Hermańce

O Jagodzie, z którą urządzałem sobie każdego lata małe tete-a-tete, mówiono, że śpi na szmalu. Szeptał o tym, uśmiechając się znacząco, Kazik Janczak, bo to on pierwszy poznał Jagodę, gdy zepsuł się jej samochód.

article cover
Wydawnictwo WAB

Nie żebym był nie wiadomo jak dumny ze swej stołecznej zdobyczy, bo chłopaki słusznie mawiali, że jeździłem ostro "na warszawskich numerach". Dumny byłem raczej z tego, że dwa lata temu, podczas letniej mszy, to właśnie na mnie, a nie na Edku, Kostku czy młodym Janczaku, spoczęło niebieskie oko Jagody. Z tłumu odświętnych garniturów męskiej młodzieży wyłowiło mój, ten kombinowany. Spodnie takie sobie, białe, z kieszeniami na skos, ale za to marynara sztruksowa, dopasowana. Pamiętam, stałem pod chórem. Belka pomstował na rozwiązłość życia przedmałżeńskiego, przekonując nas, że tak być nie może, że to skandal i obraza Boska. Wprawdzie poskąpił przykładów, ale nawet na te ogólniki byłem skłonny przystać. Nie zdążyłem jednak, ponieważ właśnie wtedy dostrzegłem owo spojrzenie, jakże inne od spojrzeń hermańskich dziewuch. Śmiałe, zwycięskie, takie, którego nie można zignorować, gdyż byłby to grzech. Zwłaszcza tam, w świątyni, wobec nieruchomych figur i rozmodlonych ust. Odpowiedziałem więc na owo spojrzenie, podnosząc lekko głowę. Leciuchno, ale wystarczająco, by odczytać nieme życzenie Jagody.

A potem, kiedy czekała na mnie przed kościołem i zamachała w moją stronę białą ręką, wiedziałem już, że nie raz będę wsiadał do jej volkswagena i pozwolę się wieźć na krańce hermańskich lasów. Że nie raz będzie pode mną wzdychała i jęczała, że będzie nade mną purpurowiała i bledła, a jej marmurowa twarz usiana jasnymi piegami wyda mi się, wbrew rozsądkowi, nawet ładna.

Przypominam sobie te wszystkie detale dość nerwowo, gdyż już wczoraj dostrzegłem przed domem Marcelowej nowiuśkiego golfa z fotelami zakrytymi płachtami folii. Jak dywan u Miszków, w celu ochrony przed zabłoconymi buciorami gości. Golf wyglądał bezczelnie dobrze, bo pewnie minutę temu zjechał z niemieckiej taśmy, aby świecić nam po oczach srebrną karoserią. Gorzej, że Edek widział przy nim obcego faceta, co mogłoby oznaczać, że Jagoda przyjechała na tegoroczne wakacje z osobistym wyposażeniem.

Gdyby te przypuszczenia okazały się prawdziwe, gdyby istotnie jakiś przypadkowy koleś przyjechał tu z moją miejską laską i zamierzał towarzyszyć jej w plenerowych rajdach z kocem na tylnym siedzeniu, byłbym niepocieszony. Mało powiedziane - byłbym tak wkurwiony jak Walek Nagroda, który nakrył kiedyś swoją matkę obściskującą się na dożynkach z Kaziem Czapeczką. A może jeszcze bardziej, gdyż matka Walka zapiła wtedy w trzy dupy, a Jagoda alkoholu z reguły nie używała, co sprawiało, że nie było dla jej postępku żadnych okoliczności łagodzących.

Pełen niespokojnych myśli siedziałem pod parasolem "Malczika" i spoglądałem ponuro na zwieszającą się coraz niżej deszczową chmurę. Nadciągała spod Szarłatów, milcząca i przepełniona burym gniewem. Szła odważnie, ocierając się obcesowo o białe i łagodne niczym stado baranów obłoki. Zrozumiałem, że nade mną rozgrywa się bezkrwawy bój o dominację na niebie. I odkryłem, że ja jestem jak ta chmura, z trudem unosząca nad ludzkimi głowami nagromadzoną wewnątrz energię, pobłyskująca ukrytym ładunkiem złej woli. Natychmiast zerwałem się z barowej ławki, gotów biec w ulewnym deszczu pod okna Marcelowej, wyciągnąć galanta z Warszawy za frak i spuścić mu ulewne lanie. Bez słowa wyjaśnienia. Bo i co tu wyjaśniać, zważywszy, że ten obcy facet może nawet nie wiedzieć, że dmuchnął moją laskę i poniekąd moje nowe auto.

- A piwo? - Edek spojrzał na mnie pytająco.

- Niby co, piwo? - odwarknąłem.

- No, kto wypije? - nie ustępował, patrząc na mnie z koleżeńskim spokojem. - Dla byle dupy piwo zostawisz? - nie mógł uwierzyć.

Ciężko opadłem na ławę i objąłem kufel obiema rękami.

- Jagód w lesie znajdziesz w chuj, a piwo na krzaku nie rośnie - zaśmiał się rubasznie Kaziu Czapeczka, a z nim cały bar.

Spojrzałem na niego tak, że natychmiast zamilkł i udawał, że ogląda swój tatuaż z więzienia.

A ja spokojnie dopijałem piwo, przeklinając moment, kiedy zostawiłem Małgośkę dla Jagody, zwłaszcza że Gośka niespodziewanie zniknęła z naszej wsi, ale za to w mojej głowie zadomowiła się na dobre. Jak na złość.

- No, to o czym będzie ta twoja powieść? - zapytał nagle Edek. Spojrzałem na niego badawczo. Nie kpił.

- Widzisz, kolego... - rozpocząłem, starannie dobierając wyrazy. - Nie jest to łatwe pytanie, gdyż nawet autor dokładnie nie wie, o czym będzie jego powieść.

- Jaki autor? - Edek poruszył się na ławeczce.

- Innymi słowy, ja - wyjaśniłem, celowo zniżając głos, aby efekt był silniejszy.

- Jak to, ty? - zaniepokoił się Edek. - Z reguły autorzy nie żyją. Chyba że... - dodał po chwili namysłu...

- Że co? - podchwyciłem.

- Że zamierzasz się jakoś z tym życiem uporać, na Suchych Bagnach zawisnąć. W gumiakach i flanelowej koszuli. Pamiętam, że Orlik tak się ubrał w ostatnią drogę. Albo utonąć jak nasza Zośka. Albo jeszcze ciekawiej odejść w zaświaty. Mógłbyś na przykład wyskoczyć oknem - rozmarzył się Edek. - Ale w Hermańcach nie znajdziesz odpowiednio wysokiego domu... Pomyśl tylko - ciągnął, zapatrzony w krople deszczu, głośno kapiące w prowizorycznej rynnie. - Nie dość, że w Hermańcach nudy, nieprawdziwe życie, to trudno nawet interesująco umrzeć. Na ulicy nie zginiesz, bo nic nie jeździ. Z wysokości nie skoczysz, bo wszędzie płasko jak na brzuchu modelki. Nie utopisz się, bo to wstyd. Jeszcze najlepiej byłoby się zapić na umór, ale do tego trzeba jednak trochę kasy...

Odruchowo pogrzebałem w kieszeniach. Parę groszy na przytłumienie czarnych myśli odezwało się cichym brzękiem, ale nawet to odkrycie nie przyniosło oczekiwanej ulgi.

Odkryłem z przerażeniem, że Edek miał cholerną rację. Nie mogłem pozwolić sobie na byle jaką śmierć, gdyż odejście pisarza jest zawsze burzliwie komentowane przez jego biografów. Wcześniej o tym nie pomyślałem, nie zastanawiałem się nad rozlicznymi ograniczeniami, jakie trzymają artystę w żelaznym uścisku niewyobrażalnych poświęceń. Zmuszają go do uczestnictwa w legendzie, w jakimś micie... Może nawet w plotce, byle stała się prawdziwsza od prawdy. A skąd ja, zwyczajny chłopak od Złotowskich, wytrzasnę osobistą historię, z której badacze będą kiedyś wyciągać wnioski dotyczące mojego życia i osobowości? Skąd ja, syn gospodyni domowej i miernego kamieniarza, wezmę biograficzne blaski i cienie swego nędznego żywota, spędzanego między szarłatańskim lasem a Doliną Majtek? Niby w jaki sposób, nie śmierdząc kasą, mam mieć ciekawe, pełne przygód życie i jeszcze bardziej atrakcyjną śmierć?

Spojrzałem na Edka z niewyobrażalnym bólem.

- Źle jest, Edku - powiedziałem cicho, strzepując popiół na przemoczoną deszczem serwetkę. - Źle jest mianowicie z tego powodu, że autor nie tylko musi pisać, lecz także zastanowić się, jak wykorkować w wielce oryginalny sposób.

- Niby dlaczego? - Edek wyglądał głupio z otwartymi ustami.

- Ponieważ wybitny autor nie może mieć łatwo. Czaisz? Gdyby miał łatwo, każdy, kto pisze, mógłby zostać wybitnym autorem. Ale mówi się tylko o tych, co mieli zawsze pod górkę.

- Coś w tym jest - zamyślił się Edek. - W szkole się omawiało samych popaprańców. Biedę klepali, groszem nie śmierdzieli, laski ich nie kochały... Sami tacy... - westchnął i spojrzał na mnie współczująco. - Przechlapane masz, chłopie - dodał ponuro i zajrzał do pustego kufla.

- Nic na to nie poradzę. Taki los - zadumałem się, wyciągając ostatnie złotówki na piwo. - I jeszcze ten cholerny frajer, co przywlókł się tu z Jagodą... Chyba go z tego wszystkiego spiorę.

- Daj spokój - Edek ożywił się i uśmiechnął do Wani, nadchodzącego z pełnym kuflem. - Ja bym na twoim miejscu palcem takiego nie tknął!

? Teraz przegiąłeś ? oburzyłem się, bo Edek zawsze pierwszy łapie za sztachety, jak mu ktoś po kurniku chodzi.

? W twojej sytuacji bym nie tknął ? powtórzył, ścierając pianę z warg. ? Nie daj Boże, będziesz sławny...

? Zapewne ? wzruszyłem ramionami.

? I twoją fotkę zamieszczą w jakimś podręczniku. Na przykład do polskiego...

? Kto wie? ? zgodziłem się, wciąż nie rozumiejąc, do czego zmierza.

? ... a obok ciebie taka Jagoda... Jako kochanka pisarza, ma się rozumieć...

Zmarkotniałem.

? Wolałbym Hankę Kortuszównę ? wyznałem cicho.

? No i o to mi się rozchodzi! ? Edek z całej siły klepnął mnie w kolano. ? A tu, zamiast Hanki, taki albinos w cętki. Przecież nie sfotografują jej wypasionego golfa, tylko tę buźkę dziwną, co nie? Wstyd na całą wieś! - ze współczuciem pokręcił głową.

- O kurwa - szepnąłem tylko i pociągnąłem potężny haust piwa.

Rzeczywiście! Jeśli trafi mi się pośmiertnie jakiś nachalny biograf, który wygrzebie Jagodę z archiwum moich młodzieńczych randek, to po mnie! A uczyni to bez pytania, bo trudno czynić jakiekolwiek ustalenia z martwym artystą. I o ile śmierć mogę sobie jeszcze jakoś uatrakcyjnić, o tyle Jagody już uatrakcyjnić się nie da. Do tego trzeba być chirurgiem plastycznym, nie pisarzem. Panem Bogiem, nie młodym Złotowskim.

Skrzywiłem się, jakby piwo Wani nagle straciło smak. Splunąłem nawet lekko i, już spokojniejszy, zacząłem zastanawiać się nad kobietami mojego dotychczasowego życia, a szczerze mówiąc, nad Małgośką. Była bez wątpienia bardziej fotogeniczna. Wyglądałaby dobrze w każdym podręczniku, szczególnie do biologii, ale co z tego, skoro zrezygnowałem z jej towarzystwa i od tego czasu nikt jej w Hermańcach nie widział?

Barbara Kosmaowska
Hermańce

Wydawnictwo WAB
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas