Życie po skoku

"Brawura i brak wyobraźni" - wszyscy znają ten dziennikarski frazes. Kwituje się nim głupie zabawy i pomysły, które mają tragiczne konsekwencje. Te słowa są tak często używane, że przestajemy rozumieć ich rzeczywiste znaczenie. Moja opowieść próbuje je przywrócić.

article cover
Wydawnictwo Znak

Pochodzę z małej wioski, której mieszkańcy zajmują się przede wszystkim uprawą warzyw. Pomagałem rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa i robiłem to samo, co nasi sąsiedzi: uprawiałem pomidory i paprykę, a potem brałem się za ich sprzedaż. Jeśli mieliście kiedyś własne gospodarstwo lub choćby działkę, to wiecie, jaką radość sprawia widok dojrzewających owoców i warzyw, które sami wyhodowaliście. Człowiek czuje wtedy, że potrafi zrobić coś dobrze i docenia samego siebie. Ta praca dawała mi szczęście i pozwalała cieszyć się życiem. Razem ze mną i rodzicami w domu mieszkało młodsze rodzeństwo - dwójka kochanych szkrabów: Jarek i Kasia. Starsze rodzeństwo - Robert i Ania - pracowało za granicą.

Wszystko zmieniło się dzień po moich dwudziestych pierwszych urodzinach - 16 sierpnia 1998 roku. Lato było wtedy wyjątkowo gorące, a urodziny wyjątkowo nieudane i bardzo nietrzeźwe. Obchodziłem je wraz z kumplem Jarkiem i kilkoma znajomymi - niepotrzebnie i nieodpowiedzialnie - na giełdzie warzywnej w Łodzi. Prawdziwa impreza planowana była na niedzielny wieczór, ale jubilat miał na nią już nie dotrzeć.

Po powrocie z giełdy, choć byłem niewyspany i zmęczony, nie zdecydowałem się na odpoczynek. Zamiast tego pojechałem szybko po moją dziewczynę, która mieszkała kilka kilometrów dalej. Po drodze zabrałem jeszcze kumpla. Było bardzo gorąco, więc postanowiliśmy całą paczką pojechać nad wodę. Nie minęła nawet godzina, gdy byliśmy na miejscu. Kiedy tylko wysiadłem z samochodu, poczułem coś dziwnego, jakby jakaś niewiarygodna siła przyciągała mnie do wody. Jeszcze nigdy nie spieszyłem się tak bardzo, żeby do niej skoczyć. Nie umiem tego wyjaśnić: ani pośpiechu, ani swojego zachowania. Przecież wiedziałem jak tam jest płytko! Jeśli mam to jakoś próbować tłumaczyć, to mogę powiedzieć tylko jedno: przeznaczenie. Widocznie tak musiało być, innej odpowiedzi nie potrafię znaleźć.

W pośpiechu rozebrałem się, wziąłem rozbieg? Wtedy już wiedziałem, że robię źle i nie spotka mnie nic dobrego, ale nie mogłem się zatrzymać. Przez chwilę jeszcze widziałem i słyszałem kolegę, który coś krzyczał. Próbował mnie zatrzymać, ale nie udało mu się.

Najpierw bardzo lekkie uderzenie i żadnego bólu. Otwieram oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego nie potrafię nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku, nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza: brakuje powietrza, wzrok jest coraz słabszy, wreszcie wszystko gaśnie. Czy są jakieś myśli? Jest pytanie: "Boże, czy to już koniec? W taki sposób mam odejść z tego świata?". Po chwili czuję coś, czego nie umiem opisać: jestem malutkim punkcikiem świecącym w ciemnościach, który - niczym pocisk - mknie z ogromną prędkością. Nie wiem jak to jest, ale widzę siebie - wiem, że to ja! - jako ten bardzo jasny punkt w mroku. Wokół mnie jest coś pięknego, wyczuwam czyjąś obecność: jestem otoczony potężną miłością, która nie pozwoli zrobić mi nic złego i daje poczucie bezpieczeństwa. Ufam jej bezgranicznie, otacza mnie jasność i miłość.

Przede wszystkim dzięki tej miłości wytrzymałem wszystko, co przyszło potem. Tylko dzięki niej mogłem przetrwać to, że z młodego i silnego chłopaka stałem się kimś bezradnym i zależnym od innych. Dzięki niej mogłem nadać temu wszystkiemu sens: Bóg chciał, żebym żył i dał mi drugą szansę, ale jednocześnie pokazał życie z innej strony. Jest ono znacznie trudniejsze, ale mam pewność, że nigdy nie będę samotny, bo ktoś tam na mnie czeka.
Mariusz Rokicki
Życie po skoku

Wydawnictwo Znak
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas