Granica lodu

Bezimienna dolina biegła pomiędzy nagimi wzgórzami długim, pstrokatym pasmem szarej, tylko miejscami zielonej ziemi, pokrytej gdzieniegdzie starym mchem, porostami i rzadką trawą.

article cover
Wydawnictwo Zysk i S-ka

Wreszcie go znalazł. Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Rozłożył ręce i wydał głośny okrzyk zadowolenia. Wzgórza zwielokrotniły jego głos donośnym echem, które kilkakrotnie do niego powracało, po czym uciekało, aż wreszcie zupełnie zanikło. Zapadła cisza i mężczyzna rozejrzał się po otaczających go wzgórzach, oceniając aluwialne formy erozji. Ponownie zatrzymał wzrok na skałach osadowych o wyraziście rozdzielonych warstwach. Następnie znowu popatrzy ł na ziemię. Poprowadził muły dziesięć jardów i czubkiem buta trącił kolejny kamień, odwracając go na drugą stronę. Kopnął trzeci kamień, a potem czwarty. Same koezyty - dolina była nimi po prostu usłana.

NOWY JORK
20 maja, godz. 14.00

Sala licytacji w Domu Aukcyjnym Christie's była przestronnym pomieszczeniem, o ścianach obitych boazerią z jasnego drewna, oświetlonym kwadratowymi żyrandolami zwisającymi z sufitu. Chociaż parkiet na podłodze ułożony był w piękne jodełki, prawie nie było ich widać pod niezliczonymi rzędami krzeseł - zapełnionych do ostatniego miejsca - oraz stopami dziennikarzy, licznych spóźnialskich i zwykłych ciekawskich, zgromadzonych przed tylną ścianą. Kiedy prezes domu aukcyjnego wszedł na centralne podwyższenie, w pomieszczeniu zapanowała cisza. Długi kremowy ekran za jego plecami, na którym podczas zwyczajnych aukcji wieszano zazwyczaj licytowane obrazy, był pusty. Prezes postukał w blat drewnianym młotkiem aukcyjnym, popatrzył pobieżnie po zgromadzonych, wyciągnął z kieszeni marynarki jakąś kartę i przez chwilę uważnie się w nią wpatrywał. Wreszcie umieścił ją na blacie przed sobą, lekko z boku i znowu spojrzał na ludzi.

- Jak mniemam - powiedział do mikrofonu, a krótkie angielskie głoski lekko rezonowały w głośnikach - przynajmniej kilka osób spośród państwa jest świadomych, co mamy dzisiaj do zaoferowania. Przez salę przebiegł cichy szmer stonowanego rozbawienia. - Żałuję, że nie mogliśmy tego wynieść na podium, żeby państwo sami to zobaczyli, jednak jest to nieco zbyt duże.

Wśród zgromadzonych znów rozległy się śmiechy. Prezes najwyraźniej napawał się wagą tego, co miało się za chwilę wydarzyć.

- Przyniosłem jednak mały fragment, powiedzmy, że dowód, gwarancję, iż będą państwo uczestniczyli w licytacji autentycznego przedmiotu.

Wypowiedziawszy te słowa, prezes skinął głową i na podwyższenie lekkim krokiem gazeli wszedł młody, szczupły człowiek. W obu rękach trzymał małe pudełko, obite aksamitem. Niemal natychmiast zdjął z niego pokrywę i półkolistym ruchem, kierując wnętrze pudełka ku zgromadzonym, pokazał im jego zawartość. Wśród ludzi przebiegł szmer, który wkrótce ucichł. W środku, na białym aksamicie, leżał skręcony ciemnobrązowy kieł. Miał mniej więcej siedem cali długości i wystrzępioną wewnętrzną krawędź. Prezes odchrząknął.

- Konsygnantem artykułu numer jeden, jedynego przedmiotu licytowanego w dniu dzisiejszym, jest naród Nawaho, na podstawie porozumienia powierniczego z rządem Stanów Zjednoczonych Ameryki.-Zmierzył uważnym wzrokiem wszystkich zebranych. - Przedmiotem tym jest skamielina. - Popatrzył na leżącą przed nim kartkę. - W roku 1996 pasterz Nawaho, o personaliach Wilson Atcitty, zagubił kilka owiec w górach Lukachukai, na granicy Arizony z Nowym Meksykiem. Poszukując swoich owiec, natrafił na wielką kość wystającą ze ściany piaskowca w jakimś zapomnianym kanionie. Geolodzy nazywają te pokłady piaskowca formacją piekielnej zatoki; pochodzą one z ery kredy. Wiadomość dotarła do Muzeum Historii Naturalnej w Albuquerque. W porozumieniu z Nawahami geolodzy z muzeum rozpoczęli prace, których celem było wydobycie całego szkieletu. W miarę postępu robót zorientowano się, że chodzi o dwa poskręcane szkielety. Naukowcy ustalili, że jeden z nich należał do tyranozaura, a drugi do triceratopsa. Tyranozaur trzymał szczęki zaciśnięte na szyi triceratopsa, tuż pod grzebieniem. Jednym mocnym kłapnięciem szczęk był w stanie odgryźć jego łeb. Z kolei triceratops zdołał wbić środkowy róg głęboko w klatkę piersiową tyranozaura. Oba stwory wyzionęły ducha razem, złączone w straszliwym śmiertelnym uścisku. - Prezes odchrząknął. - Nie mogę się doczekać filmu. Wśród zgromadzonych znów rozległy się głośne śmiechy. - Pod triceratopsem paleontolodzy znaleźli pięć kłów tyranozaura, które ten najprawdopodobniej stracił podczas gwałtownej walki. Oto jeden z tych kłów. - Prezes skinął na asystenta, który zamknął pudełko. - Kamienny blok, ze znajdującymi się w nim dwoma dinozaurami, został wycięty ze zbocza górskiego i wystawiony na widok publiczny w muzeum w Albuquerque. Następnie przetransportowano go do Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, gdzie prace badawcze są wciąż kontynuowane. Dwa szkielety nadal częściowo tkwią w skale z piaskowca. - Prezes znów zerknął do notatek. - Według naukowców, z którymi konsultował się nasz dom aukcyjny, są to najlepiej zachowane szkielety dinozaurów, na jakie kiedykolwiek natrafiono. Dla nauki mają wprost nieocenioną wartość. Główny paleontolog nowojorskiego muzeum stwierdził, że jest to najwspanialsza skamielina, jaką kiedykolwiek odnaleziono. Prezes starannie poskładał kartki i sięgnął po młotek. Na ten sygnał jego trzej pomocnicy, niczym widma, wskoczyli na podwyższenie. Wśród absolutnej ciszy zastygli w bezruchu. Telefonistki zamarły na swoich stanowiskach ze słuchawkami w rękach. Linie telefoniczne zostały otwarte.

- Oceniamy, że licytowany dzisiaj artykuł wart jest dwanaście milionów dolarów. Cena wywoławcza wynosi pięć milionów. - Prezes uderzył młotkiem w drewnianą podstawkę. Wśród uczestników aukcji dał się słyszeć szmer nawoływań, ludzie wykręcali głowy, chcąc widzieć reakcje innych, jednak niemal natychmiast zaczęły się podnosić tabliczki z numerami licytujących.

- Mam pięć milionów! Sześć milionów! Dziękuję, mam siedem milionów! - Ludzie przebierali nerwowo nogami, podwyższali stawki i wykrzykiwali je w kierunku prowadzącego aukcję. Hałas w sali stopniowo narastał. - Mam osiem milionów!

Hałas wzmógł się, gdy pobita została rekordowa cena, jaką dotąd zapłacono za szkielet dinozaura.

- Dziesięć milionów! Jedenaście milionów! Dwanaście! Dziękuję, mam trzynaście! Mam czternaście! Piętnaście!

PUSTYNIA KALAHARI
1 czerwca, godz. 18.45

Sam McFarlane siedział ze skrzyżowanymi nogami na piasku. Wieczorne ognisko z suchych gałęzi położonych na gołej ziemi rzucało drżące cienie na cierniste krzewy otaczające obóz. Najbliższe osiedle ludzkie leżało w odległości mniej więcej stu mil za jego plecami. Popatrzył po niewyraźnych sylwetkach pomarszczonych ludzi, kucających wokół ogniska. Byli nadzy, jeśli nie liczyć przepasek, które mieli przewiązane wokół bioder. Ich oczy lśniły. Buszmeni San. Minęło wiele czasu, nim zdołał zyskać ich zaufanie, jednak gdy raz je zdobył, było ono już niewzruszone. Zupełnie inaczej, rozmyślał McFarlane, niż w rodzinnych stronach. Przed każdym Buszmenem leżał zdezelowany, przechodzony wykrywacz metali. Kiedy McFarlane wstał, Buszmeni San nawet się nie poruszyli. Zaczął mówić, powoli, niezgrabnie, w ich dziwnym języku przywodzącym na myśl trzaskanie. Początkowo, gdy z trudem udawało mu się dobierać słowa, rżeli szyderczo, jednak McFarlane miał naturalną zdolność do nauki języków i w miarę, jak kontynuował, mężczyźni milkli i wreszcie wokół ogniska zapadła pełna respektu cisza. Kończąc mówić, McFarlane wygładził połać piasku. Używając kija, zaczął rysować na niej mapę. Buszmeni wysunęli do przodu głowy, chcąc dokładniej przyjrzeć się rysunkowi. Mapa szybko nabierała kształtów i San wkrótce już przytakiwali, gdy McFarlane wskazywał na niej różne punkty. Chodziło mu o płaskowyż Makgadikgadi, leżący na północ od obozu: tysiące mil kwadratowych niecek po wyschniętych jeziorach, piaszczyste pagórki i zasadowe równiny, beznadziejnie wymarłe, niezamieszkane. Niemal na samym środku płaskowyżu narysował kijem małe koło, po czym wbił w nie kij i z szerokim uśmiechem popatrzył po zgromadzonych. Nastąpiła chwila zupełnej ciszy, którą przerwało jedynie nawoływanie samotnego ptaka ruoru nad płaskim pustkowiem. Zaraz jednak San zaczęli rozmawiać pomiędzy sobą przytłumionymi głosami. Ich krótkie, urywane słowa przypominały trzaski małych kamyków toczących się w wartkim i płytkim strumieniu. Pewien kościsty starzec, przywódca grupy, wskazał na mapę. McFarlane pochylił się ku niemu, starając się zrozumieć jego słowa. Tak, znamy ten teren, mówił stary. Zaczął opisywać szlaki przecinające opustoszały obszar, znane tylko ludowi San. Za pomocą gałązki i kilku kamieni przywódca oznaczał miejsca, w których znajdują się źródła wody, gdzie żyją zwierzęta i gdzie można natrafić na różne korzenie i rośliny. McFarlane czekał cierpliwie. W końcu w grupie znów zapanowała cisza. Przywódca odezwał się do McFarlane'a. Mówił teraz bardzo powoli. Tak, chcieliby uczynić to, o co prosi ich biały człowiek. Boją się jednak maszyn białego człowieka, a także nie rozumieją, czego właściwie szuka. McFarlane znowu wstał i wyciągnął kij wbity dotąd w mapę. Wydobył z kieszeni małą bryłkę żelaza i położył ją w dziurze, która pozostała po kiju. Wepchnął ją głęboko do środka i zakrył piaskiem. Następnie podniósł się, wziął do ręki wykrywacz metalu i włączył go. Rozległ się krótki, wysoki dźwięk. Wszyscy Buszmeni czekali w nerwowym napięciu, co będzie dalej. McFarlane odszedł dwa kroki od mapy, odwrócił się i ruszył do przodu, unosząc wykrywacz tuż nad powierzchnią ziemi. Kiedy tarcza wykrywacza znalazła się nad bryłką żelaza, rozległ się jakby skrzek. San, przestraszeni, błyskawicznie odskoczyli do tyłu i zaczęli gwałtownie coś mówić, wszyscy naraz. McFarlane uśmiechnął się, powiedział kilka słów, i San powrócili na dawne miejsca. Wyłączył wykrywacz i skierował go ku przywódcy, który niechętnie wziął urządzenie do ręki. McFarlane pokazał mu, w jaki sposób wykrywacz należy włączać, a następnie powoli poprowadził starca nad koło, każąc mu zakreślać wykrywaczem półkola nad piaskiem znajdującym się przed nim. Urządzenie znowu zaskrzeczało. Starzec wzdrygnął się, ale zaraz na jego twarzy pojawił się uśmiech. Ponownie najechał wykrywaczem nad koło, potem jeszcze raz, a na jego pomarszczonej twarzy kwitł coraz szerszy uśmiech.
Douglas Preston i Lincoln Child
Granica lodu

Wydawnictwo Zysk i S-ka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas