Szczerze oddany Szurik

Ojciec dziecka, Aleksander Zygmuntowicz Lewandowski - o demonicznej i cokolwiek przygasłej już urodzie, z zagiętym nosem i kręconymi kędziorami, które po pięćdziesiątce, godząc się z nieuchronną utratą młodości, przestał farbować - od wczesnego dzieciństwa zapowiadał się na muzycznego geniusza.

article cover
materiały prasowe

Z Wieroczką Korn poznali się w najlepszym roku jej życia. Właśnie wstąpiła do Tairowskiego studia, jeszcze nie zdążyła zyskać reputacji najsłabszej kursantki, rozkoszowała się ciekawymi zajęciami i marzyła o wielkiej roli. Były to przedschyłkowe lata Teatru Kameralnego. Główny teatrolog kraju jeszcze nie wypowiedział swojej świętej opinii o teatrze, nazywając go "prawdziwie burżuazyjnym" - zrobił to kilka lat później, jeszcze królowała Alisa Koonien, a Tairow istotnie pozwalał sobie na takie "prawdziwie burżuazyjne" szaleństwa, jak wystawienie Egipskich nocy.

W teatrze tradycyjnie żegnano stary i witano Nowy - trzydziesty piąty - Rok, a wśród mnóstwa rozrywek, jakim oddawali się pomysłowi aktorzy w tę długą noc, był konkurs na najpiękniejszą nóżkę. Aktorki szły za kurtynę i każda, podnosząc jej skraj, cnotliwie wystawiała do obejrzenia anonimową nogę od kolana po koniuszki palców.

Osiemnastoletnia Wieroczka wystawiła łydkę w taki sposób, żeby staranna cera na pięcie była niewidoczna i o mało nie zemdlała ze szczęścia, kiedy ją właśnie wyciągnięto zza kurtyny i nałożono na nią fartuszek, na którym wielkimi srebrnymi literami było napisane "Mam najpiękniejszą nóżkę na świecie". Do tego wręczono kartonowy bucik, wykonany w teatralnej pracowni, pełen czekoladowych cukierków. Wszystko to, razem ze skamieniałymi cukierkami, długo jeszcze było przechowywane w dolnej szufladzie sekretarzyka jej matki Jelizawiety Iwanownej, która nieoczekiwanie okazała się czuła na sukces córki w dziedzinie, leżącej, według jej wyobrażeń, poza granicami przyzwoitości.

Aleksandra Zygmuntowicza, który przyjechał z Pitra na występy, zaprosił na tę zabawę sam Tairow. Arystokratyczny gość przez cały wieczór nie odstępował Wieroczki i wywarł na niej głębokie wrażenie, a nad ranem, gdy bal się skończył, własnoręcznie nałożył na nagrodzoną nóżkę filcowy bucik, śmiałą wariację rosyjskiego walonka, ale na wysokim obcasie, i odprowadził ją do domu, do Kamiergierskiego Zaułka. Było jeszcze ciemno, powoli padał rekwizytowy śnieg, teatralnym żółtym światłem świeciły latarnie i ona czuła się główną aktorką na ogromnym scenicznym placu. Jedną ręką tuliła do siebie zawinięte w gazetę odświętne pantofle rozmiar trzydziesty czwarty, druga jej ręka błogo spoczywała na jego rękawie, a on deklamował jej niemodne wiersze będącego w niełasce poety.

Tego samego dnia on wyjechał do swojego Leningradu, zostawiając ją w całkowitym odurzeniu. Obiecał niebawem przyjechać. Ale mijał tydzień za tygodniem, a wielkie oczekiwanie serca pozostawiło Wieroczce jeden tylko gorzki osad.

Zawodowe sukcesy Wieroczki były niewielkie, ponadto baletmistrzyni, która uczyła współczesnego tańca w stylu Isadory Duncan, bardzo jej nie lubiła, nazywała ją teraz nie inaczej jak "najpiękniejsza nóżka" i nie przepuszczała najmniejszej pomyłki. Biedna Wiera wycierała łzy rąbkiem starogreckiego chitona z iwanowskiego perkalu i nie trafiała w takt ekstatycznej muzyki Skriabina, przy której kursantki ćwiczyły, wyrzucając energicznie pięści i kolana, żeby przekazać nieuchwytnego ducha buntowniczej muzyki w prezentowanych obrazach.

W jeden z najbrzydszych dni tej wiosny przy służbowym wejściu spotkał Wierę Aleksander Zygmuntowicz. Przyjechał do Moskwy na dwa tygodnie na nagranie kilku koncertów wybitnego skrzypka, światowej sławy. W pewnym sensie była to szczęśliwa chwila jego życia: staromodnie wychowany skrzypek odnosił się do Aleksandra Zygmuntowicza z wielkim szacunkiem i, jak się okazało, pamiętał o jego dziecięcej sławie. Nagranie szło doskonale. Cierpiąca miłość własna pianisty po raz pierwszy od lat wczesnej młodości odpoczywała, rozluźniona i wygładzona. Wspaniała dziewczyna o szaroniebieskich oczach drżała już od samej jego obecności - jedno natchnienie karmiło się drugim...

Co się tyczy młodej Wieroczki, cały rok szkolny pilnie studiującej tairowskie "emocjonalnie nasycone formy", tej wiosny raz na zawsze straciła poczucie granicy między życiem i teatrem, "czwarta ściana" runęła i od tej pory ona grała spektakl swojego osobistego życia. Zgodnie z ideami czcigodnego nauczyciela, wymagającego od swoich aktorów wszechstronności - od misterium do operetki - jak sam mówił, Wieroczka tej wiosny odgrywała przed umiłowanym Aleksandrem Zygmuntowiczem emploi "ingenieur dramatique".

Dzięki jednoczesnym wysiłkom przyrody i sztuki romans był czarujący - z nocnymi spacerami, kolacjami we dwoje w maleńkich gabinetach najlepszych restauracji, różami, szampanem, śmiałymi pieszczotami, dającymi obojgu rozkosz, możliwe, że większą niż ta, którą przeżyli ostatniej moskiewskiej nocy przed odjazdem Aleksandra Zygmuntowicza, w godzinie całkowitej kapitulacji Wieroczki przed przeważającymi siłami przeciwnika.

Szczęśliwy zwycięzca odjechał, pozostawiając Wieroczkę w słodkim odurzeniu świeżych wspomnień, spośród których stopniowo zaczął się wyłaniać prawdziwy obraz jej przyszłości. On zdążył jej opowiedzieć, jak bardzo jest nieszczęśliwe jego życie rodzinne: psychicznie chora żona, mała córeczka z urazem poporodowym, władcza teściowa z charakterem feldfebla. Nigdy przenigdy nie może zostawić tej rodziny... Wieroczka zamierała z zachwytu: jakiż on szlachetny! I swoje osobiste życie zapragnęła natychmiast złożyć mu w ofierze. Niech będą długie rozstania i krótkie spotkania, niech choćby drobna cząstka jego uczuć, jego czasu, jego osoby należy do niej - ta cząstka, którą on sam zechce jej poświęcić.

Ale to już była inna rola - nie przemienionego Kopciuszka, stukającego szklanymi obcasami po nocnej jezdni przy świetle dekoracyjnych latarń, a potajemnej kochanki, stojącej w głębokim cieniu. Z początku wydawało się jej, że jest gotowa grać tę rolę do końca życia, swojego lub jego: kilka długo oczekiwanych spotkań na rok, pełne milczenia przerwy między nimi i jednakowe tęskne listy. Tak minęły trzy lata i w życiu Wiery zaczął pojawiać się posmak smutnego kobiecego nieszczęścia.

Kariera aktorska, która na dobre nie zdążyła się zacząć, skończyła się - zaproponowano jej odejście. Opuściła zespół, ale pozostała w teatrze, pracując jako sekretarka.

Wtedy właśnie, w trzydziestym ósmym, po raz pierwszy spróbowała zerwać męczący związek. Aleksander Zygmuntowicz pokornie przyjął jej wolę i pocałowawszy w rękę, odjechał do swojego Leningradu. Jednak Wieroczka nie wytrzymała nawet dwóch miesięcy, sama go wezwała i wszystko zaczęło się od nowa.

Schudła i, zdaniem koleżanek, zgłupiała. Pojawiły się pierwsze oznaki choroby, jeszcze nierozpoznanej: oczy błyszczały metalicznie, czasami jakaś grudka więzła w gardle, nerwy były rozstrojone i nawet Jelizawieta Iwanowna zaczęła się cokolwiek obawiać domowych histerii Wieroczki.

Minęły jeszcze trzy lata. Częściowo pod naciskiem Jelizawiety Iwanownej, po części z chęci zmiany swojego, jak teraz oceniała, nieudanego życia, znowu zerwała z Aleksandrem Zygmuntowiczem. On też był zmęczony tym trudnym romansem, ale pierwszy nie zdecydował się na ostateczny krok: kochał Wieroczkę bardzo głęboką, a nawet wzniosłą miłością - zawsze, kiedy przyjeżdżał do Moskwy. Swoim namiętnym i afektowanym zakochaniem ona karmiła jego nieszczęsną i chorą miłość własną. Tym razem rozstanie prawie się udało, nadchodząca wojna na długo ich rozłączyła.

Do tego czasu Wieroczka już straciła swoją nędzną posadę sekretarki, wyuczyła się skromnego rzemiosła buchaltera, ale biegała na próby, skrycie przymierzała się do niektórych ról, szczególnie podobała jej się rola madame Bovary. Ach, żeby nie Alisa Koonien! Wówczas mogłoby się jeszcze wszystko cofnąć i jeszcze wyszłaby na scenę w bareżowej sukni, wykończonej trzema bukietami drobnych różyczek, otoczonych zielenią i przeszłaby krokiem kadryla z bezimiennym wicehrabią po majątku Vaubeyssard... To była taka zaraza, o której wiedzą tylko rekonwalescenci. Wiera próbowała, nie porzucając teatru, uwolnić się od teatralnej zależności, posiadała nawet wielbiciela, jak to się mówi "z publiki", wyjątkowo pozytywnego i takoż bezmózgiego Żyda zaopatrzeniowca. Oświadczył się jej. Ona, przepłakawszy całą noc, odmówiła mu, dumnie oświadczając, że kocha innego. Czy to Wiera miała jakiś feler, czy też nie całkiem orientowała się w realiach czasów, ale jej krucha tkliwość, wewnętrzna gotowość natychmiastowego wpadania w zachwyt i duchowa subtelność, która była modna w, powiedzmy, czechowowskich czasach, absolutnie nikogo nie olśniewała w bohaterskim okresie wojny i powojennego budownictwa socjalistycznego... Cóż, nikogo to nikogo... Ale, do licha, nie zaopatrzeniowca...

Potem była ewakuacja do Taszkentu. Jelizawieta Iwanowna, docent Instytutu Pedagogicznego, nalegała, żeby córka zwolniła się z teatru i pojechała z nią.

Ewakuowany Aleksander Zygmuntowicz trafił do Kujbyszewa, jego nieszczęsna rodzina nie zdążyła wyjechać i zginęła podczas blokady Leningradu. W Kujbyszewie ciężko chorował, trzy zapalenia płuc pod rząd o mało nie wpędziły go do grobu, ale wyratowała go pielęgniarka, miejscowa silna Tatarka. Ożenił się z nią z powodu samotności i słabości.

Kiedy po wojnie Wieroczka i Aleksander Zygmuntowicz spotkali się, wszystko zaczęło się od nowa, ale w trochę zmienionych dekoracjach. Ona pracowała w Teatrze Dramatycznym, gdzie została księgową. Lubiła teraz zamiast Alisy Koonien Marię Iwanownę Babanową, chodziła na jej spektakle, nawet uśmiechały się do siebie na korytarzach. Aleksander Zygmuntowicz znowu czekał na nią przy służbowym wejściu i szli Twerskim bulwarem do Kamiergierskiego Zaułka. On znowu był nieszczęśliwy w małżeństwie, znowu miał chorą córeczkę. Postarzał się, zeszczuplał, był jeszcze bardziej zakochany i jeszcze bardziej tragiczny. Romans wybuchł z nową oceaniczną siłą, fale miłości wynosiły ich na niebotyczne wysokości i zrzucały w głębokie otchłanie. Być może, to było to właśnie, czego pragnęła nieukojona dusza Wieroczki. W tych latach często śnił się jej ten sam sen: podczas jakiejś całkiem codziennej czynności, na przykład picia herbaty z mamą przy ich owalnym stoliku, nagle stwierdzała, że w pokoju nie ma jednej ściany, a zamiast niej jest ciemność uchodzącej w nieskończoność widowni, wypełnionej milczącymi i nieruchomymi widzami...

Tak jak przedtem, on przyjeżdżał do Moskwy trzy - cztery razy do roku, zatrzymywał się zwykle w Hotelu Moskwa, a Wieroczka biegała do niego na spotkania. Pogodziła się ze swoim losem i tylko późna ciąża zmieniła bieg jej życia.

Jej romans trwał długo, tak jak wywróżyła sobie w młodości - "do śmierci"...

Chodziła Wiera tak jak się chodzi z dziewczynkami: brzuszek jak jabłko, nie jak gruszka, twarz miękko rozlana, ziarnisty brązowy pigment dookoła oczu, a dziecko w łonie poruszało się płynnie bez gwałtownych ruchów. Spodziewano się, oczywiście, dziewczynki. Jelizawieta Iwanowna, daleka od wszelkich przesądów, szykowała się do urodzin wnuczki zawczasu i choć nie trzymała się specjalnie różowego koloru, jakoś tak przypadkowo trafiła się cała dziecięca wyprawka na różowo: koszulki, pieluszki, nawet wełniany kaftanik.

Dziecko było pozamałżeńskie, Wiera niemłoda, trzydzieści osiem lat. Ale te okoliczności zupełnie nie przeszkadzały Jelizawiecie Iwanownie cieszyć się nadchodzącym wydarzeniem. Sama późno wyszła za mąż, urodziła jedyną córkę już pod trzydziestkę, a wdową została z trojgiem dzieci: z siedmiomiesięczną Wieroczką i dwiema pasierbicami - podlotkami. Przeżyła sama, wychowała dziewczynki. Zresztą, starsza pasierbica wyjechała z Rosji w dwudziestym czwartym roku i już nie wróciła. Młodsza pasierbica, całym sercem oddana nowej władzy, stosunki z Jelizawietą Iwanowną zerwała jako z człowiekiem starego ustroju i zacofanie niebezpiecznym, wyszła za sowieckiego naczelnika średniego rzędu i zginęła przed wojną w obozie stalinowskim.

Całe życiowe doświadczenie Jelizawiety Iwanowny nauczyło ją cierpliwości i odwagi, i małej nowej dziewczynki, niespodziewanego przybysza w rodzinie, oczekiwała z dobrocią serca. Córka - rodzina, córka - przyjaciółka, pomocnica - na tym polegało jej własne życie.

Kiedy zamiast oczekiwanej dziewczynki urodził się chłopczyk, obie one, i matka, i babcia, straciły głowę. Ich najskrytsze plany były zrujnowane, nie ziścił się rodzinny portret, który w myślach zamówiły: Jelizawieta Iwanowna stoi na tle ich pięknego holenderskiego pieca, Wieroczka siedzi w taki sposób, że ręce matki leżą na jej ramionach, a na kolanach Wieroczki cudna kędzierzawa dziewuszka. Dziecięca zagadka: dwie matki, dwie córki i babcia z wnuczką...

Twarzyczce dziecka Wiera przyjrzała się dobrze jeszcze na porodówce, a rozwinęła je pierwszy raz już w domu i była mocno zaszokowana ogromną w porównaniu z drobnymi stópkami jaskrawo czerwoną moszną i bezwstydnie podniesionym fifulkiem. W tym momencie, kiedy oglądała z roztargnieniem ten wszystkim znany fenomen, twarz jej opryskał ciepły strumyczek.

- Widzisz, jaki zbytnik - uśmiechnęła się babcia i pomacała pieluszkę, która pozostała zupełnie sucha. - No, Wierusia, ten to zawsze z wody suchy wyjdzie...

Niemowlę bawiło się buzią, jakieś dziwaczne miny przechodziły jedna w drugą: czółko marszczyło się, usta się uśmiechały. Nie płakało i nie wiadomo było, czy jest mu dobrze czy źle. Najpewniej, wszystko, co się działo, było dla niego zadziwiające...

- Dziadek, wykapany dziadek. Będzie prawdziwym mężczyzną, pięknym, dużym - z zadowoleniem podsumowała Jelizawieta Iwanowna.

- Niektóre części ciała ma nawet za duże - wieloznacznie zauważyła Wieroczka. - Kropka w kropkę jak u ojca...

Jelizawieta Iwanowna zrobiła lekceważący gest:

- Nie, Wierusia, ty nie wiesz... To jest w ogóle cecha mężczyzn Korn.

Na tym wyczerpały swoje osobiste doświadczenia w tym przedmiocie i przeszły do następnego: jak one, dwie słabe kobiety, wychowają prawdziwego silnego mężczyznę. Z wielu powodów rodzinnych i sentymentalnych skazany był na imię Aleksander.

Od pierwszego dnia obowiązki podzieliły w taki sposób, że Wieroczce przypadło karmienie piersią, a całą resztę wzięła na siebie Jelizawieta Iwanowna.

Sport, męskie rozrywki i żadnego cackania - określiła Jelizawieta Iwanowna naczelne zadania. I faktycznie, od dnia, kiedy zagoiła się pępowina, rozpoczęła z wnukiem zajęcia kultury fizycznej: zaprosiła masażystkę i zaczęła codzienne oblewanie chłopca zimną wodą. Żeby zapewnić godne męskie rozrywki, zawczasu zaopatrzyła się w "Świecie dziecka" w drewniany karabin, żołnierzyki i konika na biegunach. Za pomocą tak niewymyślnych przedmiotów Jelizawieta Iwanowna zamierzała uchronić chłopca przed goryczą braku ojca, której prawdziwe rozmiary powinny określić się w niedługim czasie, i wychować na prawdziwego mężczyznę - odpowiedzialnego, zdolnego do podejmowania samodzielnych decyzji, pewnego siebie, to jest takiego, jakim był jej świętej pamięci mąż.

- Powinnaś przyswajać zasadę maksymalnego dystansu - mocno wybiegając naprzód - pouczała córkę w pierwszych dniach po opuszczeniu porodówki, a w głosie jej słychać było pedagogiczne tony. - Kiedy dziecko podrośnie, puści w końcu twoją rękę i zrobi pierwszy krok w przeciwnym kierunku. To jest strasznie niebezpieczne dla wszystkich samotnych matek - bezlitośnie mówiła Jelizawieta Iwanowna - traktowanie siebie i dziecka jako jeden organizm.

- Dlaczego tak mówisz, mamusiu - z urazą zaprzeczała Wiera - dziecko ma przecież ojca i on będzie uczestniczył w jego wychowaniu...

- Pożytku z niego będzie tyle, co mleka od kozła. Możesz mi wierzyć - przypieczętowała Jelizawieta Iwanowna.

Dla Wieroczki było to bardzo krzywdzące, tym bardziej że już wszystko było domówione i postanowione - za kilka dni powinien przyjechać szczęśliwy ojciec, żeby nareszcie połączyć się z ukochaną. Tu właśnie znajdował się jedyny punkt rozbieżności między matką i córką. Jelizawieta Iwanowna gardziła kochankiem Wiery, przez wiele lat miała nadzieję, że córka spotka bardziej godnego mężczyznę niż ten nerwowy i pechowy artysta. Ale także z doświadczeń własnego życia, Jelizawieta Iwanowna doskonale wiedziała, jak trudno jest samotnej kobiecie, zwłaszcza takiej - jak jej córka Wieroczka - artystycznej natury, nieprzygotowanej do teraźniejszej męskiej szorstkości. No dobrze już, dobrze, niechby choć jakikolwiek... I mruknęła nie całkiem na temat:

- A, jaka by wielka księżna nie była, i tak jest je...na...

Uwielbiała przysłowia i powiedzonka, a znała ich mnóstwo, nawet łacińskie. Wyjątkowo sroga w mowie rosyjskiej, czasami wykorzystywała całkiem nieprzyzwoite wyrażenia, jeśli tylko były uszlachetnione obecnością w słowniku frazeologicznym...

- No wiesz co, mamo - zdumiała się Wiera - ty już nazbyt...

Jelizawieta Iwanowna spostrzegła się:

- No wybacz, wybacz, nie chciałam cię obrazić.

Jednakowoż, nie zwracając uwagi na matczyną wulgarność, Wiera jakby się usprawiedliwiała:

- Mamusiu, przecież wiesz, on występuje...

Widząc zasmuconą twarz córki, Jelizawieta Iwanowna zaczęła się wycofywać:

- Bóg z nim, Wieroczka... My i same swojego chłopczyka wychowamy.

Wykrakała... Aleksander Zygmuntowicz zginął w półtora miesiąca po narodzinach Szurika. Wpadł pod samochód na ulicy Powstania, obok Dworca Moskiewskiego, wróciwszy do Leningradu po pierwszej wizycie u nowo narodzonego syna. Podstarzały ojciec powziął ostateczną decyzję powiedzieć w końcu swojej junackiej Soni, że odchodzi od niej, zostawia jej i córce leningradzkie mieszkanie i przenosi się do Moskwy. Pierwsze dwa punkty dokładnie się spełniły. Tylko, ot, przenieść się nie zdążył...

Wiera dowiedziała się o śmierci Aleksandra Zygmuntowicza tydzień po pogrzebie. Zaniepokojona brakiem wiadomości, zadzwoniła do przyjaciela Aleksandra Zygmuntowicza, powiernika ich zażyłości, nie zastała go jednak, ponieważ wyjechał. Przemogła się i zadzwoniła do mieszkania Aleksandra Zygmuntowicza. Sonia poinformowała ją o jego śmierci.

Młoda matka, z gatunku "starych pierworódek", jak nazywano ją na porodówce, stara kochanka - do tego czasu przeleciało dwadzieścia lat ich znajomości - została świeżą wdową, nie zdążywszy wyjść za mąż.

Czarnowłosy chłopczyk pchał do buzi zaciśniętą piąstkę, energicznie ssał, stękał, brudził pieluszki i znajdował się w stanie beztroskiego zadowolenia. Nic go nie obchodził matczyny smutek. W miejsce straconego niebieskawego mleka matki dawano mu teraz z butelki rozwodnione i troszkę osłodzone krowie i ono mu bardzo smakowało. [?]

Mama i babcia, dwa szerokoskrzydłe anioły, stały zawsze po lewicy i po prawicy. Owe anioły nie były bezcielesne i bezpłciowe, były namacalnie kobiece, znajdowały się na zewnątrz i otaczały jego, stojącego w centrum. Dwie kobiety, od samych urodzin osłaniały go, czasami dotykały dłonią czoła - czy przypadkiem nie gorące? W ich jedwabnych fałdach chował twarz z zakłopotania albo strachu, do ich piersi, miękkich podatnych babcinych, twardych i małych matczynych, przytulał się przed snem. Ta rodzinna miłość nie znała ni zazdrości, ni goryczy: obie kobiety kochały go z całej duszy, usługiwały na wyścigi, choć na różne sposoby, i nie dzieliły go, przeciwnie, wspólnym wysiłkiem umacniały jego potrzebę akceptacji świata. Szczerze i zgodnie go chwaliły, zachęcały, były z niego dumne, cieszyły się z jego sukcesów. I nigdy mu nie zadały idiotycznego pytania, którą z nich bardziej kocha. On odwzajemniał się całkowicie.

Problem braku ojca, którego obie kiedyś się bały, zupełnie nie powstał. Kiedy nauczył się mówić "mama" i "baba", pokazały mu zdjęcie, z którego nieboszczyk Lewandowski słał nieokreślony uśmiech i powiedziały "tata". Przez siedem lat to mu całkowicie wystarczało i dopiero w szkole zauważył pewien niedobór w rodzinie. Zapytał: "Gdzie?" i otrzymał prawdziwą odpowiedź - zginął. Wiadomo było, że tata był pianistą, i Szurik przywykł uważać, że stareńkie pianino w domu jest dowodem byłej obecności ojca.

Jeśli dla harmonijnego rozwoju dziecka rzeczywiście konieczne są dwie siły wychowawcze, męska i żeńska, to z pewnością Jelizawieta Iwanowna, z jej twardym charakterem i wewnętrznym spokojem, zapewniała tę równowagę. Oprócz pianina.

Ciesząc się swoim rosłym i pięknym chłopcem, obie kobiety z ciekawością oczekiwały chwili, kiedy w jego życiu pojawi się trzecia - główna. Obie były z jakiegoś powodu nastawione na to, że ich chłopiec wcześnie się ożeni, rodzina się powiększy, da nowe odgałęzienia. Z bojaźliwą ciekawością przyglądały się jego klasowym koleżankom, które podrygiwały, tańcząc bezpłciowego twista na urodzinach Szurika, i zgadywały: czy to nie ta... [?]

Minęły ponad dwa miesiące od czasu, jak zaczęła się historia z Matyldą, a jakżeż się wszystko zmieniło. Z jednej strony on jakby pozostał wciąż taki sam: patrzył na siebie w lustrze i widział owalną różową twarz z czarnym nalotem zarostu wieczorami, prosty, dość szeroki nos z punkcikami rozszerzonych porów, krągłe brwi, czerwone usta. Miał szerokie ramiona, chude, niemuskularne ręce i masywne łydki. Płaską bezwłosą pierś. Trochę zajmował się boksem i wiedział, jak pręży się całe ciało, jak wszystkie siły kierują się w ramię, w rękę, w pięść przed uderzeniem, jak podciągają się nogi przed skokiem i jak całe ciało, po najmniejszy mięsień, bierze udział w każdym celowym ruchu - uderzenie, rzut, skok... Jednak z drugiej strony, wszystko to było zupełną głupotą, gdyż, jak się okazało, z ciała można wykrzesać taką rozkosz, że żaden sport nie mógł się z nią równać. I Szurik uważnie patrzył w spotniałe lustro w łazience i na swoją pierś bez owłosienia, i na płaski brzuch, pośrodku którego, poniżej pępka, szła w dół cienka ścieżka włosów, i on z szacunkiem kładł rękę na swoim ukrytym skarbie, któremu podporządkowywało się całe ciało, do najmniejszej komórki.

Oczywiście, to Matylda Pawłowna puściła w ruch ten wspaniały mechanizm, ale on przeczuwał, że teraz to się nigdy nie skończy, że niczego lepszego w życiu nie ma, i od tej pory patrzył na wszystkie dziewczęta, na wszystkie kobiety innym wzrokiem: każda z nich mogła w zasadzie wprawić w ruch ten bezcenny przyrząd, a przy tej myśli ręka jego napełniała się ociężałą zmysłowością i się krzywił, ponieważ poniedziałek był wczoraj, a do następnego trzeba czekać pięć dni...

Za to do spotkania z Lilą zostawały tylko cztery. Te emocje w żaden sposób nie krzyżowały się. Ale jak, z jakiego powodu mogłaby zetknąć się wesoła krucha Lila, którą odprowadzał z wykładów co niedziela, stał z nią godzinami w wysokiej klatce starego domu, grzał w gorących dłoniach jej dziecięce paluszki i nie śmiał pocałować - ze wspaniałą Matyldą Pawłowną, obszerną i spokojną jak chołmogorska krowa, w której on tonął bez reszty w poniedziałki. [?]

Ten chłopak przychodził do niej co poniedziałek, jakby zawarli umowę, chociaż żadnej umowy między nimi nie było, a jej zawsze wydawało się, że ostatni raz pozwala sobie na takie swawole. A on ciągle przychodził i przychodził. [?]

Waleria Adamowna również w tym momencie doświadczyła instynktownej przenikliwości: właśnie ten młody człowiek, taki duchowo niewinny i miły, a zewnętrznie bardzo pociągający, mógł dać jej to, czego nie doświadczyła ani w dwóch strasznych związkach, ani w licznych miłosnych przygodach, które zdarzyło się jej mieć...

Siedziała w fotelu, w swoim maleńkim gabinecie, naprzeciw niej stał Szurik, chłopaczek na mizernym stanowisku, przystojny młody człowiek, który niczego od niej nie potrzebował, porządny chłopak z dobrej rodziny, ze znajomością języków obcych - uśmiechnęła się w duchu - wszystko to było napisane na nim dużymi literami... I uśmiechnęła się swoim głównym uśmiechem, zniewalającym i skutecznym, który dorośli mężczyźni bezbłędnie odczytywali jako dobrą propozycję...

- Usiądź, Szurik - powiedziała nieoficjalnym tonem i wskazała krzesło.

Szurik przełożył czasopisma z krzesła na skraj biurka i usiadł, oczekując poleceń. Już wiedział, że z pracy nie zostanie zwolniony.

- Nigdy więcej tak nie rób - jakżeby chciała lekko wstać zza biurka, prześlizgnąć się do niego, przylgnąć piersią... Ale tego akurat w żaden sposób zrobić nie mogła - wstawała z trudem, wspierając się jedną ręką na kuli, drugą o biurko... Całkowicie swobodna czuła się tylko w łóżku, kiedy przeklęte kule zupełnie nie były potrzebne, a tam, wiedziała, jej kalectwo znikało i była pełnowartościową, o! więcej niż pełnowartościową kobietą! - latała, szybowała, unosiła się...

- Nigdy więcej tak nie rób... Wiesz, jak się do ciebie odnoszę, i oczywiście, zwalniać cię nie będę, ale, mój drogi, są zasady, które obowiązują... - mówiła mruczącym głosem, a w ogóle, kiedy siedziała, była bardzo podobna do dużej, bardzo pięknej kotki. Podobieństwo to znikało w chwili, kiedy wstawała i szła swoim nurkującym krokiem. Ton jej głosu wcale nie odpowiadał treści jej mowy, Szurik to czuł i oceniał jako coś niezrozumiałego. - Idź, pracuj...

I on poszedł do działu bardzo zadowolony, że w pracy, nie zważając na nic, pozostawiono go.

Waleria rozmarzyła się: miałabym choć z dziesięć lat mniej, nawiązałabym z nim romans, od takiego chłopaka urodzić dzieciątko, i niczego więcej bym nie pragnęła, Ot, głupia stara... [?]

materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas