Za głosem sangomy

RPA, Kapsztad, czerwiec 2015 r.

article cover
INTERIA.PL

Jej matka urodziła się w Kapsztadzie w czasach apartheidu. Służyła w domu bogatych białych, tak jak prawie wszystkie Murzynki. Pięć lat po upadku apartheidu angielska rodzina zabrała ją do swej posiadłości pod Essex i tam przyszła na świat Maria. Tu nikt nie znał jej "białego" imienia. Od duchów przodków otrzymała imię Mutsa, co znaczyło Łaska Boża.

Mutsa podniosła wzrok na młodego człowieka, siedzącego przed nią. Znała go od pięciu lat, od jego pierwszej wizyty w Kapsztadzie. Spotkali się, gdy zbierał materiały do artykułu o największych slamsach Afryki. Slamsy Kayelitsha ciągnęły się trzydzieści kilometrów wzdłuż trasy z lotniska do historycznego centrum Kapsztadu, obiegały miasto i rozbudowywały wzdłuż autostrady. (...)

Biali nie wierzyli w opowieści o sangomach. Były dla nich równie rzeczywiste, co wróżki i krasnoludki. Maria, obecnie Mutsa, choć czarna, nie była inna, mimo że matka starała się wpoić jej jak najwięcej kultury jej ludu. Amerykanin też był inny. Gdy zyskał zaufanie największych zbirów Kayelitshy, spytał, czy mają tu sangomę i czy może z nią porozmawiać. Była niechętna, ale obiecał zakupić żywność, która starczyłaby dla dzieci jej ludu na miesiąc. Uległa.

Amerykanin zaczął się niepokoić. Sangoma zwykle od razu mówiła mu, że jest w niebezpieczeństwie albo, że może spać spokojnie. To było jego czwarte spotkanie z nią i poprzednie trzy przepowiednie sprawdziły się w całości. Ufał jej, choć było to całkowicie sprzeczne z jego pragmatycznym podejściem do życia.

- Gdy wszedłem, miałem wrażenie, że odczuwasz aurę wokół mnie - powiedział.

- Tak, Robercie, odczuwam silniej niż kiedykolwiek...Ale postanowiłam skonsultować się z duchami przodków...

- Co chcą mi przekazać czcigodni przodkowie? - spytał po długiej chwili milczenia.

- Napij się i opowiedz mi o swych planach - powiedziała sangoma podając mu piwo pszenne.

Gdy Maria przyleciała do Kapsztadu na wakacje, była studentką medycyny. Matka, choć szczęśliwa, że córka chce zobaczyć rodzinne strony, odczuwała dziwny niepokój. Starała się nie protestować, ale jej ostrzeżeniom nie było końca. (...)

Po śniadaniu Maria poszła na Waterfront, najbardziej reprezentacyjne miejsce Kapsztadu. To tu przyjeżdżali najzamożniejsi robić rokupy. Tu można było bezpiecznie spacerować i cieszyć się słońcem i wiatrem. Kayelitsha, którą zobaczyła z okien taksówki, skutecznie ją wystraszyła, nie miała najmniejszego zamiaru udawać się tam.

Na Waterfroncie poczuła dziwny niepokój. Coś kazało jej pójść na tyły Muzeum Oceanograficznego. Zobaczyła tam jedynie kłębiący się tłum turystów z całego świata. A potem... potem dostrzegła dziwną grę światła i cieni. Przesuwały się w kierunku sąsiedniego Muzeum Morskiego i zniknęły za budynkiem. Coś kazało jej pójść ze cieniami i, gdy znalazła się sama na tyłach muzeum usłyszała głos: "Pójdziesz jutro do Phozisy, sangomy na południu Kayelitshy, ona ci powie co masz robić dalej".

Obróciła się przerażona, by zobaczyć, że nikogo obok niej nie ma. Wtedy uzmysłowiła sobie, że głos nie mówił po angielsku, lecz w jakimś lokalnym języku. Jak więc mogła go zrozumieć? "Muszę się napić czegoś zimnego. Od tego upału mam omamy" - pomyślała. "To nie omamy, zrób co ci każemy. Zostaniesz sangomą. Nie wolno ci odmówić".

Przerażona wróciła do pensjonatu i zamknęła się w swoim pokoju. Matka opowiadała jej o sangomach, o tym, że nie można samemu zdecydować się na taki "zawód", że to duchy przodków podejmują decyzję i, że nikomu jeszcze nie udało się im sprzeciwić. Nieposłuszeństwo karane było śmiercią.

- Jestem studenką medycyny, urodziłam się i wychowałam w Europie. Nawet nie znam języka mojej matki - powiedziała głośno. - Jestem Brytyjką, nie wierzę w duchy!

"Twoja wiara nie ma nic do rzeczy" - usłyszała głos w swojej głowie. Już wiedziała, że nie pochodził od żyjącego człowieka. "Wybraliśmy cię, to zaszczyt. Jeśli nam nie wierzysz, udowodnimy i to. Będziesz spać mocnym snem, a rano na środku pokoju znajdziej szczurzycę, która właśnie powiła potomstwo".

- Cóż, wojna w Afryce, to nie jest wojna w naszym rozumieniu. Nikt nie odpala rakiet, nie zrzuca bomb. Ta wojna jest cicha i dopóki nie dojdzie do rzezi miliona ludzi w sto dni jak w Ruandzie, żadne europejskie czy amerykańskie media o tym nie wspomną. Tu wojna polega na porywaniu, okaleczaniu, zniewalaniu. Tu niewolnictwo ciągle istnieje. Zresztą nie tylko tu. To samo widziałem w Salwadorze. Rebelianci napadają na wieś, gwałcą i mordują kobiety i najmniejsze dzieci na oczach ich ojców, braci, mężów, synów... Potem dają chłopcom karabin do ręki i mówią, że mają szansę zaoszczędzić cierpienia swym ojcom. Oni i tak zginą, ale tak przynajmniej mają szansę umrzeć szybko. Synowie zabijają swych ojców. Ich psychika jest już tak złamana, że można z nich zrobić żołnierzy zabójców. Nigdy już nikogo nie pokochają. Będą zabijać dla tych, którzy im więcej zapłacą. Albo tych, którzy wcielili ich do swej armii i łaskawie pozwolili żyć. W Afryce równikowej jest tak samo.

- Czy cywilizowany świat nic nie robi, by temu zapobiec? - spytała szeptem.

- A co to jest cywilizacja? Ty za cywilizację uważasz Europę. Dla Johnego kraj, w którym kobiety dopuszcza się do władzy i które pyskują swojemu mężowi i wnoszą o rozwód, to upadek cywilizacji. A wierz mi, Johny i tak jest bardzo postępowy w swoich poglądach.

- Dobrze, rozumiem, mam położyć uszy po sobie i odzywać się tylko jak jestem pytana.

- Tak było by najbezpieczniej. Czy teraz już wiesz, czemu nalegałem na obrączkę? Masz większą wartość, jako moja żona - uśmiechnął się przewrotnie. - Jesteś my private property. Co nie znaczy, że obrączka ochroni cię przed porwaniem czy gwałtem. Trzymaj się mnie, bardzo cię proszę.

- Nie mam najmniejszego zamiaru się oddalać. Obiecuję - odparła. - Powiedz mi coś o Malawi. Z lekcji geografii pamiętam jedynie, że prawie pół kraju zajmuje jezioro Malawi, które tubylcy nazywają Niasa. A w sklepach akwarystycznych widziałam kolorowe rybki z Malawi. Przechowują potomstwo w pyszczku. Rozkoszne.

- Tak, to pielęgnice. Tyle, że te w akwariach są dużo mniejsze od tych w rzeczywistości. Przypuszczam, że badacze nie odkryli nawet połowy ryb żyjących w jeziorze. Dobra wiadomość natomiast jest taka, że prócz krokodyli nie ma tam żadnych niebezpiecznych stworzeń. Nie byłem w Malawi, ale do jeziora Tanganika nie ośmieliłem się wejść. Żyje tam kobra wodna, paskudne zwierzę, śmiertelne. Plusem Jeziora Malawi jest jego wielkość i przepływające przez nie rzeki. Większą część roku można się w nim kąpać. W wodach stojących w Afryce nie wolno się kąpać. Żyje tam pierwotniak, który wnika do ciała przez skórę i pomału zabija. Malawi jest jednak wielkie jak morze i wody płyną. Z pewnością o nie zahaczymy. Prawdę powiedziawszy byłby to najwygodniejszy sposób przedostania się do Tanzanii a stamtąd do Kenii. Kenia jest przynajmniej bezpieczna, jeździ tam mnóstwo turystów. Z pewnością masz tam konsulat lub ambasadę i do Etiopii będziemy mogli polecieć jako turyści.

- No tak, wydawało mi się, przekraczałam już granicę wszystkimi możliwymi sposobami, ale jeziora nie wzięłam pod uwagę.

- Uwierz mi, to jezioro jest tak wielkie, że sprawia wrażenie morza.

- Dlaczego tam jest tak niebezpiecznie?

- Z tego samego powodu, co wszędzie indziej. Bieda. Ludzie umierają z głodu. Co drugi człowiek umiera na AIDS. Prawie cały naród żyje na wsi. Osiedlają się nad brzegami jeziora i rzekami i uprawiają małe poletka, które ledwie mogą ich wyżywić. Żyją całymi rodzinami, taka wieś, to coś w rodzaju klanu. Czasem te klany łączą się i wieś jest trochę większa. Ale mimo dwudziestego pierwszego wieku ciągle mieszkają w chatach i większość nigdy nie słyszała o kanalizacji. Wszystkie te walki to walki plemienne.

- Dużo mają tych plemion? - spytała Wiktoria. - Wiesz, że w RPA jest jedenaście języków urzędowych? Dziewięć z nich to języki afrykańskie!

- Tu nie jest tak źle. Są to ludy z rodziny Bantu, więc ich języki są do siebie bardzo podobne. Ale waśnie etniczne nie opierają się na problemach językowych. Są to zadry czasem sięgające wielu pokoleń wstecz. Nikt już nie wie o co na początku chodziło, ale ciągle się nienawidzą. Żyjąc w luksusie, człowiek zapomina o nienawiści, bo mu to przeszkadza wieść wygodne życie. Aczkolwiek to też nie do końca prawda. Amerykanie uwielbiają wyprawiać się na wojny, tyle, że na swoim terenie ich nie mają - dodał gorzko. - Tu jeden klan napada na drugi, by zdobyć zwierzęta i ziemie rolną. Czasami napadają bez żadnego celu. Pewnie zdarzy ci się widzieć ludzi bez nosa czy ucha. To uchodźcy z Ruandy. Nikt nie umie powiedzieć, czemu tak się dzieje. Sąsiedzi napadają na sąsiadów i obcinają wszystkim ucho. Innym razem napadają, by obciąć palce lub nos. Nie mordują, nie puszczają wsi z dymem. Po prostu... nie to nie jest "po prostu", wydaje się, jakby robili to dla przyjemności.

Wyruszyli wcześnie rano i przekroczyli "granicę" bez problemów. Johny rozpoznał granicę państw po wielkim baobabie, który rósł tam od co najmniej stulecia. Afrykańska legenda mówi o bogu rozgniewanym próżnością baobabów. By nauczyć je pokory, wyrwał drzewa z ziemi i za karę wcisnął z powrotem korzeniami do góry. Patrząc na te dziwne drzewa, Wiktoria pomyślała, że taki scenariusz był całkiem prawdopodobny.

Wioska, do której zawiózł ich Johny, znajdowała się nad brzegiem Jeziora Malawi. Z późniejszych rozmów, które prowadzili między sobą mieszkańcy, Wiktoria zrozumiała tylko słowo "Niasa". Najwyraźniej tą nazwę preferowali. Johnego przyjęto z szacunkiem, dzieci z radością. Sięgnął do kieszeni i wyjął dwie paczki gumy do żucia. Podskoczyły z radości i podzieliły listki między siebie. Były gołe, miały wzdęte brzuszki i umorusane buzie. Najwyraźniej ich czystość nie była dla rodziców priorytetem. Johny wysłał kilkuletniego chłopca do wodza. Dumny, że dostał zadanie, chłopak pobiegł natychmiast. Wrócił po chwili, mówiąc, że Johny ma iść z nim sam.

Robert i Wiktoria zostali oblężeni przez dzieci. Nie mieli nic, co mogliby im dać, więc zaczęli podnosić maluchy i okręcać wokół siebie. Dzieci piszczały z uciechy.

- Niezła gimnastyka po tym siedzeniu w aucie - rzuciła Wiktoria.

- Tak jest, przyda się nam trochę ruchu.

Po chwili wrócił Johny i dzieci odeszły. Stanęły nieopodal przyglądając im się uważnie. W te strony rzadko zaglądali turyści, więc białe twarze zawsze wzbudzały ich zainteresowanie.

- Wódz pozwala wam zostać. Jest niepocieszony, że nie możemy zostać do następnego tygoodnia. Właśnie kupi sobie czwartą żonę i za tydzień odbędzie się wesele.

- Kupił - powiedziała Wiktoria. - A ile lat ma narzeczona?

- Dwanaście - westchnął Johny. - Bardzo cię proszę, byś tego nie komentowała. Zgadzam się z tobą, że to nie jest wiek na wychodzenie za mąż i rodzenie dzieci, lecz takie są realia i ty z pewnością tego nie zmienisz. Jej ojciec był mu winien krowę. Pożyczył ją, gdy chorował jego najstarszy syn i była susza, więc przymierali głodem. Spłaca dług oddając swą córkę za żonę. Ona może się cieszyć. Wódz ma dopiero czterdzieści lat a ona jest dopiero czwartą żoną. Tak jest i koniec.
Agnieszka Podlecka
Za głosem sangomy

Wydawnictwo Zysk i S-ka
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas