Wojenne kłamstwa

Pewnego popołudnia oficer AK przyszedł porozmawiać z ludźmi w piwnicy. Powiedział, że żołnierze muszą natychmiast wycofać się kanałami. Za parę godzin mogą zjawić się Niemcy.

article cover
Wydawnictwo Cyklady

Tania powiedziała, żebym położył się na naszym materacu. Ona też to zrobiła, objęła mnie wpół ramionami i szeptała mi do ucha. Powiedziała, że mamy szczęście, bo nie zapomnieliśmy ani na chwilę, że jesteśmy katolikami, i wydaje się, że nikt nas nie podejrzewa. Nasza jedyna szansa to nie odróżniać się od innych. Niemcy nie zabiją wszystkich Polaków w Warszawie, ponieważ jest ich zbyt wielu, ale zabiją każdego Żyda, który wpadnie im w łapy. Zrobimy się maleńcy i niewidoczni i będziemy uważać, żeby nie rozdzielić się w tłumie. Gdyby stało się coś bardzo złego i ją zabrali, w żadnym wypadku nie wolno mi za nią iść: nic jej to nie pomoże, mogę tylko pogorszyć sytuację nas obojga. Jeżeli to będzie możliwe, mam na nią czekać. Jeśli nie, powinienem wziąć za rękę najbliższego dorosłego o miłej twarzy, powiedzieć mu, że jestem sierotą, i być dobrej myśli. Nie wolno mi mówić, że jestem Żydem ani -jeśli mogę tego uniknąć - pozwolić, by zobaczono mnie rozebranego. Kazała mi powtórzyć te instrukcje i powiedziała, żebym zasnął.

Nie spaliśmy już, kiedy przybyli rankiem następnego dnia. Usłyszeliśmy te same wrzaski co na Żydów w T., to samo walenie kolbami w bramę, a potem w drzwi piwnicy i mieszkań i tupot nóg potykających się w pośpiechu na schodach. Oficer Wehrmachtu wraz z kilkoma niemieckimi żołnierzami stali małą grupką na chodniku. Robotę wykonywali za nich Ukraińcy. Poganiali ludzi, popychając ich i szturchając przy wyjściu na ulicę. Niektórzy mieli pejcze, inni psy. Kobieta tuż przed nami nie ruszała się dość szybko jak na wymagania Ukraińca. Zdzielił ją pejczem. Mąż osłonił ją swoim ciałem. Dwóch Ukraińców rzuciło się na niego. Wielu ludzi z innych kamienic już stało czwórkami w kolumnie gotowej do wymarszu. Ukrainiec nakazał ciszę i zażądał, by wszystkie kobiety z naszej grupy natychmiast oddały biżuterię. Wskazał wiadro. Potem polecił nam przechodzić pojedynczo koło siebie. Kiedy przyszła nasza kolej, Tania zdjęła bransoletkę i pierścionek i wrzuciła do kubła. Ukrainiec kazał jej pokazać ręce i machnął, żebyśmy przeszli dalej. Spojrzałem na Tanie. Założyła na głowę chustę i zawiązała ją pod brodą, twarz miała umazaną na czarno węglowym pyłem, szła zgarbiona jak staruszka. Gdy dołączyliśmy do kolumny, powiedziała, że chce być w środku szeregu, ja mogę stać na zewnątrz. Kolumna była już gotowa do wymarszu, kiedy wybuchła kolejna awantura: jakaś kobieta nie wrzuciła niczego do kubła, Ukrainiec chwycił ją za rękę, zobaczył pierścionek, uderzył w twarz i łagodnym, płynnym ruchem rzeźnika odciął jej palec. Potrzymał go w górze, żebyśmy wszyscy mogli zobaczyć, po czym palec wraz z pierścionkiem wrzucone zostały do kubła.

Zaczął się marsz. Tania wkręciła nas w środek szeregu, po obu bokach mieliśmy mężczyzn. Nie widzieliśmy już znajomych twarzy. Ludzie z naszej kamienicy gdzieś odpłynęli, było wiele przegrupowań, zanim niemiecki oficer dał rozkaz wymarszu. Kolumna ruszyła Krakowskim Przedmieściem, skręciła w prawo w Aleje Jerozolimskie, lecz w dymiących zgliszczach trudno było rozpoznać ulice, które kiedyś próbowaliśmy zapamiętać. Tania powiedziała, że wydaje się jej, że prowadzą nas na Dworzec Główny. Byliśmy morzem maszerujących. Tania i ja nie nieśliśmy żadnych tobołków, mieliśmy wolne ręce. Szedłem lekkim, skocznym krokiem. Czy sprawił to strach, czy dziwny pochód, w którym uczestniczyliśmy po tygodniach spędzonych w piwnicach? Koło nas ludzie uginali się pod brzemieniem ogromnych waliz, niektórzy dźwigali jakiś mebel lub dywan. Wielu niosło dzieci na rękach. Tuż przed nami szedł mężczyzna z wielką szaroczarną papugą w klatce, co parę minut ptak wrzeszczał przeraźliwie. Mężczyzna otwierał klatkę i wsuwał dłoń, żeby go uspokoić.

Z obu stron tłumu pilnował szpaler Ukraińców, esesmanów i żołnierzy Wehrmachtu, tak jak w T. podczas ostatniego wymarszu Żydów z miasta, ale na większej przestrzeni, stosownie do szerokości ulic, którymi szliśmy, i niezwykłej długości kolumny. Wielu Niemców było w randze oficerów. Ukraińcy ze swoimi psami szli razem z pochodem, podczas gdy Niemcy tkwili nieruchomo na zniszczonych chodnikach niczym zielono-czarne posągi. Co pewien czas jakiś Ukrainiec zanurzał się w kolumnę, żeby uderzyć kogoś, kto nie nadążał za innymi lub przystanął poprawić bagaż. Bili tych, których dzieci płakały, mieliśmy nie robić hałasu. I wyciągali z kolumny kobiety, które zwróciły ich uwagę. Bili je, bili mężczyzn, którzy próbowali je osłaniać, a potem zabierali kobiety na bok za kordon Niemców. Gwałcili je pojedynczo i zbiorowo, kładąc na ziemi lub opierając plecami o roztrzaskane mury domów. Niektórym kazali klękać i przytrzymując od tyłu za włosy, wkładali im w otwarte usta penisa za penisem. Wykorzystane kobiety wpychano z powrotem do kolumny, każąc słaniającym się i szlochającym maszerować dalej. Inne prowadzono na gruzy i przebijano bagnetem lub rozstrzeliwano.

Co jakiś czas kolumna przystawała. Tania i ja trzymaliśmy się na nogach. Ludzie głupi na tyle, żeby przysiąść na walizce lub tobołku, biciem byli powalani na ziemię, a następnie kopani i szarpani, dopóki nie dźwignęli się, by zająć miejsce w szeregu. W trakcie tych postojów Ukraińcy nasilali selekcję wśród kobiet. Tuż przed nami stała wysoka i uderzająco piękna kobieta z dzieckiem na ręku. Już wcześniej jej uroda i elegancja zwróciły moją uwagę. Miała na sobie beżowy tweedowy kostium w ciemny zygzakowaty wzorek, który przypominał mi dawne stroje Tani. Ukrainiec chwycił ją za ramię i wyciągnął z kolumny. Najpierw poszła za nim posłusznie i bez sprzeciwu, ale potem wyrwała mu się i podbiegła do niemieckiego oficera stojącego dwa metry dalej. Ja także zauważyłem go wcześniej. Miał wyróżniającą się, łagodną twarz i nowiusieńki mundur. Opinające łydki cholewki wyczyszczone były na wysoki połysk, niemal nie do utrzymania na tej usłanej kredowym pyłem, pełnej gruzu jezdni. Stał ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Czy młodą kobietę również oślepiły te cholewki? Kiedy dotarła do oficera, rzuciła mu się do stóp na kolana, uniosła dziecko w górę na jednym ramieniu, a drugim objęła te wspaniałe czarne rury. Cień niepokoju zmieszanego z pogardą przemknął przez twarz oficera. Powstrzymał gestem Ukraińców. Zapadła cisza, podczas której decydował, jak się zachować. To, co potem nastąpiło, przeprowadzone zostało błyskawicznie, z niezwykłą precyzją. Oficer złapał dziecko, uwolnił nogi z objęć kobiety i kopnął ją mocno w piersi. Jednym lub dwoma krokami znalazł się przy otwartym włazie do kanału. Było ich pod dostatkiem, akowcy wykorzystywali je do ataku i ucieczki. Uniósł dziecko, popatrzył na nie bardzo poważnie i upuścił je do kanału. Ukraińcy zabrali matkę. Po krótkiej chwili kolumna ruszyła dalej.

Było późne popołudnie, kiedy dotarliśmy do wielkiego placu przylegającego do Dworca Głównego. Przestrzeń podzielona była na dwie nierówne części. Na dużo większej zgromadzono teraz nas i - jak podejrzewaliśmy - resztę mieszkańców Warszawy. Ludzie leżeli z głowami na kolanach towarzyszy, inni siedzieli na swoich rzeczach lub wprost na ziemi. Tłum przecinały alejki, którymi można było przecisnąć się między ludźmi. Po obwodzie chodzili w tę i z powrotem ukraińscy strażnicy. Mniejsza część placu zamieniona została w obóz wojskowy, zatłoczony ciężarówkami i wozami opancerzonymi.

Tania i ja usiedliśmy na ziemi, oparłszy się o siebie plecami. Nasi sąsiedzi, których przyprowadzono tu dzień wcześniej, powiedzieli nam, że pożywienie i wodę do picia dostać można tylko od tych, którzy wzięli ze sobą manierkę lub spakowali coś do jedzenia. Okazało się, że nie brakowało wśród nas takich zapobiegliwych. Dowiedzieliśmy się również, że rano i w ciągu minionego dnia opróżniano plac partiami, wyprowadzając całe sektory na dworzec. Ich miejsce zajęli tacy jak my nowo przybyli. Noc była jeszcze gorsza niż marsz i postoje: Ukraińcy i Niemcy upijali się, a następnie przechadzali alejkami wśród tłumu, wyszukując kobiety, które zabierali do swojego obozu. Słychać było krzyki, prawdopodobnie nie tylko gwałcili je, ale i torturowali. Tania spytała, czy ktoś wie, dokąd wywiozą nas pociągi. Opinie były podzielone. Niektórzy uważali, że to będzie tylko krótka przejażdżka do lasu, gdzie zostaniemy rozstrzelani, inni mówili p obozach koncentracyjnych lub wywózce na roboty do Niemiec. Tania spytała też o latryny. Okazało się, że jest kilka miejsc służących do tego celu. Łatwo je znaleźć: wystarczy kierować się węchem. Tam właśnie, postanowiła Tania, musimy się teraz udać, nie możemy czekać do zmroku.

Zaczęliśmy przeciskać się przez tłum. Do dołów kloacznych była duża kolejka. Tania powiedziała, że kiedy się załatwimy, postara się kupić jedzenie i wodę, nie możemy opaść z sił. Zrobi to beze mnie, tak będzie łatwiej, ale najpierw wybierzemy sobie miejsce w jednej z tych gromadek. Będę je dla nas trzymał. Chciała znaleźć jakąś grupę bez płaczących dzieci czy jęczących chorych: tacy przyciągali nieszczęście. I chciała umieścić nas w środku. Nie mieli racji ci, którzy starali się być na obrzeżach, aby zapewnić sobie dopływ świeżego powietrza i większą swobodę ruchu. Nie zależało jej na tym, pragnęła przeżyć noc. Zrobiliśmy tak, jak mówiła. Po krótkiej chwili była z powrotem. Szepnęła, że ma chleb i czekoladę. Nie jedliśmy czekolady od początku powstania. Miała też butelkę wody. Kupiła to za kolczyki, które - jak mnie poinformowała - nigdy bardziej się nie przydały, dobrze, że je schowała. A najlepsze, powiedziała, jest to, że udało się jej zdobyć również małe lusterko, grzebień, szminkę i koc. Koc miał być na noc, reszta na rano.

Tania nie wyjęła jedzenia, dopóki nie zaczęli jeść nasi sąsiedzi. Uważała, że kobiecie z chłopcem trudno - i w pewnym stopniu niebezpiecznie - pożywiać się samotnie wśród głodnego tłumu. Potem podzieliła chleb na porcje wieczorną i poranną. Dała każdemu z nas po łyku wody. Reszta, zwłaszcza czekolada, zostać miała na rano. Owinęliśmy się kocem i położyliśmy na ziemi. Ściemniało się. Wszędzie wokół nas ludzie tulili się do siebie w poszukiwaniu ciepła i wygody. Tania powiedziała, że boi się tej nocy,

ale musimy się przespać, zmęczeni możemy popełniać błędy, jak na przykład ta młoda kobieta z dzieckiem. Popełniła straszny błąd klękając przed oficerem. Powinna była stanąć przed nim wyprostowana, z głową do góry, spojrzeć mu w oczy i zażądać, żeby przywołał Ukraińców do porządku. Niemcy, stwierdziła Tania, nie mogą znieść litości, wolą ból. Jeśli prosisz o litość, obudzisz drzemiącego w nich diabła, gorszego niż w Ukraińcach.

Dzień dobiegł wreszcie końca. Zapadłem w twardy sen. Zbudziły mnie krzyki i przekleństwa. Snopy światła z elektrycznych latarek krzyżowały się w ciemności. Tak jak nas ostrzeżono, Ukraińcy i Niemcy polowali na kobiety. Tania szepnęła: szybko, nakryj mnie kocem i połóż się na mnie, udawaj, że śpisz na tobołku. Wokół nas żołnierze brodzili między śpiącymi, zaglądali im w twarze, odrzucając niektóre kobiety, wyciągając inne. W końcu sobie poszli.

Ledwo zapadła cisza, przerywana jedynie westchnieniami, płaczem i jękami, kiedy usłyszeliśmy nowy niewiarygodny hałas: głośniki, przez które w ciągu dnia Niemcy wydawali rozkazy, wypełniły teraz plac znajomymi pieśniami Wehrmachtu. Jakiś żołnierz przyniósł gramofon i puszczał płyty, tworząc muzyczne tło dla polowego burdelu. Najwidoczniej jednak orgia nie wykluczała innych rozrywek. Wkrótce dźwięk przypominający głośne trzaski zakłócił puszczaną po raz dziewiąty czy dziesiąty "Lili Marleen". Była to seria z karabinu maszynowego. Odpowiedziały jej krzyki rannych. Może jakiś żołnierz uznał, że jeńcy nie powinni szwendać się po nocy. Najlepszym sposobem na ukrócenie takich niedozwolonych zachowań było strzelanie tuż nad głowami spokojnie siedzących lub leżących na ziemi ludzi: ktokolwiek wstawał, zostawał ścięty, to umacniało dyscyplinę. Niestety, nie wszyscy mogli kucnąć czy usiąść lub, jeszcze lepiej, położyć się płasko na ziemi. Ranni błagali o pomoc, zdławione głosy wołały o doktora, a lekarze na tyle odważni, by odpowiedzieć na te prośby, stawali się dla strzelca nowymi ruchomymi celami.

Ta noc również minęła. Nastał kolejny promienny i bezchmurny dzień. Jesień jest w Polsce najcudowniejszą porą roku, przesyconą wonią żniw, brzemienną obfitością. To czas zbierania grzybów w wilgotnym cieniu rozłożystych drzew. Ale tego ranka ani ta wczesna godzina, ani pora roku nie niosły ze sobą nadziei. Z charkoczącego głośnika zaczęły się wylewać długie instrukcje, nakazujące jeńcom przechodzić na prawo lub lewo, ustawiać się w pięćdziesięcio- i stuosobowe grupy, wybierać porządkowych, podnosić śmieci, siadać, wstawać i czekać. Ponieważ uznano nas za niezdolnych do zrozumienia poleceń, Ukraińcy z psami i pejczami znów wkroczyli do akcji, żeby pomóc nam formować odpowiednie kolumny. W południe Tania i ja maszerowaliśmy noga w nogę na tyłach jednej z nich. Przed nami był Dworzec Główny, dziwnie nietknięty przez walki. Bardzo się bałem: za chwilę mieliśmy poznać cel naszej wędrówki.

Nie umiem powiedzieć, czy Tania bała się tak samo. Jak tylko wzeszło słońce, zjedliśmy resztę chleba i czekolady. W odróżnieniu od większości naszych sąsiadów Tania nie potrzebowała pomocy Ukraińców, żeby zrozumieć rzucane z głośnika rozkazy. Z chwilą gdy stało się jasne, że będziemy ruszać, zaczęła przygotowania. Na długo przedtem, jak Ukraińcy naparli na tłum i trzeba było stanąć na baczność w szeregu, nie zważając na moje płaczliwe protesty zużyła pozostałą wodę na umycie nam twarzy i rąk. Otrzepała ubrania z kurzu i wygładziła fałdy. Następnie przyczesała mnie i z wielkim skupieniem, przeglądając się w kieszonkowym lusterku, ułożyła sobie włosy i pomalowała szminką usta. Przestudiowała uważnie efekt swoich zabiegów i dokonała małych korekt. Byłem zdumiony zmianą, jaka w niej zaszła. Zniknęła przygarbiona, wybrudzona sadzą, stara kobieta z marszu ze Starówki. Wchodząc na stację, trzymałem dłoń dumnej, pewnej siebie młodej damy. Inaczej niż poprzedniego dnia, nie zostawała z tyłu starając się zgubić nas w tłumie. Przepchnęła się na zewnątrz szeregu i ku memu przerażeniu, ściskając mnie mocno za rękę, odciągnęła mnie od kolumny, tak że znaleźliśmy się zupełnie sami na pustym skrawku peronu między pociągiem a resztą ludzi. Mimo paniki zacząłem się domyślać, że Tania szykuje się do odegrania przedstawienia. Błękitnymi oczami przebiegała scenę przed sobą, jakby z trudem hamowała zniecierpliwienie i oburzenie. Wydawało mi się, że gdyby miała parasol, stukałaby nim w peron. No bo rzeczywiście, co za widok przedstawiał się naszym oczom! Po obu stronach peronu stały dwa długie pociągi z towarowymi i osobowymi wagonami. Do nich to, grupa za grupą, szturchani i bici przez Ukraińców, wpychani byli Polacy z kolumny; starzy ludzie przewracali się na ziemię, niektórzy osuwali się na tory, usiłując wsiąść do wagonów; walizki uznane przez Ukraińców za zbyt duże były rozpruwane i wybebeszane na peron; ujadające psy szarpały się na smyczach; Ukraińcy wrzeszczeli mieszaniną łamanej polszczyzny i niemieckiego; ludzie szlochali, niekiedy padali sobie w objęcia.

Scenie przyglądał się również, z dorównującą oburzeniu Tani wzgardą, gruby kapitan Wehrmachtu w średnim wieku, stojący samotnie pośrodku peronu, parę metrów od nas. Uświadomiłem sobie, że Tania omiata go swym pełnym oburzenia spojrzeniem i że całe to przedstawienie odgrywane jest głównie dla niego. Naraz poczułem, że znów ciągnie mnie za sobą. Paroma energicznymi krokami pokonała przestrzeń dzielącą nas od oficera. Zwracając się do niego swoim najwynioślejszym tonem, spytała, czy byłby łaskaw poinformować ją, dokąd jadą te okropne pociągi. Na dźwięk odpowiedzi ugięły się pode mną kolana: Auschwitz. Ten kierunek zupełnie nam nie odpowiada, stwierdziła Tania. To wprost nie do zniesienia: znaleźć się razem z tymi okropnie wyglądającymi ludźmi, musieć wysłuchiwać wrzasków pijanych i rozpasanych żołnierzy, w dodatku przy pociągu jadącym do miejscowości, o której nigdy nie słyszała. Jest żoną lekarza z R., miasteczka oddalonego o dwie godziny od Warszawy, przyjechała kupić suknie i zbadać oczy synkowi, oczywiście wszystko, co kupiła, straciła w tym potwornym zamęcie. Nie mamy nic wspólnego z tym, co tu się dzieje. Czy on, jako oficer, mógłby zaprowadzić tu trochę porządku i pomóc nam znaleźć pociąg do R.? Wydaliśmy niemal wszystkie pieniądze, ale chyba starczy nam na bilet drugiej klasy. Kapitan wybuchnął śmiechem. Droga pani, powiedział, nawet moja żona mi tak nie rozkazuje. Czy aby na pewno mąż pani ucieszy się z jej powrotu? I gdzie nauczyła się pani takiego literackiego języka? Kiedy otrzyma odpowiedź na te podstawowe pytania, zobaczy, co da się zrobić w sprawie tego nieszczęsnego pociągu. Tania zarumieniła się. Czy mam powiedzieć panu prawdę, nawet jeśli się panu nie spodoba? Naturalnie, odparł kapitan. A więc wydaje mi się, że mój mąż nie ma nic przeciw temu, jeśli bywam niekiedy porywcza. Niemieckiego nauczyłam się w szkole i chyba udało mi się go wzbogacić lekturą książek w oryginale, zwłaszcza wszystkich powieści Tomasza Manna, jakie tylko mogłam znaleźć - niezbyt wiele w R., ale całkiem dużo w Warszawie. To dobra rozrywka dla kobiety z prowincji. Wiem, że w Rzeszy dzieła Manna są zakazane, ale chciał pan poznać prawdę. Nie jestem członkiem partii, tylko specjalistą od kolei, oświadczył ze śmiechem kapitan. Cieszę się, że wybrała pani wielkiego stylistę. Czy zawołać kogoś, żeby poniósł pani bagaż, kiedy zajmiemy się szukaniem transportu do R.?

Kapitan był człowiekiem światowym. Nie widział potrzeby przedstawiania się i nie dał po sobie poznać, by brak naszego bagażu peszył go lub dziwił. Odprowadziwszy Tanie do przedziału pierwszej klasy pociągu stojącego na odległym peronie, strzelił obcasami i powiedział, żeby o nic się nie martwiła. Wypisze jej przepustkę do R., nie musi kupować biletów, niemiecki rezerwista kierujący tym wojskowym pociągiem dopilnuje, by nie była niepokojona.

Pociąg stał jeszcze na stacji parę godzin od chwili, gdy kapitan nas zostawił. Powoli wypełniał się żołnierzami. Hałaśliwe grupki oficerów zajmowały miejsca w przedziałach po obu naszych stronach. Z Tani opadło tymczasem podniecenie, a wraz z nim śmiałość. Na twarzy, tak jak poprzedniej nocy, pojawił się wyraz zmęczenia. Trzęsła się i powtarzała w kółko, że skoro pociąg nie ruszył, jesteśmy zgubieni. Była pewna, że kapitan wspomni jakiemuś oficerowi, którego wiedza wybiega poza sprawy kolei, o zabawnej małej jędzy z R. rozczytanej w Mannie i natychmiast przyślą po nas Gestapo. Znowu posunęła się za daleko w swoich kłamstwach, będziemy musieli za to zapłacić. Nikt jednak po nas nie przyszedł. Oficerowie, idąc korytarzem, obrzucali nas zdziwionymi spojrzeniami, mijali i szli dalej. Usłyszeliśmy gwizd, pociąg ruszył i niebawem starszy rezerwista przyszedł powiedzieć nam, że następny przystanek będzie w G., ponad połowę drogi do R.
Louis Begley
Wojenne kłamstwa

Wydawnictwo Cyklady
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas