Światło na śniegu

Tamtego marcowego dnia, gdy przyjechaliśmy do miasta, agentka nieruchomości ubrana w szalik i buty z futrem pokazała nam trzy domy. Pierwszy, położony w pobliżu sklepu Remy, był skromny, jak się wyraziła pani Knight. Widok toalety w garażu wstrząsnął mną, nie mówiąc o brudnym sedesie, w którym musiało zginąć trudne do zidentyfikowania zwierzę.

article cover
INTERIA.PL

Agentka nieruchomości była wścibska. Skąd jesteśmy? Dlaczego zainteresowało nas akurat Shepherd? Czy mamy w tych okolicach jakichś krewnych? Do której chodzę klasy? Byliśmy z ojcem solidarni w swojej powściągliwości - nie dowiedziała się od nas niczego. Gdyby ojciec był w formie, zmyśliłby jakieś fakty z naszego życia, chociażby po to, żeby zatkać jej usta, ale zarówno wyobraźnia, jak i serce go opuściły.

Drugi oglądany przez nas dom nazywał się Wzgórze Sadowe i stał na dwunastoakrowej działce, obsadzonej jabłonkami. Był to zwykły, ale dobrze utrzymany budynek z pomalowaną na cytrynowy kolor kuchnią która nawet w marcu pachniała jabłkami. Poszłam na górę, gdzie znalazłam cztery sypialnie z białymi zasłonami w oknach i puszystymi wzgórkami kołder na łóżkach. Miałam ochotę położyć się, zasnąć i obudzić w Nowym Jorku.

Ojciec oglądał dom tylko przez grzeczność, bo w najbliższym sąsiedztwie stał stragan i chociaż my nie sprzedawalibyśmy jabłek ani żadnych innych produktów pochodzących z cytrynowej kuchni, to musiałby upłynąć rok czy dwa, nim dawni klienci przestaliby przychodzić i dzwonić. Nie wyobrażałam sobie ojca, raz po raz wychodzącego do drzwi i informującego gości, że w tym roku nie będzie jabłecznika.

- Mam coś jeszcze - powiedziała pani Knight - ale ten dom leży już właściwie poza miastem.

Dla ojca były to magiczne słowa.

- Chętnie bym go obejrzał.

- Ale to kawał drogi po bezdrożach. - Kobieta zerknęła na naszego saaba i niewielką przyczepę. - Może być kłopot ze względu na szkołę córki.

- Mimo to chętnie obejrzę dom - powtórzył ojciec.

- Wobec tego weźmiemy wóz terenowy mojego męża - zdecydowała pani Knight.

Samochód podskakiwał na podjeździe, ślizgając się w miejscach, gdzie spod śniegu wystawało błoto. Dom i stodoła były położone na czymś w rodzaju polany. Kiedy tylko zobaczyłam posiadłość, wiedziałam, że tego właśnie szukał ojciec. Dom był wystarczająco duży dla nas dwojga i pusty, co - jak wiedziałam - z punktu widzenia ojca stanowiło jego dodatkową zaletę: mogliśmy się wprowadzać od razu. A co ważniejsze, stał w odosobnieniu.

Właściwie nie miałam nic do powiedzenia. Nie mogłam obstawać ani przy domu z groteskową toaletą, ani przy farmie. Poza tym, jeśli nie miał to być nasz dawny dom nowojorski, to w gruncie rzeczy było mi wszystko jedno.

W ciągu godziny - ku zachwytowi agentki nieruchomości - ojciec przyjął jej ofertę finansową. Przez dziesięć dni, potrzebne na załatwienie formalności, mieszkaliśmy w motelu za miastem i w tym czasie ojciec co rano woził mnie na stację benzynową Mobil na mleko z pączkiem, a potem do szkoły; po dziesięciu dniach wprowadziliśmy się do nowego domu.

Narzekałam nieustannie. Szkolny autobus mógł dojechać tylko do połowy drogi - żeby do niego dotrzeć, drugie tyle musiałam pokonywać na piechotę, a to mnie dobijało. W mojej sypialni było lodowato. W szkole wszystkie dzieciaki uznałam za głupkowate, a nauczycielkę za beznadziejną. W łazience na piętrze nie było gniazdka do suszarki, a w prysznicu ciśnienia. Pewnego wieczoru uparłam się, żeby ojciec towarzyszył mi przy odrabianiu lekcji w pokoju wypoczynkowym. Najpierw zaczęłam go zanudzać, żeby mi pomógł, a kiedy próbował cokolwiek tłumaczyć, za każdym razem mu przerywałam. A potem metalową końcówką długopisu pocięłam pracę z matematyki (miałam zwyczaj odgryzania gumek, którego nie mogłam się oduczyć), zostawiając na blacie stolika głębokie rysy. Ojciec wstał i wyszedł do pracowni. Przez jakiś czas siedziałam z długopisem w ręku, próbując śliną wypełnić powstałe w drewnie rowki. Wreszcie ruszyłam za ojcem, układając po drodze linię obrony: to niesprawiedliwe; nie mam żadnych przyjaciół; dzieciaki to głupki; w domu straszy. Otworzyłam drzwi do stodoły, ale w pierwszej chwili nie widziałam dosłownie nic. Ojciec nie zapalił światła. W końcu jednak zobaczyłam go w świetle księżyca, które wpadało przez okna. Stał oparły o ścianę, w drugim końcu ogromnego pomieszczenia. Może po prostu palił papierosa, ale wydał mi się dziwnie wyczerpany i przygnębiony - człowiek, który wie, że stracił wszystko.

Zamknęłam drzwi najciszej, jak mogłam, i wróciłam do domu. Usiadłam na sofie i skończyłam lekcje bez najmniejszego trudu, co mogłam zrobić od samego początku. Przeszukałam wszystkie szafki i znalazłam puszkę kakao. Zagotowałam wodę w rondlu i zrobiłam dwa kubki czekolady. Wyruszyłam z nimi do stodoły, wołając głośno: "Tato!". Zanim dotarłam do drzwi, zapaliły się światła. Weszłam jakby nigdy nic, jakby zaledwie godzinę temu nic się nie stało w pokoju wypoczynkowym.

- Napijesz się gorącej czekolady? - spytałam. Siedzieliśmy potem razem na ławce, dmuchając w swoje kubki.

- Strzał w dziesiątkę - powiedział ojciec, siląc się na wesoły ton, jeśli nie na bohaterstwo. Żadne z nas słowem nie wspomniało o niedawnej awanturze.

- Jak tu zimno - odezwałam się.

Postaram się doprowadzić do porządku ten piec.

- Pomyślałam, że przydałoby się kilka plakatów do mojego pokoju.

- W Lebanon musi być jakiś sklep z plakatami. W weekend możemy to sprawdzić.

Jest jeszcze jedna rzecz, której będę potrzebowała - mówię. - Chodzi mi o biurko. Ojciec skinął głową.

- A co z twoją pracą? - zapytałam.

- Jeszcze nie wiem - odparł - może zajmę się jakimś rękodziełem.

Budzi mnie cisza. Wiatr ustał; nic nie bębni w okna; nic nie zacina o szyby. Świat jest całkowicie nieruchomy, jakby odpoczywał po długiej walce, jaką stoczył ubiegłej nocy. Wstaję z łóżka i skacząc po zimnej podłodze, podbiegam do okna. Niebo jest szare, w dalszym ciągu pada śnieg.

Zakładam kapcie i szlafrok i otwieram drzwi. Z kuchni dochodzi odgłos zamykanej lodówki. Tata musiał wstać - myślę.

Ale to nie tatę zastaję w kuchni tego ranka. Z drewnianą łopatką w ręku stoi przede mną Charlotte. Ma na sobie flanelową piżamę w różowe i niebieskie misie i szare angorowe skarpetki. Przyglądam się wzorom na skarpetkach i przez chwilę nie widzę nic poza pokojem motelowym i zakrwawionymi prześcieradłami. Spoglądam na jej twarz.

- Robię tosta francuskiego - mówi. Ma mokre włosy, skręcone z tyłu na szyi w pierścionki, twarz umytą i lśniącą czystością w padającym z góry świetle. - Napijesz się kawy?

- Nie - odpowiadam.

Zmiana, jaka zaszła w Charlotte, jest niepokojąca. Dziewczyna wydaje się nie tylko wypoczęta, ale jakaś zdrowsza, dorodniejsza.

Niedaleko kuchni, na ladzie, leżą talerzyki i sztućce. Na jednym z talerzyków Charlotte kładzie dwa tosty.

- Nie wiem, czy lubisz syrop, więc lepiej przygotuj sobie sama.

- Wygląda na to, że czujesz się lepiej - mówię. Złocisty tost pływa w stopionym maśle. Nalewam sobie szklankę soku i z tacą idę do pokoju wypoczynkowego. Po upływie paru minut Charlotte idzie za mną.

Siada na sofie, a ja na swoim krześle, jakbyśmy już ustanowiły nasze rodzinne relacje. Nagle jej taca się przechyla i syrop ścieka na flanelowe spodnie.

- Oj, przepraszam - mówi, zbierając syrop palcem, który następnie oblizuje.

Nachyla się nad talerzykiem, ściągając do tyłu ręką włosy. Nerwowym ruchem kroi tosta, zgrzytając widelcem o talerzyk. Robi wrażenie, jakby latami jadała ze mną śniadanie w pokoju wypoczynkowym.

- Jak myślisz, ile centymetrów napadało? - pyta. Wyglądam przez okno.

- Nie wiem - odpowiadam. - Może z jakiś metr?

- Frajda dla narciarzy.

- Po Bożym Narodzeniu jadę na narty.

- Dokąd?

- Do Gunstock.

- Będziesz musiała zamalować następną górę.

- Już kupiłam farbę.

Charlotte siada wygodnie na krześle, w dalszym ciągu z tacą na kolanach. Patrzę na moje śniadanie, którego prawie nie tknęłam. Straciłam apetyt. Nie mogę się przyzwyczaić do tej istoty, która potrafi być załamana, a już za chwilę tryskać życiem.

- Ile może potrwać, zanim nas odkopią? - pyta.

- Nie wiem. Nasza droga jest ostatnia w kolejności odśnieżania. Może dzień, może dwa.

- To długo - mówi, wyglądając przez okno.

Nie wiem, czy to dobra wiadomość, czy zła. Jestem ciekawa, dokąd pójdzie Charlotte, kiedy się z nami rozstanie.

Bez słowa wyjaśnienia wstaję i wynoszę tacę do kuchni. Przebywając razem z Charlotte, denerwuję się, że wejdzie ojciec i uzna, że dziewczyna nadmiernie swobodnie czuje się w naszym domu. Wchodzę po schodach i zatrzymuję się pod drzwiami jego pokoju. Przykładam do nich ucho, ale nic nie słyszę.

- Tato? - wołam cicho.

- Wejdź - mówi.

Siedzi na brzegu łóżka, całkowicie ubrany, w dżinsach, flanelowej koszuli i granatowym swetrze. Wciąga skarpetki. Po bokach ma zmierzwione włosy, które sterczą na czubku głowy. Przypomina zwariowanego ptaka z sobotniej porannej kreskówki.

W półmroku widzę komodę, a na niej magazyny, drobny bilon, zgniecioną w kulkę chustkę do nosa, skórzaną rękawiczkę i portfel ojca. W rogu stoi krzesło, które służy za szafę. Tego dnia piętrzą się na nim flanelowe koszule, dżinsy i ręcznik. Na nocnym stoliku - budzik, biały kubek i książka o wojnie domowej. Na tym samym stoliku jest jeszcze świeca w lichtarzu i latarka. Na wszelki wypadek.

Robię krok do przodu.

- Wszystko w porządku, tato? - pytam.

- Tak, dlaczego pytasz?

- Bo nie zszedłeś na dół.

- Bardzo późno położyłem się wczoraj spać.

Moje oczy przyzwyczajają się do mroku i dostrzegam nad uszami taty siwe kępki włosów. Czy to coś nowego?

- Dalej pada? - pyta ojciec.

- Aha.

Wstaje i masuje sobie dolną część pleców.

- Trzeba odśnieżyć drogę do szopy z drewnem na wypadek, gdyby wyłączyli prąd.

- Ja to zrobię - mówię.

Ojciec unosi brew. Nigdy nie zgłaszam się do pomocy w pracach, których nie lubię. Podchodzi do okna i podnosi rolety. Mimo że dalej jest szaro, jak podczas śnieżycy, to jednak światło odbija się od małej fotografii, stojącej na komodzie. Wchodzę głębiej do pokoju, żeby lepiej widzieć zdjęcie.

Przedstawia roczną Clarę. Musiało zostać zrobione wkrótce przed wypadkiem. Na zdjęciu mała ma na sobie niebieski sweterek, ale ktoś, być może nawet ja, owinął jej szyjkę granatowym szalikiem ojca, a na główkę włożył narciarską czapkę. Spod czapki wystaje nierówny brzeg grzywki, a nad uszami sterczą pędzelki włosów. Oczy małej, nienaturalnie wielkie, przybrały kolor sweterka. Flesz oświetlił jej okrągłe policzki i nos, które lśnią jak gdyby wewnętrznym światłem. Dolna warga błyszczy różowo. Clara robi wrażenie zachwyconej swoim nowym strojem i pokazuje w uśmiechu dwa górne zęby. Na czole, z prawej strony, ma czerwony strupek wielkości grochu.

Jest to nowa fotografia, to znaczy stara, tylko świeżo postawiona na komodzie. I chociaż rzadko wchodzę do pokoju ojca, jestem przekonana, że w dniu znalezienia dziecka jej tam nie było.

Coś się we mnie kurczy, jakby ktoś wyciskał gąbkę.

- Była taka śliczna - odzywa się za moimi plecami ojciec.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas