Żywina

Droga cnoty przykra, nagroda zasług niepewna, wdzięczność za odwagi omyla; a gdy występków nie karzą, grzeszyłby, kto by dobrze czynił. Wespazjan Kochowski, Psalmodia Polska XI

article cover
Świat Książki

niewytłumaczalny dla siebie sposób, jak ptak, który bez

powodu odlatuje z wygodnej gałęzi. Jednego dnia

wszystko było w porządku, a następnego wszystko

przestało się liczyć: blask, smak życia, zainteresowania,

zadowolenie - wszystko.

Joseph Conrad, Smuga cienia

przeł. E. Chruściel

Z tego, co wiązało się z życiem i śmiercią posła Żywiny, zapamiętałem przede wszystkim, że na samym początku Radek doskonale wszystko wiedział i rozumiał ... a potem z każdym nowym szczegółem, który udało mu się dopasować, coraz mniej. Gdyby było inaczej, może nie śmiałbym zawracać nikomu głowy tą historią. Ale w pewnym momencie życia wydało mi się, że doświadczenie Radka może się stać udziałem jeśli nie każdego, to bardzo wielu. Myślę zresztą, że większość z nas podświadomie przeczuwa, że dowiedzieć się czegokolwiek nowego znaczy wystawić na ryzyko swój spokój ducha i poczucie bezpieczeństwa, jedno i drugie ukorzenione przecież pewnością, że rozumiemy otaczający nas świat i że rozumiejąc, jesteśmy w stanie kontrolować to, co świat ów z nami wyrabia. Z chwilą, gdy człowiek to poczucie zgubi, trudniej mu będzie spokojnie zasypiać i trudniej budzić się z chęcią przeżycia kolejnego dnia. Raz utraciwszy równowagę, zmuszony będzie coraz bardziej gorączkowo szukać nowych punktów podparcia.

I jeśli nie okażą się one mocne, zacznie przypominać odpadającego od ściany taternika, który spodziewa się zawisnąć na zabezpieczających hakach, a tymczasem wyrywa je impetem jeden po drugim, aż w końcu wypada ze skały ten najważniejszy, ten, na którym trzyma się całe jego poczucie własnej wartości, i wtedy człowiek przestaje rozumieć nawet samego siebie.

Większość z nas podświadomie zdaje sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa, i stąd gniew, jakim witamy zawsze szaleńców usiłujących nam wmówić, że świat jest inny, niż się powszechnie uważa; stąd szczególna jadowitość szyderstw i kpin, jakimi ich traktujemy, nawet ci z nas, u których, jak w wypadku Radka, ciekawość należy do zawodowych powinności.

Zazwyczaj ta reakcja obronna jest na tyle silna, że raz przyjęty obraz świata udaje się przenieść przez całe życie. Wystarczy tylko nie zgubić go do pewnego wieku, później sprawę załatwi już biologia, owo codzienne, bezpowrotne umieranie iluś tam dziesiątek tysięcy komórek mózgowych, które udokumentowali neurobiolodzy, i które owocuje starczym zacietrzewieniem, pozwalającym nie przyjmować do wiadomości nawet faktów oczywistych, jak cios pięścią w zęby.

Nim jednak doczekamy błogosławieństwa demencji, trzeba się strzec odruchów ciekawości, takich jak ten, który zburzył rozsądnie zaplanowane i obiecująco rozpoczęte życie Radka. Przyznajmy, na jego usprawiedliwienie albo chwałę, że sama ciekawość prawdopodobnie nie byłaby tak groźna w skutkach, gdyby nie zbiegła się w czasie z szeregiem zdarzeń zupełnie od niego niezależnych. Jeszcze kiedy spóźniony o kilka godzin Radek jechał z młodszym aspirantem Tywoniukiem na dwunasty za Bykowem kilometr szosy na Łomżę, nic mu nie zagrażało. Tak mi się zdaje.

Drzewo

Wiadomości

Dziś już nie potrafię powiedzieć, z jakiej konkretnie przyczyny tę jazdę, umawianą z miejscową policją jeszcze telefonem z redakcji, trzeba było odłożyć na ostatni dzień pobytu Radka w Bykowie. Któryś z rozmówców niezbędnych dla reportażu spóźnił się albo bardzo przedłużył spotkanie ? ale który? Pamiętam tylko, że kiedy Radek oglądał wreszcie z bliska drzewo, na którym rozbił się poseł Żywina, cała okolica była już zalana czerwienią zachodzącego słońca, z każdą minutą nabierającą rubinowej głębi. Wyglądało to wszystko bardzo kiczowato - to poharatane drzewo, na którym dopiero zaczynały zarastać głębokie szramy, pień ze strzelającą w bok niczym z jakiejś rośliny egzotycznej kitą odszczypanych drzazg i strzępów kory, rozlane wokół ciemne plamy po oleju, a może po neutralizujących wyciek paliwa chemikaliach straży pożarnej, i ta zatapiająca pole, krzaki i sąsiednie drzewa poświata.

Samochód Żywiny nie zapalił się po kraksie. Rzecznik prokuratury, gdy Radek go o to pytał, wyjaśnił z pobłażliwym uśmiechem, że samochody nie zapalają się tak łatwo jak na fi lmach, że to taka sama bajka, jak urywające się windy. Mówił z wielką pewnością siebie, trudno było się jej nie poddać. Ale mimo wszystko Radek nie mógł odpędzić poczucia, że czegoś w tym wypadku zabrakło, że po prostu powinien zakończyć się on porządnym wybuchem. Błysnęła mu myśl - może właśnie w chwili, gdy tam stał, może wcześniej albo później - że gdyby Żywina miał w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia, na pewno za tym głosowałby. Wolałby, spłonąć malowniczo, w wielkim ogniu, razem ze swym immunitetem, nowiutką limuzyną za sześćdziesiąt cztery tysiące dziewięćset, ręcznie robionymi butami od drogiego warszawskiego szewca, drzewem, dzikimi krzakami pleniącymi się bezładnie na poboczu szosy i uprawianą wokół oziminą, w ogóle ze wszystkim.

Ale nie spłonął. Siła uderzenia cisnęła nim przez przednią szybę, z ułamaną kolumną kierownicy drążącą wnętrzności, na przysadzisty pień starej wierzby i rozgniotła go o ten pień, tak że nawet nie stanowił potem strasznego widoku. To coś, co było skutkiem wypadku, nie przypominało w niczym pewnego siebie watażki, idącego ostro od sukcesu do sukcesu, któremu już podlizywano się w całej okolicy jako przyszłemu wojewodzie, ministrowi, ba, kto wie, może nawet premierowi. W ogóle nie przypominało to człowieka. Do tego stopnia nie przypominało, że Radek obejrzał policyjne fotografi e bez jednego wzdrygnięcia, bez mdłości, których, sięgając do kartonowej teczki, bardzo się obawiał (choć nie miał żadnej przyczyny martwić się, jeśli w miejscowości Byków ktoś miałby po jego wizycie pozostać w przekonaniu, że redaktor Derechowicz nie jest twardym facetem). Ot, krwawy połeć z kikutami, zapakowany w coś, w czym można było rozpoznać garnitur, i niczym poza tym opakowaniem niesugerujący, że miał kiedyś ludzki kształt. W chwili wejścia w podwójny zakręt,według raportu, samochód miał na liczniku co najmniej 110 kilometrów na godzinę.

Radek sam nie bardzo wiedział, po co oglądał te zdjęcia - chyba tylko po to właśnie, żeby się przekonać, czy będzie umiał zapanować nad odrazą i mdłościami. Ich brak, w ogóle zupełny brak jakiejkolwiek reakcji organizmu, najpierw go zdziwił, potem wprawił w dumę, ale w końcu - kiedy po czasie wracał do tego myślą - zaczął niepokoić. Czytał kiedyś albo słyszał, że dziennikarz nieuchronnie staje się cynikiem, drwiącym sobie w gronie kolegów ze wszystkich i wszystkiego, wszelkie deklarowane wartości i porywy redukującym do najprostszego, kto tu kogo dyma. Po prostu musi w sobie wyrobić cynizm i nieczułość z tej samej przyczyny, dla której lekarz musi się nauczyć nie dostrzegać w pacjentach ludzkiego nieszczęścia, a tylko medyczne przypadki: bo bez tego by się nie dało pracować. Może właśnie w bykowskiej prokuraturze miał okazję zauważyć u siebie początki tego procesu i zaniepokoiło go to nie tyle samo w sobie, ile jako oznaka, no, jeszcze przecież na pewno nie starzenia się, ale jakiegoś przesilania się młodości, zapowiedzi tego, o czym oczywiście wiedział, że kiedyś się zacznie, ale absolutnie jeszcze nie teraz i jeszcze długo nie teraz?

Może więc właśnie to grzebanie w zdjęciach z wypadku, w aktach zamkniętego i, jak zgodnie mówili i policjanci, i prokurator, banalnego postępowania - w końcu cóż bardziej oczywistego niż taki finał pijackiej brawury, jeden i cztery promila, ponad stówa na liczniku, nad czym się tutaj w ogóle zastanawiać - może właśnie to przypatrywanie się doskonale kontrastowym, profesjonalnym zdjęciom zmasakrowanego trupa, w rosnącym zdumieniu, że ani to nie przeraża, ani chce się rzygać, że w ogóle nie porusza w żaden sposób, może już w tym właśnie momencie działo się w Radku to, co ostatecznie sprawiło, że piszę o nim dziś jak o kimś zupełnie innym, obcym?

Bo - muszę to wreszcie wyjaśnić, od razu na początku tej opowieści - formalnie rzecz biorąc, ów Radek, który przyjechał z policjantem obejrzeć miejsce śmiertelnego wypadku posła Stanisława Żywiny, to byłem ja. Noszę to samo imię i nazwisko, mam te same wspomnienia i nawet nie jestem teraz, spisując tę historię, zbyt wiele od niego starszy. Ale z pewnych powodów nie potrafi ę napisać, że to ja podszedłem poprzez zarośnięte pobocze do poranionej wierzby, niepewnie oparłem o nią przedramię i przyglądałem się poznaczonym odpryskami lakieru szramom na pniu, rozrzuconym wokół po ciemnej, oleistej plamie drzazgom, okruchom samochodowego szkła i kawałkom gumy, bo wszelkie inne ślady wypadku zostały już sprzątnięte. Muszę napisać: Radek podszedł, Radek się przyglądał i tak dalej.

Stał tak dłuższą chwilę, udając, że czegoś szuka, że do czegoś mu ta eskapada była potrzebna. Nie była; i tak wiedział już z grubsza, co napisze. Potem oderwał się od drzewa i ze skupioną miną podążył za głęboką bruzdą, wyrytą przez samochód, który nie zdołał wytracić całej szybkości na starej wierzbie, okręcił się wokół niej i pozostawiając na pniu trupa kierowcy, pokoziołkował dalej w pole. Doszedł do miejsca, gdzie wrak się zatrzymał i skąd ściągnęły go policyjne wozy techniczne, pozostawiając w zmarzniętej ziemi głębokie odciski podwójnych kół. Kontemplował wydeptaną zieleń, podnoszącą się już i zarastającą ślady. Potem wrócił do drzewa i znowu zaczął przyglądać się jego ranom.

Robił to wyłącznie ze względu na policjanta, który, gdyby nie kazano mu zawieźć w to miejsce dziennikarza, siedziałby już w domu przed telewizorem i popijał piwko. Nie chciał, by ten policjant zauważył, że fatygowano go zupełnie niepotrzebnie, że dziennikarz z Warszawy, który kazał się tu wieźć, zastanawia się tylko nad jednym: po jasną właściwie cholerę chciał tutaj przyjechać?

Przypomniał sobie wreszcie - chciał to wszystko zobaczyć, bo jeszcze w Warszawie wymyślił sobie taki początek do swojego reportażu: opis tego zakrętu i samego wypadku. Potem, gdy w Rękowinach opowiedzieli mu historię o wariatach zza płotu, zakochał się w niej i od razu zdecydował, że tekst nie może mieć innego początku. Ale jazda na dwunasty kilometr była już wtedy umówiona, na dodatek przekładana i zwyczajnie głupio mu było ją odwoływać.

Dwunasty kilometr za Bykowem, miejsce oznaczone przez policję czarnym punktem: dwa zakręty drogi budowanej w czasach, gdy prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę uchodziła za zawrotną, i przez to wyprofilowane tak, że po każdym byle deszczyku paru przejezdnych, którzy, nie znając tego miejsca, zlekceważyli znak ograniczenia prędkości, wylatywało jak z katapulty w pobliskie pole. Inna sprawa, że kto jak kto, ale Żywina te zakręty znał, tak jak całą najbliższą okolicę, na pamięć, przejeżdżał nimi setki razy w tę i we w tę, jeśli nie wcześniej, to przez tych kilka ostatnich lat wypełnionych nieustannymi spotkaniami, wyjazdami na strajki i wiece, organizowaniem blokad i terenowych struktur partii. Nawet po pijaku, a przecież co to w sumie dla takiego chłopa jeden i cztery promila, powinien odruchowo zwolnić. Tak samo, jak stary pijak, choćby zupełnie nieprzytomny, ciągnąc resztkami sił do swojego barłogu, instynktownie uchyla się przed kantami mebli i w odpowiedniej chwili podnosi wyżej stopę, żeby nie potknąć się o krawędź zadartej od niepamiętnych czasów podłogowej deski. Powinien zwolnić. Przy tej szybkości nie miał szans, wyleciał z zakrętu od razu na pierwszym łuku, nawet nie tam, gdzie zdarzało się to najczęściej. Dlatego właśnie rąbnął w to drzewo. Dalej, gdzie po kolejnych wypadkach przydrożne drzewa powycinano, samo wypadnięcie z drogi nie musiałoby się jeszcze skończyć tak tragicznie.

Musiałoby, poprawił się w myślach. Bo Żywina i tak jechał z niezapiętymi pasami. Więc tak czy owak skazany był na ten lot przez przednią szybę z jednoczesnym nabijaniem się na kolumnę kierownicy albo, w innym wariancie, na skręcenie karku przez poduszkę powietrzną, która nie odpaliła z jakichś nikomu nieznanych przyczyn.

Po prostu, tego zimnego, lutowego poranka nie miał szansy - tak czy owak.

W gruncie rzeczy Radek wszystkiego, co wtedy chciał wiedzieć, dowiedział się już od prokuratora i policjantów, z raportów, z riserczu dostarczonego mu przez Jakimczuka, reportera z lokalnego oddziału gazety, który kowerował Żywinę od czasu jego pierwszych sukcesów. No i z rozmów, które odbył w ostatnich dniach i miał je ponagrywane na dyktafonie. Czego szukał na tym zakręcie? Nastroju? Nie było żadnego. Jakiegoś szczegółu, który zagrałby w tekście, znaczącego obrazu, skrótu? Były tylko żałośnie poplątane krzaki, przydrożne pokrzywy, pola, jakieś zabudowania i kiczowato zachodzące słońce.

I jeszcze coś, co zarejestrował kątem oka - kilkanaście plastikowych wypalonych zniczy nagrobkowych, takich najtańszych, z dyskontu. Przypomniały mu się potem, kiedy rozmawiał z Arletą i zapytał, czy to nie ona je tam postawiła - a Arleta, przez całe miasteczko czczona jako wdowa po czcigodnym zmarłym, żachnęła się i z właściwym sobie wdziękiem odpaliła:

- Ja to najwyżej bym mu tam mogła naszczać.

To była rozmowa sam na sam. Przy nikim z miejscowych Arleta na taką szczerość by sobie nie pozwoliła - wystarczająco cwana, żeby od razu wyczuć, że martwy narzeczony, w przeciwieństwie do żywego, pomaga jej ułożyć sobie jakoś życie. Bo co tam było kiedyś, to było kiedyś; teraz o Żywinie mówiono w Bykowie "nasz Stachu" i wszyscy chwalili nieboszczyka bez opamiętania. Radek miał już tych pochwał ze trzy czwarte dysku. Że pomagał. Że ludzi rozumiał. Że swój, skromny i się nie wywyższał. Że:

- Uczciwy chłop, nie taki jak oni wszyscy. Zależało mu na ludziach.

- Bali się go, bo im prawdę w oczy rąbał jak równy.

A najczęściej:

- Jakby żył, to by tym wszystkim skurwysynom jeszcze pokazał!

Najbardziej zżymał się Radek na te zachwyty nad skromnością i uczciwością. Bo przecież gazeta pisała o Żywinie w lokalnej wkładce, nawet chyba z pięć razy, jak mu odbiło, kiedy przyjechał do Warszawy jako pan poseł i wiceprzewodniczący klubu, jak zaczął nosić garnitury po dwadzieścia tysięcy i zegarki po dziesięć, szaleć, a w klubach go-go wtykać dziwkom w majtki sumy, za które w rodzinnych Rękowinach pięcioosobowa rodzina przeżyłaby miesiąc. Jak wziął kasę za zdjęcie blokady z zakładów drobiowych i jak równo z miejscową lewicą kombinował przy obdarowywaniu kumpli i znajomych stołkami w województwie, przy ustawianiu przetargów, zezwoleniach i koncesjach. Ale ludzie nie chcieli o tym nic wiedzieć. Na razie był nowy, więc swój, w przeciwieństwie do tamtych onych, zasiedziałych na stołkach. Na razie wierzyli i wpisywali w niego wszystkie swoje wyobrażenia o trybunie ludowym, Robin Hoodzie i rewolwerowcu w mieście bezprawia.

Tak było, odkąd Radek pamiętał, odkąd pracując w gazecie, musiał te sprawy śledzić, a właściwie tak było od kilkunastu lat, od pierwszych wyborów - każdy nowy wchodził na podium władzy jako pogromca tych złodziei z rządu i zbawca, który zaraz da wszystkim wszystko. I najpierw przez jakiś czas ludzie nie chcieli przyjmować do wiadomości, że może w ogóle mieć jakieś wady. Można go było przyłapać na dowolnym świństwie, za rękę chwycić, a ludzie wierzyli mu tylko jeszcze bardziej, no bo wiadomo - obszczekują go, nienawidzą, znaczy boją się. Aż po paru latach nastroje zmieniały się nagle o sto osiemdziesiąt stopni i nikt, z samym zainteresowanym na czele, nie umiał tego powiązać z żadnym konkretnym zdarzeniem. Po prostu kończyło się jak uciął bezgraniczne zaufanie, a zaczynała tępa, dysząca nienawiść, ci sami ludzie już na dźwięk nazwiska klęli i pluli, i tak jak wcześniej nie pozwalali powiedzieć niczego złego, tak teraz nie przyjmowali żadnego wyjaśnienia, żadnego usprawiedliwienia. Skurwysyn jak oni wszyscy, zdrajca, oszukał, sam się nachapał, a o ludziach zapomniał.

Tak było z solidaruchami, tak było z komuchami, i z Żywiną też byłoby tak samo, gdyby nie ten jeden i cztery promila, sto dziesięć na liczniku, mokry od porannej mżawki asfalt, zakręt i drzewo. Te promile, mżawka, zakręt i drzewo zatrzymały Żywinę w chwili, gdy jak zręczny surfer pędził na samym grzbiecie fali wezbranych nadziei. Jeśli Galos snuł teraz plany postawienia Żywinie pomnika na rynku albo nadania jego imienia szpitalowi, najlepiej jedno i drugie, to przecież nie dlatego, że nagle pokochał faceta, który go wypchnął z województwa i ledwie z wielką łaską dał na otarcie łez dalej rządzić gminą. Wyczuł po prostu, że takie pomysły się ludziom spodobają. Że mu, jak mówiono w tym towarzystwie, zapunktują.

O tym właśnie Radek miał napisać reportaż. O tym, jak cwany, cyniczny populista z kryminalną przeszłością rozkochał w sobie wsiową ludożerę, wykorzystał bóle i rozczarowania ustrojowej transformacji i na tej fali sięgnął po godność posła Rzeczypospolitej. O roszczeniowym elektoracie, czyli, po ludzku mówiąc, chamstwie zbuntowanym i jego nienawiści do wszystkich, którym zdolności, wykształcenie, praca i przedsiębiorczość pozwoliły wykorzystać otwarte przez wolny rynek możliwości i odnieść życiowy sukces. I jak to wszystko się zbiegło, wynosząc do rangi lokalnego bohatera cwaniaczka, którego jedynym tytułem do chwały było to, że się głupio zabił. Więc nagrywając miejscowych, Radek nie próbował się spierać, dyskutować, przypominać, w co się zdążył przez tych parę zaledwie lat ich "Stachu" poumaczać.

Tylko raz stropił rozmówczynię niewczesnym uśmiechem, ale to dlatego, że w jej opowieści o cnotach tragicznie zmarłego posła coś mu nagle zabrzmiało nieodparcie znajomo. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy jakiś znajomy Abi, bo ona sama nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku, zadzwonił z Paryża z informacją o śmierci ojca. Powtórzył tę wiadomość matce, nie spodziewając się jakiejś szczególnej reakcji. A ona pobladła, zasłoniła rękami twarz i zaniosła się przeraźliwym płaczem. W pierwszej chwili nie wiedział, jak się zachować. Odkąd pamiętał, matka, jeśli już naprawdę musiała o nim wspomnieć, zwykle używała słów "ten skurwysyn, twój ojciec". W najlepszym wypadku, gdy musiała się pilnować przy ludziach ? "ten pan". Na co dzień "ten pan" nie istniał, stanowił najściślej strzeżone domowe tabu. A teraz płakała po nim przez całe popołudnie. Wyszła ze swego pokoju wieczorem i przy kolacji, niepytana, zaczęła opowiadać mu o tym, jak się z ojcem poznali, jak spędzali pierwsze wspólne wakacje i jacy byli w sobie zakochani. Właściwie wszystkiego, czego się dowiedział od matki o ojcu, dowiedział się w ciągu tych kilku lat po jego śmierci.

Pewnie było to bezsensowne skojarzenie. Żywina nie przypominał w niczym jego ojca. Po prostu przyszło nagle Radkowi do głowy, że gdyby grób starego był gdzieś bliżej, matka też miałaby potrzebę postawienia na nim jakiegoś pomnika, wysupłałaby na to ostatnie oszczędności i, jak inne wdowy, jeździłaby w wolnych dniach na cmentarz pucować godzinami kamień i toczyć przy tym długie rozmowy z nieboszczykiem, nareszcie mieszczącym się we właściwej roli, udomowionym, pojednanym i obdarzonym łaską niedostępnego dla żywych przebaczenia. Uśmiechnął się na tę myśl, a kobiecina, z którą rozmawiał, zjeżyła się cała, przerwała, nie zdołał już potem odzyskać jej ufności, nie zdołał nawet sprowokować jakiegoś charakterystycznego zdania, które nadawałoby się do zacytowania.

Chronologicznie, wszystko zaczęło się właśnie od tej deklaracji Galosa, że władze gminy rozważają najstosowniejszy sposób uczczenia pamięci wybitnego mieszkańca Bykowa, tragicznie zmarłego posła Stanisława Żywiny, i chcą poddać tę sprawę pod konsultacje obywateli. To, co dla miejscowych było oczywiste, w redakcji zaliczono do tej kategorii zdarzeń, o których informuje się jako o polskich kuriozach. Z artykułu Jakimczuka do wkładki lokalnej zrobiono tekst w wydaniu krajowym, a nazajutrz podczas codziennej burzy mózgów w dziale ktoś strzelił, że powinno się o tym Bykowie i o Żywinie napisać solidny reportaż do weekendowego wydania. Ktoś inny podchwycił, że to by mógł zrobić Derechowicz, niedawno zajmował się staraniami samorządów o pieniądze z Unii, to prowincję ma obadaną. A Radek nie mógł zaprotestować, bo od dłuższego już czasu nie oddał niczego nowego. Zresztą, dlaczego miałby się bronić? Sprawy prowincji rzeczywiście znał, do Bykowa nie było daleko, a zadanie nie wydawało się trudne. Reportaż układał mu się sam, zanim jeszcze zaczął studiowanie wycinków. W Warszawie pozbierał trochę opinii od partyjnych kolegów i politycznych przeciwników, na miejscu uzupełnił to o wypowiedzi miejscowych notabli, Jakimczuk spisał się świetnie, umawiając mu kilku działaczy, z którymi Żywina zaczynał, faceta, który organizował z nim blokady i z którym się potem pocięli, paru meneli, którzy go pamiętali ze szkoły i z pegeerowskiego podwórka, no i gościa, który z nim siedział w jednej celi. W dwa dni miał wszystko, co było potrzebne, została mu jeszcze tylko Arleta, która na pierwszym spotkaniu nic nie chciała opowiedzieć, ale ostatecznie umówiła się na wieczór i Radek był pewien, że na pewno wyciśnie z niej jakiś epizod z ich pożycia, czymś, co przyprawi cały tekst. A nawet gdyby się nie udało, to i tak ma już dość materiału. Jutro wróci do Warszawy, w dwa dni machnie tekst, a za tydzień będzie już w Stambule na study tour Fundacji Matthieu - Ricarda.
Wygraj książkę!
Rafał A. Ziemkiewicz
Żywina
Świat Książki

Świat Książki
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas