczyć jego twarz. Gładko ogoloną o ostrych rysach, poznaczoną czerwonymi i białymi plamami od mrozu. Uśmiechnął się; było coś wymuszonego w tym uśmiechu, w grymasie spękanych warg odsłaniających zęby. Oczy miał nadzwyczajnie jasne i świdrujące - nigdy jeszcze nie widziałam takich oczu: wyglądały jak dwie bryłki lodu w jego twarzy i nawet z tak dużej odległości czułam, jak mnie przewiercają. Włosy opadały mu na czoło długimi, ciężkimi lokami.

Wydał mi się przybyszem z innego świata - tak niewielu widziałam dotąd młodych mężczyzn. Chłopców z mojej wioski wcielano do wojska, gdy tylko zaczynali tracić chłopięcą figurę, a wszyscy starsi mężczyźni wyglądali jak mój ojciec: brodaci, o baryłkowatych torsach, z włosami w nozdrzach.

Zarzucał głową jak koń, odgarniając włosy z czoła. Dostrzegłam nóż myśliwski w pochwie przewieszonej na rzemieniu przez jego pierś. Chciałam uciekać, chęć ucieczki aż mnie dławiła - ale nie mogłam oderwać od niego oczu, stałam zafascynowana boleśnie, jak przed wściekłym psem, i bałam się odwrócić do niego plecami.

- Co ty tam masz, panienko? - zapytał. Jego głos był najdziwniejszy ze wszystkiego: brzmiał tak, jakby ten człowiek nie mówił wcale tego, co myśli. Skrzypnęło mi w kolanach. Pokazałam mu grzyba koloru ziemi, którego trzymałam w garści.

- Daj no go tutaj - powiedział. Rzuciłam w górę, a on wychylił się i złapał grzyba w locie. Przyjrzałam mu się w tej chwili, gdy rozpostarł ramiona na tle nieba. Zobaczyłam napięte ścięgna szyi i delikatny spód podbródka.

Pomyślałam: powinien nosić szalik, bo się zaziębi.

Ująwszy grzyba między kciuk i palec wskazujący, przyglądał mu się z niesmakiem.

- Na co to? - spytał.

Poczułam, że oblewam się rumieńcem.

- No, mów - zażądał. - Co się ze mną stanie, jak go zjem?

- To na ulżenie w bólach porodowych - odszepnęłam.

Szczeknął krótkim śmiechem, po czym powiedział:

- Zatrzymam go sobie, skoro znalazłaś go pod moim drzewem. To moje ulubione drzewo, bo ma twarz podobną do mojej starej babci. Widzisz jej nos? Tu, gdzie ta odłamana gałąź; te dwie dziury po sękach to oczy, a to zbutwiałe zagłębienie pod spodem wygląda kropka w kropkę jak jej zwiędłe, ściągnięte usta. Podejdź bliżej i przypatrz się. Podejdź bliżej, mówię.

Nigdy dotąd nie myślałam o rzeczach w taki sposób, ale nagle, gdy pokazał mi tę twarz, zobaczyłam ją, jakby za sprawą jego słów wyszło na jaw to, co było ukryte - i w gwałtownym szoku, któremu towarzyszyły lekkie mdłości, uświadomiłam sobie, że jest więcej niż jeden sposób widzenia świata.

- Skoro dałaś mi prezent, to i ja powinienem dać ci coś w zamian - powiedział. Sięgnął ręką pod koszulę, wyciągnął coś i od niechcenia rzucił w śnieg.

Nie powinnam była tego podnosić, ale podniosłam. Wyglądało jak jajko, ale całe ozdobione było kamieniami połyskującymi jak ogień i lód, i misterną, pełną esów-floresów koronką lśniącego metalu. Świeciło w moich skulonych dłoniach. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam takich kolorów.

- Zajrzyj do środka - powiedział.

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas