Żebrak z Jerozolimy

- To wszystko prawda - mówił Dan, rozmarzony. - Och, wiem, logicznie biorąc, sama moja obecność tutaj mogłaby dowodzić czegoś wręcz przeciwnego. Ale musisz wiedzieć, że nasze suwerenne królestwo sytuuje się poza logiką.

article cover
INTERIA.PL

Zachowałem powagę, spodobało się to Danowi. Zachichotał:

- I pomyśleć, że w moim rodzinnym kraju byłem historykiem. A tak, do tej pory uczą tam z moich książek na uniwersytetach, dyskutują moje teorie, moje koncepcje czasu, podziwiają ich oryginalność. W wieku piętnastu lat opublikowałem pierwszy esej o zaginionych cywilizacjach. Miałem dwadzieścia jeden, gdy powierzono mi katedrę. Chodziłem w glorii sławy człowieka, którego wszystkie zachcianki należy zaspokajać. Pewnego dnia wzięła mnie chęć odszukania śladów dziesięciu zaginionych plemion. Dostałem do dyspozycji pieniądze, współpracowników, środki transportu. Po kilku latach dotarłem w końcu sam nad brzeg Sambationu. Doczekałam szabatu, żeby przekroczyć rzekę. Zostałem aresztowany i nazajutrz doprowadzony przed oblicze króla. Nastąpiło krótkie przesłuchanie: "Winny czy niewinny? - Niewinny, sire. - Czy przybywając tu nie pogwałciłeś świętości siódmego dnia? - Owszem, sire. - Co masz na swoją obronę? - Tylko jedno, sire: znam prawo i wiem, że dla uratowania życia jednego człowieka wolno naruszyć nakaz szabatowego odpoczynku. Otóż cały nasz lud jest teraz w śmiertelnym niebezpieczeństwie".

I zacząłem mu opowiadać, co się działo z gminami żydowskich wygnańców, rozproszonymi pośród nieprzyjaznych narodów. Mówiłem i mówiłem całymi dniami. Początkowo król i jego doradcy nie dawali wiary moim opowieściom. W końcu powiedzieli sobie, że w gruncie rzeczy nie powinni żywić złudzeń co do postawy Historii wobec tych, którzy ongiś starali się ją uświęcić i ucywilizować. Ogłoszono miesięczną żałobę w całym królestwie. Powołano armię ochotników. Na nieszczęście Sambation wciąż zagradzał im drogę przez sześć dni na siedem. Nieliczni zdołali go przekroczyć - za mało, by móc przyjść z pomocą skazanym, za mało, by móc obronić siebie, więc polegli w boju. Co do mnie, król zatrzymał mnie przy sobie, mówiąc: skoro nie możemy nic uczynić dla naszych braci, daj mi ich poznać chociaż własnym słowem. Przyznał mi tytuł księcia, a moją dziedziną było odległe cierpienie.

Mijały lata. Świat otrząsnął się już po swoich wojnach, mój rodzinny kraj został wyzwolony i odzyskał wspomnienia, a także swoje miejsce wśród innych narodów. Chcąc zaspokoić ciekawość, skorzystałem z osiągnięć techniki, by nawiązać kontakt z jego przywódcami, i mogłem stwierdzić, że nie zapomniano tam o mnie. Przeciwnie, oficjalnie zostałem uznany za zaginionego podczas pełnienia misji, lecz moja pośmiertna kariera była świetniejsza niż za życia. Ulice, place i instytuty nosiły moje nazwisko.

Skutek: moje pojawienie się zelektryzowało najpierw cały kraj, potem i zagranicę. Ale to wszystko nic wobec podniecenia, jakie wzbudziła wieść o odkryciu nieznanego królestwa. Nie dało się rozłożyć gazety lub włączyć telewizora, by nie trafić na moje zdjęcie z wywiadami i uroczystymi komentarzami jakiegoś kolegi po fachu, który w przeszłości wyciął mi niejeden numer, bliskiego przyjaciela, którego nigdy w życiu nie widziałem, miłej dozorczyni, która wcale taka nie była. Mówiono tylko o mnie i - dziwna sprawa - wyłącznie w pochlebnych słowach.

- Widzi pan? - wykrzykiwał przez telefon nasz prezydent. - Jest pan bohaterem dnia, co ja mówię - miesiąca, nie, całego pokolenia! Z Białego Domu przyszło zaproszenie na weekend, z Kremla na defiladę. ONZ domaga się, aby pan wygłosił przemówienie na forum Zgromadzenia Ogólnego. Czy pan zdaje sobie sprawę, drogi współobywatelu i przyjacielu? Jeszcze pan nie wrócił, a już jest pan rozrywany. ? propos: kiedy pan wraca?

Nie odpowiedziałem od razu. Stopniowałem napięcie. Prezydent powtórzył pytanie. Po chwili zastanowienia spokojnie zakomunikowałem mu, że nie zamierzam wracać do kraju. Gdzieś na drugim końcu świata prezydent oniemiał. Rzekłem: - Tak, dobrze pan usłyszał. - Cisza w słuchawce pozwoliła mi odgadnąć, że zemdlał.

Gdy przyszedł do siebie, najpierw zarządził całkowitą tajemnicę - wymagał tego najżywotniejszy interes narodu. Potem zwołał nadzwyczajne posiedzenie gabinetu. Ministrowie jeszcze nigdy nie widzieli go w takim stanie: trząsł się z wściekłości i zdumienia, powtarzając w kółko słowa: "Co go napadło? Dlaczego on nam to robi?". Wśród ogólnego niezdecydowania jeden z ministrów wysunął przypuszczenie, że jestem komunistycznym agentem mającym upokorzyć obecny rząd i jego zwolenników. Inny wolał widzieć we mnie łajdaka z reakcyjnej prawicy, usiłującego rozbić sympatyzującą z lewicą koalicję rządową. Dyskusja zaogniła się. Prezydent otrząsnął się i uznał, że musi interweniować: - Panowie, zapomnijmy o przyczynach. Pomyślcie o katastrofalnych skutkach, jakie może wywołać upór tego durnia. Chodzi o nasz prestiż, o nasze bezpieczeństwo. A więc za wszelką cenę trzeba go tu sprowadzić. Jak to zrobić? Oto jest pytanie. Jedyne. Reszta może poczekać. - Ten dzielny prezydent był przywódcą obdarzonym poczuciem rzeczywistości. Roztrząsano zatem i odrzucano niezliczone rozwiązania. Nie utrzymując stosunków dyplomatycznych z królestwem, rząd nie mógł na nie wpłynąć ani groźbą, ani pochlebstwem. Nie mógł nawet zażądać mojej ekstradycji. Wysłać tajnych agentów, żeby mnie porwali? Nie przekroczyliby Sambationu.

Na koniec prezydent podjął ostatnią rozpaczliwą próbę. Odwołał się do mojego zdrowego rozsądku: - Porozmawiajmy jak mężczyzna z mężczyzną. Kochają tu pana, są z pana dumni. Niech pan wraca, a wszystkie pańskie życzenia będą spełnione. - Nie - ja na to. - Dlaczego? Co pan spodziewa się uzyskać, czego dokonać? Jakie stawia pan wymagania, warunki? - Nie mam żadnych. - Nie wierzę panu. Nie wierzę w bezinteresowne czyny, symboliczne gesty. Jeżeli to szantaż, proszę powiedzieć. Przyjmę warunki.

- Nie, rzekłem, nie o to chodzi. - Więc o co chodzi, do diabła? - Już mówiłem, nie mam ochoty wracać i tyle. Zaszczyty, nagrody, uroczystości, wszystko, co mi pan obiecuje, oglądane stąd wydaje się nader blade, bezwartościowe i bezcielesne.

Prezydent zacisnął zęby i pięści, powstrzymując wybuch gniewu. Mówiłem dalej: - Wasz kraj, wszystkie kraje, wszystkie ustroje budzą we mnie obrzydzenie. Zatracając człowieczeństwo, ludzie wyrządzają sobie coraz więcej zła, budzą coraz większą grozę. Braterstwo, solidarność - co za ponure żarty! Niech mi pan pokaże jakieś zdolne do życia społeczeństwo, a ja przyjadę i z nim się utożsamię. Niech mi pan wskaże spokojny kąt, a wrócę i zamieszkam tam. Nie ma takiego i pan o tym wie. Cały wasz świat wali się pod ciosami przemocy i nienawiści. Po wczorajszym Holokauście nastąpi jutrzejszy i będzie on totalny. - Ależ tak zawsze było! - wykrzyknął prezydent. - Jak świat światem? - Rzeczywiście - przerwałem - tak było zawsze. Wiedza i cierpienie idą w parze. Im więcej się wie, tym bardziej się rozpacza nad swoim położeniem. Im dalej się idzie, tym boleśniej zderza z bezmiarem zła. Proszę mi nie przerywać. Wiem, już pan powiedział: tak zawsze było. I co z tego? Najwyższy czas, powiadam, żeby ktoś się zbuntował, żeby wszyscy usłyszeli jego krzyk: nie, ja się nie zgadzam! - Więc niech pan krzyknie tutaj, jak inni robili to przed panem i będą robili w przyszłości! - Nie, to nie to samo. Widzi pan, kiedyś człowiek mógł uciec przed niebezpieczeństwem i nieludzkim traktowaniem zmieniając miasto, prowincję, kontynent. Dziś nie ma ani jednego miejsca, dokąd mógłby pojechać, aby się schronić. Dlatego wysyłacie pionierów, zwiadowców w kosmos i w głębiny oceanów: ziemia pali się wam wszędzie pod stopami. I niech mi pan nie zachwala dobrodziejstw i posłannictwa badań naukowych. Wszyscy wasi uczeni razem wzięci nie byliby zdolni zapewnić spokoju, nie mówiąc już o szczęściu, jednemu człowiekowi, za to zdołaliby z łatwością wybić ludzi na tej planecie - do ostatniego. I pan poważnie myśli, że mógłbym dobrowolnie wrócić i usiąść na tej waszej beczce prochu? Wszyscy zmierzacie do samobójstwa i chcielibyście mnie mieć za wspólnika?

Prezydenta zatkało. Słyszałem, jak szepcze: - On zwariował, słowo daję, on zwariował. - Któryś z ministrów krzyknął: - Genialna myśl!

Osłupiały prezydent nie od razu pojął całą finezję rozwiązania, jakie sam bezwiednie zasugerował. Później był z niego dumny. Przeżycia doznane podczas wyprawy i lata spędzone na pustyni sprawiły, że zacząłem szwankować na umyśle - takie wyjaśnienie podano w specjalnym oświadczeniu odczytanym przez rzecznika rządu. A publika to kupiła. Nie podejrzewała niczego. Do podziwu należnego bohaterowi doszła litość dla męczennika. Spece od informacji dobrze się wywiązali z zadania.

Nie miałem do nich pretensji. Dokonali wyboru, ja również. Uczyłem się nie myśleć o tym więcej. Podczas gdy oni wyobrażali mnie sobie w zamknięciu, pod nadzorem, na kuracji - żyłem sobie wolny i szczęśliwy, ciesząc się łaskami króla. Ze swego pałacu widziałem Góry Mroku, przez które nie może się przebić nawet słońce. - Przyglądaj im się, jak długo chcesz - mówił król. - U nas możesz na wszystko patrzeć, wszystko kochać bez obawy; u nas niespodzianki nigdy nie powszednieją.

Rozpromieniony Dan opisywał mi swoje królestwo, którego tajemnicę usiłowało kiedyś przeniknąć obudzone we mnie, zafascynowane nim dziecko. Zazdrościłem mu.

- Dlaczego je porzuciłeś?

- Musiałem. Król osobiście powierzył mi szczególną misję: miałem przyjechać tutaj i ocenić, czy jego interwencja jest niezbędna. Przy pożegnaniu uścisnął mnie i powiedział: - Jeżeli coś grozi naszym braciom, daj w porę znać, a wtedy podejmiemy stosowne środki. - Odprowadził mnie kawałek, położył mi dłoń na ramieniu i życzył szczęśliwej podróży: - Postaraj się tym razem przynieść nam opowieści innego rodzaju. - Ciągle jeszcze czuję jego rękę na ramieniu.

- Kiedy zamierzasz tam wrócić?

- Wkrótce. Jak tylko będzie wyglądało, że sprawy tutaj zaczynają się układać.

- Weźmiesz mnie z sobą?

- Chętnie. Podróż jest krótka, ale wyczerpująca. Pojedziemy bez bagaży. Gdy tam dotrzemy, będziesz żył inaczej. Pomyślisz, że się cofnąłeś o dwa tysiące lat. Jak gdyby nie było krucjat, inkwizycji i pogromów. Jakby w Europie nie było Holokaustu. Czy ci to odpowiada?

Skłamałem, że tak. Wiem, że jeszcze stąd nie wyjadę. On także nie. Z braku chęci? Być może. Z braku inicjatywy czy złudzeń? Możliwe. Może i on na kogoś czeka? Jak ja. Właśnie dlatego Dan przychodzi co wieczór dotrzymać mi towarzystwa - żebym widział, jak z miną niepocieszoną i wyniosłą, z którą mu tak do twarzy, marzy o wyimaginowanym królestwie, gdzie książęta tacy jak on nie boją się kochać nocy.
Elie Wiesel
Żebrak z Jerozolimy
Wydawnictwo Cyklady

Wydawnictwo Cyklady
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas