Władca Werony

Padwa, 16 września 1314 roku

article cover
Wydawnictwo Philip Wilson

- Co to znaczy? - zapytał Girolamo.

- Nie wiem - odpowiedział Ciolo.

- Czy Padwa jest oblężona?

- Nie mam pojęcia. Jedźmy.

- Jak się tam dostaniemy?

- Jedź.

- Ale...

- Pomyśl o złotych florenach.

- Nigdy nie byłem we Florencji!

- Zamknij się! - syknął Ciolo.

Opustoszałe pola zamieniły się w opustoszałe przedmieścia. Niektóre zapadające się budy i chałupy robotników zostały spalone, większość jednak pozostała nienaruszona, a nawet wyglądała jak nowa. Ciolo dostrzegł świeżo wycięte drewniane rozpory i nowe cegły - ślady po dawnym, a nie dopiero co zakończonym oblężeniu. Gdyby oblężenie jeszcze trwało, szkielety bud wciąż by dymiły i już wcześniej byłoby słychać odgłosy setek pomrukujących, wiwatujących i śpiewających mężczyzn, tupanie niecierpliwych koni, trzask i jęk maszyn oblężniczych, już dotarłby do nich zapach ognia i brudu. Ciolo pociągnął nosem.

Jedyne, co dało się wyczuć, to zwyczajny zapach nocy. A słychać było tylko świerszcze, czasami jeszcze gęś albo psa. Nigdzie żadnych namiotów ani pochodni, żadnych pobłyskujących włóczni. Miasto nie było oblegane. Więc gdzie się wszyscy do diabła podziali?

Ciolo poczuł, że robi mu się zimno od pewnej myśli. Zaraza. Nadeszła zaraza i jeszcze teraz Padwańczycy chowają się po swoich domach, rozdrapują strupy i wymiotują krwią. Popatrzył na Girolama, ale nie otworzył ust. Pomyślał o pieniądzach, po czym zakrył usta brudną dłonią, żeby zatrzymać morowe powietrze i powoli pojechał dalej.

Zbliżali się do przejścia prowadzącego do północnej bramy miasta. Ponte Molino to stary rzymski most o długości czternastu koni, którego potrójne łuki spinały brzegi rzeki Bacchiglione. Środkowy łuk podpierały dwie masywne kamienne kolumny wystające z szemrzącej rzeki. Z niewielkiej odległości dochodziło skrzypienie i jęk młynów.

Most kończył się umocnioną bramą. Ciolo usilnie się w nią wpatrywał. Na zewnątrz nie widać było stosu ciał. Dobry znak. Nie mogąc zobaczyć żywego ducha, skierował konia w stronę mostu i zaraz nań wjechał. Za nim Girolamo.

Pośrodku mostu Ciolo zorientował się, że bramy miejskie są otwarte, ale nieoświetlone. Stanął, żeby dobrze się przyjrzeć.

- Mam jakieś złe przeczucia w związku z tą robotą - odezwał się Girolamo.

Nagle, wysoko na wieży ponad ich głowami ukazał się płomień. Pochodnia. Za chwilę dwie następne. W tejże samej chwili Ciolo usłyszał ludzkie głosy. Tysiące wiwatujących głosów. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bicie dzwonów i dźwięki muzyki. Wszyscy znajdowali się wewnątrz murów miejskich i oczekiwali nadejścia nocy i zapalenia pochodni.

Ciolo pochylił się w siodle i podniósł brwi.

- Widzisz, nic takiego. Jakieś obcho...

Wówczas doleciał go grzmot i prysło uczucie ulgi. Z bramy przed nimi wyłoniła się cała armia jeźdźców. Światło trzymanych w górze pochodni odbijało się od zdobionych piórami hełmów i błyszczących napierśników, a niezliczona ilość rozwścieczonych padwańskich żołnierzy wyjeżdżała z miasta kierując się na Ponte Molino.

Jechali prosto na Ciola i Girolama.

W odruchu paniki Ciolo błyskawicznie zsunął się z siodła i pomagając sobie ruchem ramion, popędził na brzeg mostu i skoczył. Nogami uderzył w lustro wody, po czym cały się w niej zanurzył. W miarę jak pochłaniał go nurt, dźwięk kopyt oddalał się coraz bardziej. Nie umiał pływać. Machał rękami i nogami jakby biegł, kierując się w stronę mostu. Coś go mocno uderzyło w ramię i z całych sił próbował uchwycić się tej podpory. Niczego nie widział, ale pod palcami wyczuwał kamień. Cokolwiek to było, trzymał mocno i podciągał się na tym do góry. Było oślizgłe i obleśne, trudne do przytrzymania. Wbił się paznokciami. Zaczynały go palić płuca. Nagle poczuł, że ma dłoń ponad wodą, szarpnął głową i zachłysnął się powietrzem.

Ciolo trzymał się jednego z łuków rzymskiego mostu. Nad sobą słyszał kawalkadę konnych żołnierzy. Idioci. Kimkolwiek był ich wróg, z pewnością nie znajdował się tutaj. Więc po co ta szarża? W ciemności, kiedy koń może się łatwo potknąć i upaść? Ciolo już raz omalże nie zginął w nocnej szarży. Koń pędzący z przodu

złamał nogę, zabijając dosiadającego go jeźdźca i dwóch innych jadących za nim.

Wciąż słyszał dochodzące z miasta owacje i zdawał sobie sprawę, że mógł zginąć z powodu parady. Pokazu honoru, umiejętności. Głupcy. Drżąc i prychając, Ciolo wymamrotał całą litanię przekleństw pod adresem tego, który wymyślił stan rycerski.

Podciągnął się stopniowo obu rękami i dotarł do skraju podpory. Miał szczęście, że nurt Bacchiglione nie był silny, a nawet podwójne szczęście, że siłę prądu redukowały pracujące w pobliżu młyny. Inaczej woda porwałaby go raz na zawsze. Dopiero teraz zastanowił się, co też stało się z Girolamem. Nie było sensu krzyczeć. Jeśli przeżył, spotkają się w domu.

Ciolo potrzebował dziesięciu minut, żeby dotrzeć do brzegu, ale w żaden sposób nie dało się dojść z dołu do wysokiej bramy. Jedyna droga prowadziła przez most. Ciolo nabrał powietrza i zaczął ostrożnie wdrapywać się po spękanej kamiennej ścianie. Mokre palce nie ułatwiały mu tego zadania. Mrucząc przekleństwa podciągnął się do rzeźby przedstawiającej jakiegoś bożka - był tuż pod krawędzią mostu. I pozostał tam w oczekiwaniu, aż oddalą się jeźdźcy. Kręcił się, aż znalazł taką pozycję, która pozwoliła mu na uwolnienie ramion. Teraz mógł się nimi posłużyć, żeby się ogrzać. Było mu zimno, dzwonił zębami. Przeklęci Padwańczycy i ich beznadziejne patavinitas.

Usłyszał, jak oddalili się ostatni ludzie na koniach. Za nimi pędzili piesi, wrzeszcząc co sił w durnych płucach. Skulił się i podciągnął na most. Nikt nie zatrzymał się, żeby mu pomóc. Niewiele brakowało, a znów przewróciłby go tłum. Boże, ależ nienawidził Padwańczyków.

Porwał go strumień ludzi, którzy krzyczeli z radości i dumy. Dzwoniąc zębami, usiłował wiwatować razem z tłumem. Wśród ludzi robiło mu się coraz cieplej i cieszył się, gdy zauważył jak łatwo będzie teraz dostać się do miasta. Wiedział, że koń pewnie dawno mu uciekł, więc nawet nie próbował go odszukać. Odgrywał tylko rolę szczęśliwego mieszkańca grodu, którego wojsko wyruszyło właśnie po chwałę.

Padwańczycy powoli przestawali się ekscytować i niespiesznie wracali do swoich domów. Przemierzając Ponte Molino już po raz drugi, Ciolo żartował, klepał ludzi po plecach i przyłączył się do chóru głosów żartujących sobie z jego widocznego gołym okiem nieszczęścia. Pośrodku mostu zobaczył ciało Girolama. Rozpoznał go po kamizelce, bo twarz miał doszczętnie zmasakrowaną. Ciolo pochylił się szybko, ale bezskutecznie. Już go obrabowano.

Wkroczył do miasta z uśmiechem na twarzy i przyłączył się do grupki, która odwiedzała właśnie jakąś karczmę. Był już w Padwie ze trzy lub cztery razy. Kiedyś nawet wybronił go z oskarżenia o jakąś drobną kradzież słynny Bellario. Więc Ciolo potrafił naśladować tutejszy akcent. Chwycił za butelkę wina i śpiewał z upodobaniem, bębniąc palcami w stół tak długo, aż wyschło na nim ubranie. Następnie objaśnił nowym przyjaciołom, że czeka na niego panna i oddalił się. Miał zadanie do wykonania.

Musiał pozbawić kogoś życia.

Po kwadransie odnalazł dom, dokładnie tam, gdzie trzeba. Był wiszący ogród. Był krzak jałowca. Budynek z freskiem przedstawiającym pogańskiego boga trzymającego buławę z dwoma wężami. Bóg znajdował się pomiędzy dwoma okratowanymi oknami, powyżej dwóch masywnych obręczy z ołowiu służących do przywiązywania koni. Dokładnie tak, jak miało być.

Przed domem płonęły pochodnie i Ciolo przeszedł w ich drżącym świetle, lekko się zataczając, na wypadek gdyby ktoś mu się przyglądał. Poinformowano go, że na dole nie ma żadnego wejścia, więc wcale nie tracił czasu, by je odnaleźć. Od razu obszedł budynek i zbliżył się do trzypiętrowego muru okalającego farbiarnię. Ze ściany na poziomie ulicy starty był tynk gipsowy i odsłaniał fragment budowli wykonany z mieszanki kamieni i cegły.

Ulica była ciemna, oświetlona jedynie blaskiem gwiazd. Nadal udając pijanego, stanął na otwartej przestrzeni, rozluźnił rajtuzy i oddał mocz przy ścianie. Stał oparty o nią wolną ręką i próbował coś wyczuć pod palcami. Nie minął go nikt, nawet kot. Poprawił rajtuzy, zatarł dłonie i znalazłszy obiecane oparcie dla palców, zaczął się wspinać.

Na szczycie znajdowały się zakrzywione kolce, których zadaniem było trzymanie intruzów z dala od farbiarni. Ciolo nie miał nawet zamiaru tam wchodzić. Szukał przejścia. Ostrożnie wyciągnął rękę i oplótł palce wokół kilkucentymetrowej podstawy szpikulca. Początkowo nie naciskał zbyt mocno. Mogła być kłująca na całej długości, nie tylko u szczytu. Lecz i tym razem instrukcje okazały się bardzo dokładne. Płaskie boki kolców były gładkie. Ciolo chwycił mocniej i modlił się w duchu, żeby bolec utrzymał cały jego ciężar. Udało się. Zamachnął się drugą ręką i uchwycił następny bolec. Potem kolejny. Ręka za ręką, przemieścił się pod rzędem ostrzy za róg budynku, w lukę pomiędzy sąsiadującymi domami.

Było mu coraz trudniej oddychać, ręce i ramiona miał dotkliwie obolałe. Do przebycia pozostała mu jeszcze tylko połowa muru. Ponownie zabrał się do dzieła, gdy wtem powstrzymał go hałas dochodzący z sąsiedztwa. Czyżby mieli psy? Albo, co gorsza, gęsi? Ciolo przycisnął się mocno do wysokiego muru, czuł jak ślizgają mu się spocone palce i z całych sił pragnął, aby jakaś chmura zasłoniła gwiazdy, a jego spowiła całkowita ciemność. Nasłuchiwał.

To było dziecko. Nocny płacz dziecka. Nikt się nim nie zajął, więc nie przestawało płakać.

Ciolo spojrzał przez ramię. Głos pochodził z budynku, do którego zmierzał. W jakimś doskonalszym świecie poczekałby, aż dziecko się uspokoi. Ale już tracił siłę w rękach. Szybko przemieścił się wzdłuż ostatniego fragmentu muru, mamrocząc jakieś błagania, żeby się nie poślizgnąć. Kolejne posunięcie było bardziej skomplikowane - musiał się obrócić i zawisnąć z plecami przyciśniętymi do wysokiego muru, a następnie wskoczyć do okna po przeciwnej stronie ponadmetrowej szerokości przesmyku. Podwójnie mocno uchwycił się jedną dłonią, skręcił i podrzucił wolną dłoń. Otarła się tylko o jakiś pręt, lecz szybko odnalazła następny. Teraz był ustawiony twarzą do celu - okna zwieńczonego łukiem. Zgodnie z instrukcją było otwarte, odchylona drewniana okiennica również nie stanowiła zapory. Ciolo wiedział, że im dłużej zechce czekać, w tym gorszym stanie będą jego nerwy. Podciągnął kolana, mocno oparł się stopami o mur, zwolnił uścisk na prętach i odepchnął się z całych sił.

Uderzył o parapet żebrami. Potem brodą. Zaczął się ześlizgiwać. Rozciągnął szeroko ramiona i oparł łokcie o ściany okiennej wnęki. Niezdarnie wciągnął nogi na krawędź parapetu i wskoczył do domu.

Przykucnął blisko okna. Znajdował się w długim, wąskim korytarzu z dwojgiem drzwi po każdej stronie. Spojrzał, żeby upewnić się, czy wszystkie są zamknięte. Miał wrażenie, że dobywa z siebie oddech głośniejszy niż miech. Żadnego larum. Żadnych wrzasków, oprócz dziecięcego krzyku, który stawał się coraz cichszy. Gdyby ktoś teraz nadszedł, nie zdołałby wykonać najmniejszego ruchu, tak bardzo trzęsły mu się ręce. Na zmianę napinał i rozciągał mięśnie i co chwila łapał oddech - pozwalało to wyciszyć bicie serca. Wzrok zaczął mu płatać figle w ciemności. Wyobraził sobie, że wszystkie drzwi są otwarte i przysiągłby, że dwukrotnie dostrzegł jakiś ruch. Ale za każdym razem był w błędzie. Przynajmniej miał nadzieję, że jest.

Po dwóch czy trzech minutach wypatrywania z zacienionego kąta przy oknie, Ciolo był w pełni gotowy. Prawą dłoń zbliżył do lewego biodra. Sięgnął do powleczonej skórą rękojeści i wyciągnął dwudziestokilkucentymetrowej długości sztylet.

Trzymając się z dala od bladej poświaty dochodzącej od okna, poszedł wzdłuż korytarza. Miał w pamięci plan domu i wiedział, że nie musi odchodzić daleko. Najpierw korytarzem, potem skręcić w prawo do dużej komnaty, dalej schodami na górę i przez podwójne drzwi. Prosta sprawa.

Korytarz był wyłożony kafelkami. Ciolo posuwał się noga za nogą, na palcach, tak, że obcasami omalże nie dotykał podłogi. Zbliżył się do pary przeciwległych drzwi. Jedne i drugie były zamknięte. Wstrzymał oddech i znów ruszył w poprzednim tempie. Nic na niego nie wyskoczyło. Cicho westchnął i natychmiast skarcił się za ten dźwięk.

Druga para drzwi także była zamknięta. I znów wszystko działo się szybko. Zmusił się, żeby przystanąć i posłuchać. Piętro wyżej dziecko wciąż płakało, lecz poza tym w całym domu panowała cisza.

Fortuna sprzyja odważnym, pomyślał Ciolo. Skradał się teraz w kącie pomieszczenia i dotykał ścian, aby wyczuć, gdzie zaczynają się schody. Nie wolno było się potknąć.

Prawie wszystkie schody trzeszczały, więc Ciolo starał się stawać przy zewnętrznej krawędzi każdego stopnia, gdzie drewno tak łatwo się nie odgina. U szczytu było drugie okno, od strony północnej. Widział w nim srebrny księżyc, ale i sam też stał się widoczny. Przykucnął z plecami przy ścianie i wzrokiem poszukał podwójnych drzwi.

Są. Światło nowiu ledwo muskało ich dolne krawędzie. Skrywając się w cieniu, Ciolo przywarł całym ciałem do jednego skrzydła. Słyszał, że w środku znajduje się dziecko. Ani płakało, ani chichotało. Raczej seria bulgocących dźwięków. Ciolo pomyślał, że pokój jest niewielki, bo słyszał dochodzące zeń echo, zupełnie jakby dziecko samo sobie odpowiadało.

Czekał, wsłuchując się w odgłosy dochodzące zza drzwi. Czy przy dziecku jest jakaś piastunka? Na pewno nie. Musiałaby być całkiem martwa. Wkrótce zresztą będzie. Ciolo uśmiechnął się i próbował przyzwyczaić wzrok do światła księżyca. Błagał litościwego Boga, żeby zesłał jakąś chmurę, lecz po namyśle skierował prośbę do Szatana.

Ten, który usłyszał wołanie, spełnił je prawie natychmiast. Światło znikło. Gdy tylko zrobiło się mroczno, Ciolo wykonał zwinny ruch. Uniósł nóż, pochwycił za klamkę dziecięcego pokoju i pchnął.

Ciemno. Ciolo przystanął w drzwiach i poczekał, aż oczy przyzwyczają się do panującej wewnątrz kompletnej ciemności. Dziecko nadal bulgotało. Mrużąc oczy, Ciolo popatrzył w kąt, z którego dochodziły dźwięki i powoli dostrzegł jakieś zarysy. Odwrócił ostrze sztyletu i skierował je do dołu - przygotowanie do zadania ciosu. Po czym, trzymając się jedną ręką framugi, żeby łatwiej odnaleźć drogę, wkroczył do pomieszczenia.

Z kąta dobiegł go jakiś szmer. Aż skrzywił się, gdy usłyszał ostry, trzeszczący dźwięk. Powietrze z hukiem uciekło mu z płuc. Nie rozumiejąc za bardzo, co się stało, zorientował się, że leży już kilka metrów dalej, rozciągnięty na korytarzu. Coś uderzyło go w piersi dostatecznie mocno, by go ogłuszyć. Uniósł wolną rękę i poczuł, że z mostka wystaje mu cienki kawałek drewna. Bezwiednie pogłaskał dłonią pierzysko strzały. Zaskomlał, bo przestraszył się, że poruszy drzewce.

Zaskrzypiał zawias i otworzyły się drugie drzwi. Odsłonięto lampion i ukazało się światło. Światło zbliżało się i nasilało. Oszołomiony Ciolo miał wrażenie, że niesie je jakiś anioł. Zamrugał, żeby oddalić dziwne kształty, które wchodziły mu w pole widzenia. Anioł jednak wciąż tam był, teraz pochylał się nad nim. Anioł w bieli. W kolorze żałoby.

- Zatem wcale nie martwy? - zapytał głos. - Dobrze.

- Święta Madonno... - wybełkotał. Krew z ust pozostawiała metaliczny smak na języku.

- Ciii... - Anioł odłożył świecę oraz narzędzie, którym zadano mu śmiertelny cios - niewielki łuk sportowy. Istota musiała zranić się w ramię, oddając strzał; świadczył o tym jej ruch, kiedy wyciągała ostrze z jego rąk, które wcale nie stawiały oporu.

Za nią widać było inny kształt - dziewczęcą postać trzymającą dziecko. Dziecko, które Ciolo miał zamordować. Nie wiedział, czy to chłopiec czy dziewczynka, było jeszcze maleńkie, a on nigdy nawet nie zapytał. Chciałby dowiedzieć się teraz, lecz dostatecznie trudno było oddychać. Mimo to postarał się wyartykułować jakieś słowa.

Kobieta potrząsnęła głową. Śpiewnym akcentem, który wydał mu się piękny, powiedziała:

- Nie mów nic. Podaj mi tylko imię człowieka, który ci zapłacił.

- Ja - nie...

- Zła odpowiedź, skarbie.

- Ale - wybacz, madonno - to była kobieta.

Anielska postać kiwnęła głową, lecz się nie uśmiechnęła. Ciolo tak bardzo chciałby zobaczyć jej uśmiech. Umierał. Chciał czegoś - może rozgrzeszenia.

- Aniele, wybacz mi.

- Proś Boga o wybaczenie człowieku, nie mnie.

Z lewej strony mignęła mu jej blada dłoń z jego nożem. Ostatnim wysiłkiem zamknął oczy, żeby nie widzieć, jak własną krwią opryskuje podłogę. Jeszcze jedno zdławione chlipnięcie i Ciolo zamarł bez ruchu.
David Blixt
Władca Werony

Wydawnictwo Philip Wilson
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas