Wewnętrzna siła - umysł, ciało, medycyna

Przez kolejne dekady zainteresowanie medytacją (i zdrowotnymi z niej pożytkami) pozostawało dość duże, choć jako fenomen kulturowy ulegało pewnym modyfikacjom.

article cover
INTERIA.PL

Warto też przypomnieć, iż w roku 1979 wiedza o sytuacji politycznej Tybetu była w Stanach stosunkowo niewielka. Co prawda oficjalnie USA nadal przeciwstawiały się okupacji tego kraju, kolejni prezydenci jednak coraz bardziej starali się nie drażnić chińskich władz (przynajmniej zbyt otwarcie), byle tylko nie zakłócić wciąż bardzo kruchych relacji, których podstawy udało się położyć ekipie Nixona. Z tych właśnie powodów, mimo iż od wielu lat było wiadomo, że Dalajlama chce odwiedzić Stany, pod różnymi pretekstami odmawiano mu wizy. Ostatecznie dopiero w 1979, czyli za prezydentury Cartera, administracja zgodziła się na przyjazd Dalajlamy, ale pod warunkiem, że będzie to wizyta całkowicie "apolityczna". Dalajlama przybył więc nie jako głowa państwa na wychodźstwie, lecz jako przywódca religijny. Cel wizyty też został określony jako ściśle religijny, co oznaczało, że nie wolno poruszać problemu chińskiej okupacji ani w ogóle żadnych kwestii "politycznych". Dalajlama jest człowiekiem honoru i dotrzymuje danego słowa. Nie mówił zatem o polityce, mówił za to dużo o buddyzmie, kulturze Zachodu, różnych tradycjach religijnych i etyce. Często wspominał też o swoim zainteresowaniu zachodnią nauką, którą, jak wspominał, fascynował się już w dzieciństwie (nie raz powtarzał, że gdyby nie został Dalajlamą, mógłby być inżynierem). "Bardzo chciałbym posłuchać o waszych doświadczeniach - powiedział podczas dyskusji panelowej z grupą naukowców w Teksasie. - Interesują mnie najnowsze badania dotyczące relacji między materią a świadomością i tego, jak wpływają one na siebie". Niestety teksańscy uczeni niewiele potrafili na ten temat powiedzieć i rozmowa zeszła na inne tematy. Jednak trzy dni później, kiedy Dalajlama rozpoczął trzydniową wizytę na Uniwersytecie Harvarda, znalazł się ktoś, komu kwestie te nie były obce. Wtedy właśnie doszło do pierwszego spotkania między Dalajlamą a Herbertem Bensonem, opowiedział przywódcy Tybetańczyków o swoich badaniach nad stresem i reakcją relaksacyjną oraz przedstawił własną wizję fizjologii medytacji.

Pod koniec rozmowy Benson wyznał, że ma też osobistą prośbę do Jego Świątobliwości- otóż, jak mu mówiono, istnieje tajemna szkoła medytacji zwana g Tum-mo, czyli "wewnętrzne ciepło". Mówi się też, iż ci, którzy posiedli odpowiedni stopień wtajemniczenia, potrafią regulować wydzielanie ciepła nawet do tego stopnia, że nie marzną w mrozy ani bez odzieży. Jeśli tak jest, kontynuował Benson, dla nauk fizjologicznych, a może wręcz dla całej praktyki klinicznej, może mieć to olbrzymie znaczenie. Czy zatem Dalajlama mógłby pomóc Bensonowi nakłonić kilku odpowiednio wyszkolonych tybetańskich mnichów, by zgodzili się wziąć udział w paru eksperymentach? Odpowiedź Dalajlamy, przynajmniej jeśli uwierzymy późniejszej relacji samego Bensona, była natychmiastowa: "Jego Świątobliwość zgodził się mi pomóc". Inaczej rzecz nieco opisuje Jeffery Paine, autor książki poświęconej dziejom tybetańskiego buddyzmu na Zachodzie. Paine zwraca uwagę, że dla buddyjskiego przywódcy taka nieuzasadniona ingerencja w praktyki religijne reprezentowanej przez niego wspólnoty byłaby czymś niedopuszczalnym i tak właśnie początkowo zareagował Dalajlama i zaczął po tybetańsku, za pośrednictwem tłumacza wyjaśniać, dlaczego musi odmówić. W pewnej chwili jednak przerwał i, najwyraźniej zmieniwszy zdanie, przeszedł na angielski. "Z drugiej strony - powiedział - na naszych przyjaciołach ze Wschodu (miał na myśli Chińczyków) takie wyjaśnienie w języku Zachodu, co naprawdę robimy, mogłoby wywrzeć wielkie wrażenie". Wtedy dopiero, jak twierdzi Paine, Dalajlama uznał, że warto "złamać obowiązującą od tysięcy lat zasadę" i pomóc Bensonowi w jego planach badania tybetańskich mnichów. Jak widać otwarta polityczność nie wchodziła w grę, ale kiedy pojawiła się możliwość poprawienia wizerunku Tybetu i jego religii, Dalajlama postanowił nie zmarnować szansy. Nieco później, przemawiając już z pozycji duchowego przywódcy do grupy tybetańskich mnichów, tłumaczył im: "Na użytek tych, którzy nie wierzą, musicie pokazać coś całkiem wyjątkowego, inaczej bowiem nie uwierzą". I rzeczywiście, dzięki badaniom nad medytacją g Tum-mo Benson zdołał zwrócić (i to na długo) powszechną uwagę na to, co moglibyśmy nazwać najbardziej "widowiskową" stroną dalekowschodniej duchowości. Czy jogini rzeczywiście potrafią wstrzymać akcję serca, jak twierdzili jeszcze w latach 30. XX wieku francuscy podróżnicy? Czy niektórzy z nich mogą wytrzymać nieprawdopodobnie długo zamknięci w skrzyni bez dostępu powietrza, zagrzebani żywcem albo wreszcie medytując wysoko w górach, na mrozie, co zabiłoby normalnego człowieka?

Dla Bensona, który od dawna zajmował się biofeedbackiem, brzmiało to całkiem prawdopodobnie. Skoro zupełnie "normalni" ludzie, korzystając z elektrofizjologicznych przyrządów pomiarowych, mogą nauczyć się panować nad reakcjami organizmu zwykle niepoddającymi się świadomej kontroli, to co najmniej nie można wykluczyć, iż jogini po prostu wykształcili w sobie analogiczną zdolność, tyle że w stopniu niespotykanym w zachodnim świecie. W tych kategoriach jogini to po prostu przypadek "superbiofeedbacku" - nie tylko bowiem umiejętność autonomicznej regulacji rozwinęli na niespotykaną na Zachodzie skalę, ale w dodatku nie potrzebują do tego żadnych przyrządów.

Nawet jeszcze nim Benson zwrócił się o pomoc do Dalajlamy, inny badacz z pierwszej generacji naukowców zajmujących się biofeedbackiem, Elmer Green, zastanawiał się nad podobieństwami między tym, co obserwuje w swoim laboratorium, a tym, co od dawna mówi się o umiejętnościach joginów. Green przebadał nawet u siebie znanego nauczyciela hinduskiej jogi, Swamiego Ramę, który publicznie twierdził, że potrafi (między innymi) zmusić serce, by przestało tłoczyć krew. Green potwierdził ten fakt, tyle że, jak wyjaśnił, Rama nie tyle wstrzymywał akcję serca, co przyspieszał ją tak bardzo, że aż dochodziło do chwilowego migotania przedsionków. Teraz jednak przed Bensonem otworzyła się możliwość by sprawdzić, ile prawdy (i czy w ogóle jakaś) tkwi w opowieściach o joginach. Zaczął od kilku podróży w okolice Dharamsali, gdzie rozpoczął nieformalne obserwacje i pomiary. Tu udało mu się na przykład udokumentować, że temperatura palców u nóg i u dłoni u doświadczonych mnichów rzeczywiście rośnie podczas medytacji (co prawda część krytyków zarzucała mu później, że to wynik bez znaczenia, w czasie bowiem, gdy mnisi ci medytowali, temperatura otoczenia też rosła). W 1985 roku Benson ze swoim zespołem ponownie przyjechał do Indii i wtedy udało mu się między innymi sfilmować kilku mnichów, którzy w temperaturze 4 °C owijali się prześcieradłami zanurzonymi w zimnej wodzie, a te wysychały; na filmie widać unoszące się z prześcieradeł kłęby pary. Niestety, w przeprowadzonym w bardziej formalnych warunkach (we francuskiej Normandii) eksperymencie wyników tych nie udało się powtórzyć, podobnie jak wówczas, gdy trzech hinduskich mnichów przyjechało do laboratorium Bensona do Bostonu.

Pewnie niewiele by się zmieniło, gdyby nie Dalajlama, który w swej decyzji złamania tysiącletniego tabu i dopuszczenia zachodniej fizjologii do tybetańskich praktyk religijnych postanowił być konsekwentny. Dzięki niemu właśnie można było zainaugurować nową fazę badań nad medytacją, aczkolwiek musiało minąć jeszcze parę lat, nim w ślady Bensona podążyli też inni badacze. Ten etap rozpoczął się za sprawą dość młodej instytucji - Mind and Life Institute - której w 1990 roku udało się nakłonić Dalajlamę, by zaprosił na pięć dni grupę lekarzy, naukowców i przedstawicieli różnych wyznań do własnej rezydencji w Dharamsali i poświęcił ten czas na wspólną dyskusję na temat "uzdrawiających emocji". Mind and Life powstał w połowie lat osiemdziesiątych, a jego założycielami byli chilijski neuronaukowiec Francisco Varela (który sławę zyskał jako twórca - wspólnie z Huberto Maturaną - koncepcji "autopoiesis", zgodnie z którą wszystkie systemy ożywione są samoorganizującymi się całościami) i amerykański biznesmen Adam Engle. Początkowo głównym celem Mind and Life było ustanowienie dialogu między Dalajlamą a naukowcami z Zachodu (dziś misja tej organizacji jest znacznie szersza i obejmuje również organizację badań oraz pomoc humanitarną81), a te pierwsze spotkania, których inicjatorem był od zawsze filozoficznie nastawiony Varela, służyć miały wypracowaniu podstaw umożliwiających nawiązanie sensownego dialogu między naukowym a buddyjskim podejściem do badania umysłu82. Dość praktyczne i zarazem wyraźnie "klinicznie ukierunkowane" założenia owego spotkania poświęconego "uzdrawiającym emocjom" stanowiły właśnie wyraz tych nowych zainteresowań Mind and Life. Uczestnicy spotkania zastanawiali się między innymi i nad tym, co już wiadomo o fizjologii medytacji. Jak łatwo przewidzieć, wszyscy zgodzili się, że niewiele. Podczas dyskusji (i to zarówno tych formalnych, jak nieformalnych -między innymi przy wspólnych posiłkach) narodziły się jednak nowe idee. Być może na przykład, korzystając z tego, że dostępne stały się wreszcie nowe, łatwiejsze do transportu i wykorzystania w terenie instrumenty do pomiaru funkcji poznawczych i aktywności mózgu w ogólności, stanie się możliwe coś, o czym wcześniej naukowcy mogli tylko marzyć, na przykład badanie długoterminowych efektów intensywnej medytacji i jej wpływu na mózg i funkcje poznawcze u mnichów z tybetańskich klasztorów83. Sam Dalajlama z entuzjazmem odniósł się do tego pomysłu, a nawet zaangażował się w całe przedsięwzięcie osobiście i skierował prośbę do Rady ds. Religii i Kultury tybetańskiego rządu na uchodźstwie o wskazanie najbardziej doświadczonych mnichów żyjących w górach w pobliżu Dharamsali, aby mógł skontaktować z nimi naukowców. Wreszcie w 1992 roku niezbyt liczna grupa badaczy (w skład której wchodzili również dwaj urodzeni na Zachodzie specjaliści od Tybetu, biegle władający tybetańskim) wyruszyła do Dharamsali, by tu, na miejscu, przedyskutować całą koncepcję badań z najwyższej rangi mnichami. Ku swemu zaskoczeniu mimo poparcia Dalajlamy spotkali się z bardzo poważnymi oporami.

Niektórzy mnisi kwestionowali etyczną wartość planowanych badań bądź twierdzili, że szkoda na nie czasu, inni obawiali się osobistego ryzyka, kilku potencjalnych badanych stwierdziło wreszcie, że studiowanie medytacji ograniczone do pomiarów fizycznych właściwie nie ma sensu, albowiem -oni przynajmniej co do tego nie żywili żadnych wątpliwości - umysł z natury jest bytem niefizycznym. Poza tym projekt badań nie uwzględniał w ogóle kwestii reinkarnacji, a to wszak doktryna, która stanowi podstawowe uzasadnienie praktyk medytacyjnych. W tej sytuacji zaś nauka nie ma po prostu szans, by zrozumieć uzyskane wyniki. Ostatecznie z całego pomysłu nic nie wyszło. Jeden z pomysłodawców postanowił się jednak nie poddawać, zwłaszcza że od dawna już żywił (przejściowo, co prawda, zarzucone) ambicje, by medytację włączyć do głównego nurtu psychologii akademickiej i nauk o mózgu. Richard Davidson, bo o nim tu właśnie mowa, w roku 1990 był profesorem psychologii na University of Wisconsin (Madison). Od ponad dziesięciu lat zajmował się badaniem asymetrii działania półkul mózgowych w kontekście doświadczeń afektywnych, ale przez cały ten czas nie przestał też interesować się medytacją, która zafascynowała go jeszcze w latach siedemdziesiątych, podczas studiów na Harvardzie. Wtedy właśnie (jak pamiętamy był to okres wielkiej kontrkulturowej fascynacji Orientem) Davidson zaprzyjaźnił się z Danielem Golemanem i Jonem Kabat-Zinnem, którzy już wówczas zgłębiali, również praktycznie, duchową tradycję Dalekiego Wschodu. Jednym z ówczesnych mistrzów Davidsona był Ram Doss, jedna z kontrkulturowych ikon Harvardu (takie imię przybrał Richard Alpert, kiedy porzucił katedrę psychologii społecznej). Być może pod jego wpływem Davidson nawet na pewien czas przerwał studia i udał się do Indii, by przejść trening medytacji. Jeszcze podczas studiów Davidson i Goleman pisali wspólnie teksty, prowadzili badania i podejmowali inne działania mające na celu włączenie medytacji do obszaru zainteresowań akademickiej psychologii eksperymentalnej.

Wówczas niewiele z tych starań wyszło, ale teraz, po latach, spotkanie z Dalajlamą i tybetańskimi mnichami oraz zaangażowanie w projekty Mind and Life Institute sprawiły, że Davidson uznał, iż warto powrócić do młodzieńczych pomysłów i spróbować raz jeszcze. Moment był rzeczywiście dobry. Ameryka prawie że zakochała się w Tybecie, a przede wszystkim w Dalajlamie, szczególnie po tym, gdy w roku 1989 przywódca Tybetańczyków otrzymałPokojową Nagrodę Nobla.Wlatach dziewięćdziesiątych Dalajlama bardzo często podróżował na Zachód, który był wręcz zafascynowany jego wielką charyzmą i niezmiennie dobrym humorem. Ta fascynacja objęła w pewnym sensie cały Tybet. Zaczęto w nim widzieć prawdziwy zagubiony raj (choć chwilowo w politycznej opresji), od którego moralnie i duchowo zagubiony Zachód może się wiele nauczyć87.Wielki spokój, szczęście i autentyczne ludzkie ciepło promieniujące z Dalajlamy na wszystkich niemal robiły olbrzymie wrażenie - jaki sekret w tym tkwi, powszechnie zadawano sobie pytanie. Nie bez znaczenia był też fakt, że Jego Świątobliwość- człowiek, który niejako uosabiał starożytną mądrość interesował się nauką, a zwłaszcza naukami o mózgu i umyśle. Naukowcy, którzy uczestniczyli w prywatnych spotkaniach Mind and Life, odczuwali prawdziwą dumę, mogąc pokazać wielkiemu duchowemu przywódcy kolorowe zdjęcia obrazujące aktywność mózgu i opisać mu najnowsze osiągnięcia tej błyskawicznie się rozwijającej dyscypliny. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych Dalajlama zaproszony został na współorganizowaną przez Tibet House konferencję w Harvard Medical School, gdzie przyjęto go z najwyższymi honorami. Podczas konferencji Herbert Benson przedstawił pierwsze wyniki swoich badań nad medytacją g Tum-mo. W maju 1998 roku Dalajlama był też gościem honorowym nowojorskiej konferencji, podczas której najwybitniejsi uczeni zajmujący się mózgiem, lekarze i uczeni buddyjscy dyskutowali o "zdrowotnych efektach zaawansowanych praktyk medytacyjnych". Konferencji tej warto zresztą poświęcić nieco więcej uwagi, stanowiła ona bowiem wyraźny prognostyk tego, co miało nastąpić później. Jeszcze podczas jej trwania w kolejnym numerze magazynu "NewYork" portret Dalajlamy znalazł się na okładce, w tle zaś widać było monitor komputera z kolorowym zdjęciem mózgu. Sam Dalajlama ubrany był w tradycyjne mnisze szaty, dłonie miał splecione, twarz pogodną (choć spojrzenie może nieco filuterne), a na czole i policzkach przymocowane były elektrody EEG. "Zachęcony przez postępy neuronauki i obfite dotacje zwolenników (by nie wspomnieć o obecności Dalajlamy) - obwieszczał "New York"-ortodoksyjny dotychczas nowojorski establishment medyczny wreszcie odkrył leczniczy potencjał technik z obszaru umysłu i ciała, w tym medytacji".

Kilka miesięcy później w buddyjskim magazynie "Tricycle" ukazał się krótki artykuł o nowojorskiej konferencji, nafaszerowany terminami w rodzaju: biotożsamość, psychoimmunologia, kwantowa świadomość i teoria względności. Jak mogli się dowiedzieć czytelnicy "Tricycle", to spotkanie naukowców z Dalajlamą stanowiło fragment "wielkiej kwantowej "rewolucji falowej", która kieruje zachodnią naukę ku mądrości skrytej w azjatyckiej tradycji". Niemal w tym samym zdaniu można było też przeczytać, że "tego dnia w Nowym Jorku niemal ziściła się wizja Arnolda Toynbee'ego, wizja świata odrodzonego dzięki spotkaniu Wschodu z Zachodem". Ja też byłam na nowojorskiej konferencji. I to, co mnie uderzyło, to nie rzekome spotkanie Wschodu z Zachodem, ale kompletne pomieszanie języków. Część uczestników zastanawiała się, jak wprowadzić naukę medytacji do szpitali, żeby ulżyć pacjentom w cierpieniach (cel chwalebny skądinąd, ale raczej niezwiązany z postępem technicznym), potem ewidentnie na cześć Dalajlamy mieliśmy wystąpienia naukowców opowiadających o bardzo zaawansowanych technicznie metodach badania mózgu, równolegle zaś można się było przysłuchiwać się uczonym buddystom opowiadającym o tybetańskiej koncepcji świadomości, zachęcanym do zwierzeń przez tę część słuchaczy, która przede wszystkim chciała się dowiedzieć jak najwięcej o najbardziej ezoterycznych stanach (medytacyjnej) świadomości. W pewnym sensie wszystko to wyglądało jak powtórka z lat sześćdziesiątych. Fascynacja owym "najwyższym stopniem wtajemniczenia" była tak wyraźna, że nawet sam Dalajlama nie wytrzymał i w pewnym momencie stwierdził, iż spośród sześciu poziomów medytacji, o których co poniektórzy mówcy wspominali, on sam poznał tylko trzy. Pozwolił sobie też na delikatną sugestię, że może więcej sensu miałoby, gdyby uczestnicy konferencji skupili uwagę bardziej na praktyce klinicznej niż na zgłębianiu tajemnicy "oświecenia", a dobrze by było też zastanowić się, co zrobić, by personel szpitalny z większą uprzejmością odnosił się i do chorych, i do siebie wzajem. Mimo to po roku 1998 to właśnie różne najbardziej wyrafinowane ("zaawansowane") techniki przyciągały uwagę ludzi zainteresowanych potencjalnymi korzyściami z medytacji, a szczególną fascynację budziły zwłaszcza wyjątkowe osiągnięcia na tym polu (najlepiej jeszcze o egzotycznym posmaczku). Spory, o ile nie największy udział w tym miał zresztą Richard Davidson. Jakkolwiek on sam jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych we własnym laboratorium badał grupę jak najbardziej typowych pracowników, którzy przeszli ośmiotygodniowy trening MBSR (Kabat-Zinna) i znalazł nawet pewne dowody, że uczestnictwo w tym programie (choć niekoniecznie regularna medytacja) istotnie zmienia emocjonalny punkt pobudzenia w mózgu i zwiększa wrażliwość systemu odpornościowego91, to nigdy nie porzucił dawnego marzenia, by przyjrzeć się przez laboratoryjne przyrządy mózgom i umysłom prawdziwych mistrzów sztuki medytacji i sprawdzić, co w nich tkwi. Projekt z początku dekady, co prawda, nie wypalił, ale po dziesięciu latach sytuacja radykalnie się zmieniła. Przede wszystkim, częściowo dzięki kontaktom z Mind and Life (Davidson był teraz w radzie Instytutu), miał wreszcie godnego siebie partnera. Był nim autentyczny tybetański mnich (choć Francuz z pochodzenia) Matthieu Ricard, który przez wiele lat służył Dalajlamie jako tłumacz. Ricard nie był zwykłym buddyjskim mnichem, zanim bowiem trzynaście lat wcześniej wstąpił do klasztoru, zdążył ukończyć w Paryżu biochemię, a nawet rozpocząć pracę naukową pod kierunkiem laureata Nagrody Nobla François Jacoba.

Później opublikował kilka tekstów, za sprawą których zyskał opinię wyrafinowanego komentatora filozoficznej i naukowej tradycji Zachodu, a spisane w książce Mnich i filozof rozmowy z ojcem, znanym francuskim filozofem Jean-François Revelem, trafiły nawet na listy bestsellerów. W każdym razie, kiedy Matthieu Ricard dowiedział się o planach Davidsona, zaoferował mu swoją pomoc, a w pewnym sensie nawet więcej, bo udostępnił do badań własny mózg. No cóż, Ricard na pewno nie miał żadnych powodów by bać się nauki, a zarazem wierzył, że badania laboratoryjne nad medytacją mogą sprawić, że ludzie zaczną się nią jeszcze bardziej interesować, co może wyjść tylko na dobre. Już początkowe rezultaty były fascynujące i nieoczekiwane. Kiedy badacze przymocowali do głowy Ricarda 128 elektrod i poprosili, by medytował nad "bezwarunkową miłością i współczuciem", przyrządy odnotowały nadzwyczajną aktywność fal gamma. Częstość oscylacji sięgała czterdziestu cykli na sekundę przy czym synchronizacja zachodziła w obszarze całej kory. Naukowcy do tej pory z takim fenomenem się nie zetknęli- takie zjawisko obserwowano czasem pod znieczuleniem, ale nigdy w fazie pełnej świadomości. Żeby mieć pewność, że nie zaszła żadna pomyłka, badacze przeprowadzili eksperyment, w którym porównywano aktywność mózgu: w grupie eksperymentalnej znaleźli się ludzie od dawna praktykujący buddyzm (mnisi i świeccy), w grupie kontrolnej uczniowie koledżu niemający żadnej praktyki medytacyjnej. Fale gamma w grupie eksperymentalnej (podczas medytacji) były trzydzieści razy silniejsze! W roku 2004 raport z tych rzeczywiście szokujących badań ukazał się w "Proceedings of the National Academy of Sciences"; Ricard wystąpił jako współautor. Jeszcze przed publikacją Davidson przedstawił wstępne wyniki i wywołało to spory szum, a również zainspirowało jednego z dziennikarzy "New York Timesa", który w 2003 roku opublikował artykuł poświęcony ważkiemu skądinąd pytaniu "Czy buddyzm jest dobry dla zdrowia?". Czy mnisi mogą nas nauczyć, pytał autor artykułu, czegoś ważnego o optymalnym funkcjonowaniu? I sam sobie odpowiadał:

Wyniki "mniszego eksperymentu" z Madison jedynie potwierdzają to, co wiemy z licznych skromniejszych, ale bardzo przekonujących badań, pokazujących, że medytacja w stylu buddyjskim może mieć efekty nie tylko emocjonalne, ale i czysto fizjologiczne. To oznacza, że pożytki z niej mogą odnieść również nie-buddyści, ucząc się redukować stres, panować nad negatywnymi emocjami i usprawniać działanie układu odpornościowego.

Dwa lata później to głównie dzięki staraniom Davidsona udało się przekonać Society for Neuroscience do zaproszenia Dalajlamy, żeby na dorocznej konferencji Towarzystwa opowiedział o medytacji i płynących z niej pożytkach. Kiedy informacja o tym zaproszeniu wyszła na jaw, wywołało to jednak sporą konsternację, a u niektórych członków SfN nawet wściekłość. Pojawiła się wręcz petycja z żądaniem wycofania zaproszenia, acz dziwnym trafem podpisali się pod nią głównie naukowcy chińscy (i chińskiego pochodzenia), choć oczywiście wszyscy sygnatariusze zarzekali się, że kierują nimi wyłącznie czysto naukowe pobudki. Na przykład Yi Rao, chińsko-amerykański neuronaukowiec z chicagowskiego Northwestern University, jeden z inicjatorów protestu, wyjaśniał, iż chodziło mu wyłącznie o to, że "medytacja stanowi pole istotnych nadużyć, a formułowane na jej temat twierdzenia nie mają wystarczających podstaw empirycznych, brak im również naukowej dyscypliny". Można było też usłyszeć, że na konferencjach naukowych nie powinno się uwzględniać perspektywy religijnej i to niezależnie od rangi tematu. "Kto następny-papież?", szydził pewien profesor anestezjologii. Mimo tych zastrzeżeń, wystąpieniu Dalajlamy w olbrzymiej sali w Waszyngtonie przysłuchiwało się ponad trzynaście tysięcy neuronaukowców, a gdy Jego Świątobliwość, opowiedziawszy najpierw o buddyjskiej medytacji i pożytkach, jakie przynosi, zadeklarował, iż głęboko wierzy, że te korzyści neuronauka będzie w stanie wyjaśnić, sala zareagowała burzliwą owacją. Kiedy piszę te słowa, narracja "Podróż na Wschód" nadal się rozwija i rozwój ten na pewno warto obserwować. We współczesnej amerykańskiej medycynie umysłu-ciała nie ma chyba innego obszaru, który gromadziłby tak wiele wybitnych osobowości i gdzie rozgrywałoby się tak wiele ważnych zdarzeń. Nigdzie indziej też tak istotnej roli nie odgrywają głębokie, kulturowe kwestie, które w pozostałych przypadkach tracą na znaczeniu na rzecz zagadnień czysto naukowych, bądź wręcz wąsko medycznych.
Wewnętrzna siła - umysł, ciało, medycyna
Anne Harrington
Wydawnictwo CIS

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas