Na Złotej Górze

Fong See - mój pradziadek, opuścił Chiny w 1871 roku jako miody chłopak, z zamiarem szukania szczęścia na Złotej Górze (tak Chińczycy nazywali Stany Zjednoczone). Dożył setki.

article cover
INTERIA.PL

W porze obiadu szlam z babcią Stellą do restauracji, która musiała się jakoś nazywać, ale dla nas była po prostu "naszym miejscem". Po drodze zatrzymywałyśmy się na pogaduszki z Czarnulkiem w sklepie mięsnym Sama Singa, mającym witrynę ozdobioną pozłacanym prosiakiem z rusztu. Wstępowałyśmy na chwilę do delikatesów Margaret, gdzie piętrzyły się stosy solonych śliwek, suszonych mątw i przefermentowanego tofu. Zaglądałyśmy na tyły restauracji, żeby poplotkować z kucharzem i popatrzyć, jak pakuje nasze porcje do kartonowych pudełek.

Po powrocie do antykwariatu wdrapywałam się po schodach do warsztatu - pełnego maszyn, ze ścianami wytapetowanymi podobiznami łagodnych chińskich dziewcząt - gdzie mój dziadek i stryjeczny dziadek Bennie krzątali się w gęstych chmurach pyłu drzewnego, przy wtórze wyjących pił. Bennie zawsze popatrywał na mnie groźnym wzrokiem i krzyczał, że mnie wrzuci do kubła na śmieci. Przerażona, zbiegałam na dół, a dziadek z Benniem szorowali po pracy ręce pumeksem.

Kiedy po obiedzie dopadła mnie nuda - najczęściej po zabawie w stertach trocin, wspinaczce w ramiona olbrzymiego Buddy albo urządzaniu podkopów pod jednym z wielkich ołtarzy - babcia Stella pozwalała mi sobie "pomóc" w pracach nad rekonstrukcją hebanowego parawanu. Czyściłam pędzle albo mieszałam tusz: czasem sztukowałam ubytki gliną. Pomagałam też stryjecznej babce Sissee odkurzać i polerować eksponaty: od sali brązów, przez salę rękodzieła, do sali malarstwa zwojowego i tkanin, od jednego końca głównego korytarza - gdzie stały misternie rzeźbione meble - do drugiego.

Późnym popołudniem babka i stryjeczna babka Sissee odpoczywały w wiklinowych fotelach na tyłach sklepu, racząc się filiżanką mocnej herbaty. W spokojnej, leniwej atmosferze zbierało im się na wspomnienia. Snuły ciekawe, choć często błahe opowieści o misjonarzach, prostytutkach, wojnach gangów tong, żeńskiej orkiestrze marszowej i chińskiej drużynie baseballowej. Mówiły o zwycięstwie naszej rodziny nad rasistowskim prawodawstwem i dyskryminacją. Potem - równie nieuchronnie jak groźba dziadka Benniego, że mnie wrzuci do kubła na śmieci - padała uwaga mojej babki: "Tak, tak, w czasie wojny lo fan (biali ludzie) kazali wszystkim Chińczykom nosić ubrania zapinane na guziki, żeby nikt nas nie pomylił z Japończykami".

Babka nauczyła mnie płukać ryż, aż woda zrobi się przezroczysta, i - posługując się menzurką - zalewać ziarno w naczyniu z podwójnym dnem do wysokości pierwszego knykcia. Nieważne, czyjego knykcia - wyjaśniała babka - skoro od 5000 lat metoda sprawdza się bez zarzutu. Pod koniec gotowania ryżu na parze kładła na wierzchu kilka kawałków lop cheung, wyśmienitej kiełbasy wieprzowej. Tymczasem dziadek siekał pozostałe składniki potrawy. Kiedy ryż był już miękki, przejmowałam funkcję pomocnika kucharza. "Najlepszego, jakiego w życiu miałem" - mawiał mój dziadek. Wspólnymi siłami - chociaż po tylu latach nie mogę sobie przypomnieć nawet jednej z wykonywanych czynności - przyrządzaliśmy wołowinę w pomidorach, której smak wspominano jeszcze kilkadziesiąt lat po śmierci dziadka.

Podczas rodzinnych wesel czekaliśmy przy stole, aż przejdzie koło nas panna młoda: otrzymałam od babki przywilej wręczania nowożeńcom lui sce - "pieniędzy na szczęście" - wsuniętych do czerwonej koperty z ideogramami szczęścia i pomyślności. Babka prowadziła mnie od stołu do stołu przez wielkie sale bankietowe, przedstawiając mi każdego gościa z osobna i podając nasz stopień pokrewieństwa. "To jest brat cioteczny twojego ojca. A to jest wnuczka mojej siostry stryjecznej".

W 1989 roku uczczono osiemdziesiąte urodziny Sissee tradycyjnym przyjęciem chińskim. Nigdy nie zapomnę, jak wymknęliśmy się z kuzynami z sali bankietowej, żeby podpatrzyć wesele w głównym pokoju jadalnym, gdzie co najmniej 500 gości urządziło nieopisany zgiełk, stukając pałeczkami w miski i szklanki. "Pewnie są z Tajwanu - szydził jeden z kuzynów - no wiesz, same głupie FOB-y". Naiwny jak FOB, fresh off the bout, świeżo przybyły imigrant. Od czasu podróży Fonga See i wątpliwych początków jego kariery jako dostawcy majtek bez kroku na potrzeby burdeli, nasza rodzina dochrapała się miana zasiedziałej arystokracji. Z FOB-ów staliśmy się ABC-ami: American-born Chinese, Chińczykami urodzonymi w Stanach Zjednoczonych.

Tego wieczoru dałam Sissee w prezencie książkę Ruthanne Lum McCunn Portrety Amerykanów pochodzenia chińskiego, która mimo wszystkich opisanych w niej tragedii, ponurych sekretów i wykroczeń przeciwko prawu podtrzymuje wspaniały etos chińskiej kultury i sztuki. Po trzech dniach zadzwoniła moja kuzynka Leslee. Chciała mi przekazać, że Sissee - jej matka, a zarazem moja stryjeczna babka i jedyna pozostała przy życiu latorośl pół chińskiej, pół białej rodziny mojego pradziada - doszła do wniosku, że najwyższy czas napisać książkę o nas wszystkich i że ja powinnam się tym zająć. Tydzień później siedziałam z magnetofonem w naszym sklepie, słuchając opowieści, którymi Sissee. moja babka, i kuzynka musiały się ze mną podzielić. Od razu wyszło na jaw, że Fong See nie był pierwszym członkiem naszej rodziny, który przybył na Złotą Górę. Jego ojciec, a mój prapradziad, pracował jako zielarz przy budowie kolei transkontynentalnej. Dowiedziałam się też, że Fong See miał nie dwie, lecz cztery żony. Przez wszystkie minione lata krewni trzymali tę informację w sekrecie: bigamia była sprzeczna z prawem i dzieci uznały rzecz za wstydliwą.

Sissee zmarła nagle dwa miesiące później, ale Leslee zachęciła mnie do dalszej pracy nad książką. Zauważyła, że nasi krewni i przyjaciele są już dobrze po siedemdziesiątce, niektórzy dobijają nawet do dziewięćdziesiątki, a po ich śmierci wspomnienia przepadną. Uległam namowom Leslee i wzięłam się do roboty. Moi bliscy - nie wyłączając ojca, który początkowo nie zamierzał brać w tym udziału - dali się przekonać tylko dlatego, by spełnić ostatnią wolę stryjecznej babki.

W ciągu pięciu lat spotkałam się z niemal setką ludzi: bogatych i biednych, rasy żółtej i białej. Zmagałam się z różnorodną pisownią tych samych nazwisk: Milion, Ming, Ming-ah i Ah-Ming w przypadku mojego stryjecznego dziadka. Fong See, Suie On i Seebok w przypadku pradziada. Próbowałam zrozumieć łamaną angielszczyznę staruszków, którym on myliło się z ona, jej z jego, a miejsce z czasem. Rozmawiałam z osobami, które zapomniały imienia własnej matki. "To było dawno temu" - powiedział pewien mężczyzna.

Buszując w Archiwach Narodowych, odkryłam, że władze imigracyjne od samego początku były przychylne moim bliskim, nie wnikając w charakter ich poczynań. Korzystałam z pomocy wielu bibliotek, towarzystw historycznych i uczonych. Zanudzałam krewnych, przyjaciół i klientów prośbami o gruntowne przetrząśnięcie strychów, piwnic i szaf w poszukiwaniu zdjęć, dokumentów oraz innych pamiątek z targów, wystaw sztuki i zebrań rodzinnych. Przeglądałam filmy i kasety wideo, zbiory wycinków prasowych i korespondencji, listy przewozowe i deklaracje podatkowe. Będąc zupełną ignorantką w tym względzie, walczyłam z zawiłościami chińskiego języka pisanego: używać standardowego języka mandaryńskiego czy języka kantońskiego? Z jakiej transkrypcji korzystać: z systemu Wade'a-Gilesa czy z pinyin? (W końcu zdecydowałam się na język kantoński w staromodnej transkrypcji Wade'a-Gilesa, obowiązującej w czasach, o których piszę. Dla terminów medycznych odpowiedniejszy wydał mi się jednak język mandaryński w transkrypcji pinyin).

Wyłoniła się z tego opowieść o przenikaniu się ludów i kultur. Nie wspomniałam jeszcze, że moja babka - wstąpiwszy między Chińczyków, którym w czasie wojny kazano nosić ubrania zapinane na guziki - mogła przecież upychać w kok luźne kosmyki rudych włosów. Babka - podobnie jak prababka - była przedstawicielką rasy białej, choć w głębi serca czuła się Chinką. Wtopiła się w tę kulturę. Z biegiem lat pozbyła się wciętych w pasie, obszytych koronkami sukni, zamieniwszy je na czarne spodnie i luźno dopasowane tuniki, do których zawsze nosiła piękną chińską biżuterię. Nauczyła się gotować zupę z sałaty, wręczać pannom młodym lai see, być dobrą chińską synową. Prababka, babka i matka mogły uchodzić za wzór białych Amerykanek, a jednak wszystkie zdecydowały się poślubić mężczyzn wywodzących się z zupełnie innej kultury.

Wielu Chińczyków, z którymi rozmawiałam, mówiło o białych lo fan i fan gway - biali ludzie, "białe duchy". Czasem ktoś próbował tłumaczyć, że "ona była biała, tak jak pani". Nikt się nie domyślił, z jakim zdumieniem tego słuchałam, bo po tylu latach spędzonych w sklepie i po tylu wizytach na przyjęciach weselnych nabrałam przekonania, że jestem Chinką. To przecież oczywiste, skoro wszyscy ci ludzie są moimi krewnymi. Nigdy nie przywiązywałam specjalnej wagi do tego, że jestem rudowłosa jak moja babka, choć cała reszta ma włosy czarne i proste. Miałam zresztą inny dowód. Wszystkie chińskie dzieci rodzą się ze znamieniem mongolskim w okolicy lędźwiowej - znikającym z czasem przebarwieniem skóry w kształcie ogórka. Urodziłam się ze śladem takiego znamienia. Choć nie wyglądam na Chinkę, w głębi duszy nią jestem -jak moja prababka.

Na koniec muszę zaznaczyć, że trudno znaleźć książkę o chińskiej imigracji i doświadczeniach Chińczyków, której autor nie krytykowałby pozostałych pozycji z tej dziedziny. Każdy ma inne poglądy na kwestie rasizmu, biedy, roli kobiet, języka, polityki, sztuki, miłości i piękna. Nie wiem, kto ma rację, czyja wizja jest wierniejsza historycznie, czyja bardziej poprawna politycznie. Mam tylko nadzieję, że opowiedziałam naszą historię. Nic, co napisałam w książce Na Złotej Górze, nie pretenduje do miana prawdy absolutnej - to tylko prawda mojego serca, moich doświadczeń, moich badań.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas