Reklama

Kiedyś była z życia radość...

Nigdy nie rozstawać się w gniewie! Pogodzić się, zanim mąż wyjdzie na szychtę. Przytulić, pocałować... Żony górników opowiadają o tym, co przeżywają, kiedy mężowie wychodzą do pracy. O stresie, strachu, obawach i lękach. I o codziennej walce o godziwe życie.

Planowane zamknięcie kopalni Kazimierz-Juliusz, zadłużone mieszkania górnicze w Sosnowcu, wypadek w kopalni Mysłowice-Wesoła - wydarzenia ostatnich tygodni na nowo ożywiły dyskusję o problemach rodzin górniczych. Większość z tych bolączek pojawiła się w ciągu minionych dwóch dekad jako konsekwencja przemian ekonomiczno-gospodarczych.

Kobiety, których mężowie dziś pracują w kopalniach, przyznają, że ich sytuacja materialna ma niewiele wspólnego z tą, którą cieszyły się żony górników jeszcze 30 lat temu. Inny jest też ich status społeczny. Czymś, co się nie zmieniło, pozostaje lęk! Strach przed tym, że mąż straci w kopalni zdrowie lub życie. I przed tym, jaka przyszłość czeka je, gdy zostaną same...

Reklama

Justyna

Kiedy Justyna dowiedziała się o wypadku w kopalni Mysłowice-Wesoła, przepłakała dwa dni. Mimo że nie zna żadnego pracującego tam górnika, mówi, że człowiek i tak się utożsamia. Bo to przecież mogły być nie Mysłowice, a Sosnowiec, i ucierpieć mógł nie obcy górnik, ale jej mąż.

Gdy się poznali, mąż Justyny był na bezrobociu. On po technikum, ona w klasie maturalnej, bezrobotny i uczennica, zamieszkali ze sobą. Szukał pracy przez ponad pół roku, ale nie chcieli go ani w zakładzie produkcyjnym, ani na kasie. Nigdzie nie był potrzebny. Została kopalnia.

W grudniu 2008 roku, w sosnowieckiej kopalni Kazimierz-Juliusz ogłosili, że przyjmują do pracy.  Wielka radość, bo tam w końcu chcieli go zatrudnić.  W końcu był potrzebny.

Justyna mówi, że najgorzej było na początku: - Jakby jego organizm bronił się przed tą pracą pod ziemią! Przez pierwszy rok mąż był wiecznie zmęczony. Szedł do pracy na 6, wracał o 14. Zjadł coś i spał do 20.

Mijali się. On z domu do pracy na 14, ona z pracy do domu o 15. Ale na to mijanie Justyna nie narzeka. Takie czasy. Nawet jakby tę pracę w produkcji złapał, to też na zmiany.

Nie wie, czy mąż dobrze zarabia. Kiedy ma ochotę narzekać na zarobki, myśli sobie, że "inni mają gorzej". Chociaż tu też mogłoby być lepiej. Choćby tak jak sześć lat temu, kiedy mąż przyjmował się na kopalnię i zarobki były "naprawdę fajne". Wtedy Justyna nie musiała pracować, studiowała. Z roku na rok było gorzej. Pensje malały. Teraz studia opłaca jej mama. Zaoczne, żeby w tygodniu Justyna mogła chodzić do pracy.

Od lipca w kopalni zaczęli dawać wypłatę "na raty". Mąż przynosił do domu po 800-900 zł. Pensja malała, ale rachunki nie. Ciągle wynosiły 1500 zł, a Justynie wstyd było poprosić rodziców o pomoc. Kolejny raz.

Pod koniec września w domu przestały pojawiać się obiady. Suchy prowiant jeszcze znalazłby się w szafkach czy lodówce, ale czegoś na ciepło nie byłoby z czego przyrządzić. Dlatego trochę się ucieszyła, kiedy mąż zadzwonił i powiedział, że nie wraca do domu, bo chce zostać ze strajkującymi chłopakami. Bo wtedy, w czasie strajku, dostawali chociaż posiłki.

Ale strach też był. Przez telefon prosiła męża, żeby wracał do domu. Nie chciał. Powiedział, że nie pozwala mu na to godność i solidarność, że gdyby każdy podchodził do sprawy tak, że skończył zmianę i jedzie do domu, to nic by z tego strajku nie było.

Przez te kilka dni strajku Justyna czuła dumę i złość. Była dumna z męża i zła na władze.  Na władze, bo chciały "ludzi zostawić na lodzie bez pracy i bez mieszkań". Była też wzruszona. Kiedy patrzyła na chłopaków wyjeżdżających po strajku na powierzchnię, łzy cisnęły się jej do oczu. - Nigdy w życiu nie widziałam wśród ludzi takiej solidarności - wyznaje.

Izabella

Iza mówi, że stres i obawa o to, że zaraz zwolnią męża, że zamkną kopalnię, że obetną pensje, lęki, z którymi dziś mierzą się żony górników są jej obce. Ona zna tylko strach o to, żeby nie było wypadku. Żeby mąż wrócił punktualnie z pracy. Ten sam strach, jaki świetnie zna każda żona górnika. Taki sam, niezależnie od tego, czy kopalnia świetnie prosperuje, czy jest w kryzysie.

Dla Izy mieszkanie zakładowe z kopalni Kazimierz-Juliusz, jak się niedawno okazało - obłożone hipoteką, było jak prezent. Wprowadzili się do niego z mężem 28 lat temu. On - pracownik kopalni, ona - pracownica kopalni, jako młode małżeństwo mieli prawo do mieszkania zakładowego.

W tym mieszkaniu wychował się ich syn, ten sam, który niedawno zatrudnił się w kopalni. Bo mimo skończonych studiów, tak jak na męża Justyny, w Sosnowcu praca czekała na niego tylko w kopalni. I który to syn, tak jak i mąż Justyny, poszedł strajkować, kiedy jego mama dowiedziała się, że mogą to mieszkanie stracić.

- O tym, że komornik zajął nasze czynsze, dowiedziałam się z plotek, krążących po osiedlu. Nie dostałam żadnego pisma. Potem na osiedlu wywieszono kartkę ze spisem ulic, przy których są zadłużone mieszkania - mówi Izabella.

Iza nie może uwierzyć w to, co stało się w ciągu ostatnich kilku tygodni. Że kopalnia, która zatrudniała jej męża i syna, to firma jakby ta sama, ale nie ta sama.

Kiedy mąż przyjmował się do kopalni, to wiedział, że znalazł pracę na całe życie. Kopalnia prosperowała bardzo dobrze. Były przywileje, trzynastki, mieszkania zakładowe dla młodych małżeństw. Żyło się jakoś lepiej, lżej. I zarobki były takie, że nie było się czego wstydzić. Teraz kokosów nie ma. Iza widzi po synu, że górnicy żyją skromnie. Opłacą czynsz, rachunki i na utrzymanie niewiele zostaje. Na przyjemności - prawie nic.

Ela

Mąż Eli zjeżdża pod ziemię codziennie, od 26 lat. Teraz, teoretycznie, nie musi już tego robić, bo od kilku lat jest na emeryturze. Zjeżdża, bo chce. Bo, jak mówi Ela: - Coś go ciągnie do tej kopalni, pod tę ziemię...

Obydwoje z mężem pochodzą znad morza. On przyjechał do Bytomia za bratem górnikiem, ona za nim. On skończył technikum górnicze i w pracy pod ziemią się zakochał. Ona mówi, że jej ten wybór męża nie cieszył, nie cieszy  i cieszyć nie będzie.

W Eli wraz z upływem lat strach malał. Mówi, że teraz jest starsza, spokojniejsza, mniej emocjonalna, ale wciąż pamięta początki pracy męża pod ziemią. Przez pierwsze lata nie spała dobrze, nie potrafiła się niczym cieszyć, nie umiała znaleźć sobie miejsca, kiedy mąż wychodził do pracy. Jedynym, co pochłaniało ją w pełni, było czekanie na jego powrót. I kontrolowanie czasu.

- Wystarczy, że mąż po pracy spóźnił się do domu kilka minut, a ja już zaczynałam wpadać w panikę. Panikę, bo strach czułam cały czas. Jeśli się spóźnił, to kiedy już przychodził, krzyczałam na niego. Robiłam mu awanturę, żeby się wyładować - opowiada.

Pamięta wszystkie wypadki. I te, które wydarzyły się w kopalni męża, i te, do których doszło w zakładach, w których nie pracował nikt z rodziny czy znajomych. Mówi, że człowiek i tak przeżywa, utożsamia się... Bo to jakoś łączy ludzi. Opowiada, że po wypadku w Wesołej, przez cały dzień odbierała telefony i czytała wiadomości od znajomych, którzy pytali, czy w "ich kopalni" wszystko w porządku.

Próbowała namawiać męża do zmiany pracy, ale jego coś w tej kopalni fascynuje. Potrafi godzinami opowiadać o warunkach pracy, narzędziach, maszynach... Ale Ela nie jest partnerem do takiej rozmowy.

Raz, przy okazji Barbórki, zjechała pod ziemię. Mówi, że nie zobaczyła tam niczego szczególnego. Co innego ich syn... Chłopak kończy teraz studia. Miał praktyki w kopalni i spodobało mu się na dole tak samo jak ojcu. Ela mówi, że młodych kuszą pieniądze: 3200 zł dla stażysty to majątek. I emerytura za 25 lat. Syn chciał nawet rzucać studia i iść pracować na przodek. Na szczęście mu przeszło.

Na szczęście, bo - jak mówi Ela - teraz życie górnika to nie to, co kiedyś. Ona "wychodziła za mąż w dobrych czasach". Kiedyś, gdy dostawało się  "Barbórkę" czy "czternastkę", to zawsze można było trochę pieniędzy odłożyć albo kupić "coś ekstra". Teraz tymi pieniędzmi wyrównuje się zaległości z całego roku.

Ela mówi, że zmieniły się koszty utrzymania. Kiedyś, gdy przychodziła pensja, można było sobie ją podzielić - za to żyjemy, a to sobie zaoszczędzimy, coś kupimy, gdzieś pojedziemy. Teraz nie ma za co robić takich odległych planów. - Kiedyś była z życia jakaś radość... - mówi ze smutkiem.

Agnieszka

Po każdej znalezionej w prasie informacji o wypadku w Agnieszce budzi się ledwo co oswojony stres. Mówi, że z lękiem o męża można nauczyć się żyć. Że są długie miesiące, kiedy człowiek zapomina o strachu, kiedy nie czeka w napięciu, aż mąż wróci z pracy. Aż do wiadomości o kolejnym wypadku, po której trzeba  oswajać stres na nowo.

Żeby bać się trochę mniej, wprowadziła w domu zasadę: nigdy nie rozstawać się w gniewie! - Czasem byłam na niego tak zła, że chciałam mu skopać tyłek, ale nawet po najgorszej kłótni, zanim wyszedł na szychtę, musiałam się z nim pogodzić, przytulić, ucałować. Skąd miałam wiedzieć, czy nie widzę go po raz ostatni? Przecież bym sobie nie wybaczyła, gdyby coś mu się stało - opowiada.

Agnieszka mówi, że kiedy patrzy na żony strajkujących górników, to wie, że one martwią się o swoich mężów tak samo, jak ona o swojego. Ale że poza tym stresem ich życie to inna bajka. Jakby ich  mężowie pracowali w innym zawodzie.

Bo jej, po tym jak mąż w 1960 roku zatrudnił się w jednej z dolnośląskich kopalń, żyło się dobrze. Bo kopalnia dała im mieszkanie - bez luksusów, dwa pokoje, łazienka na korytarzu, ale w tamtych czasach dla młodego małżeństwa to i tak były warunki więcej niż standardowe. Bo były kolonie dla dzieci i studia dla górników finansowane przez kopalnie.

I była Barbórka. Najważniejsze święto w roku. Ważniejsze od sylwestra i świąt, które obchodziło się skromnie, bo członkom partii wystawnie nie wypadało. Na każdą imprezę barbórkową, Agnieszka szyła sukienkę - ze zdobycznych materiałów, według, również zdobycznych, zagranicznych wykrojów. Pamięta każdą kreację. I tę seksowną, na ramiączkach, jak na tamte czasu bardzo śmiałą, i tę ze złotej lamy, z kokardą , i tę z dekoltem na plecach. Trzeba było dobrze wyglądać. Bycie żoną górnika to był prestiż, a prestiż zobowiązywał.

Kilka tygodni po Barbórce była kolacja wigilijna. Ta urządzana skromnie, bo wystawnie partyjnym nie wypada. I zawsze późnym wieczorem, bo co roku ktoś z rodziny miał "południówkę" czyli zmianę zaczynającą się o 14. Po tego górnika z "południówki" szło się na 22 pod kopalnię, żeby czekanie aż tak bardzo się nie dłużyło. A przy opłatku życzyło się: "tylu wyjazdów, ilu zjazdów".

Ewa

W Ewie strach o męża rodził się stopniowo. Pochodząca z  Wrocławia, wychowana w rodzinie bez górniczych tradycji, mężowską pracę w kopalni traktowała jak każdy inny zawód. Słyszała o wypadkach, ale uważała, że jej męża na pewno nic złego nie spotka.

Nie była zachwycona tym, że jej mąż zatrudnił się jako górnik. Ale wielkiego wyboru nie miała. On niezamożny, ona niezamożna, obydwoje pochodzili z wielodzietnych rodzin, praca na kopalni była jedyną szansą, żeby dostać mieszkanie. Górnikom przyjmującym się do pracy obiecywano wtedy, że po dwóch latach dostaną mieszkanie. Była też druga gwarancja, która mówiła o tym, że jeżeli górnik zginie, to jego rodzina nie zostanie bez środków do życia. Ewa uważała jednak, że z tej gwarancji nigdy nie będzie musiała korzystać. Przecież jej mężowi nic się nie stanie...

To, jaki to jest niebezpieczny zawód, docierało do Ewy bardzo powoli. Rodowite Ślązaczki raczej nie bratały się z napływowymi żonami górników. Hanyski nie miały szczególnej ochoty, żeby opowiadać gorolce, co dzieje się pod ziemią. Mąż też nie miał na to ochoty. Strach, podsycany informacjami o kolejnych wypadkach, znalezionymi w gazetach, narastał stopniowo. Ewa zaczęła żegnać męża słowami: "Uważaj na siebie". Uważał, przez 23 lata.

To był piątek. Mąż miał poranną zmianę. -Pracował w komorze, w której panowała bardzo wysoka temperatura, a jednocześnie nie było wentylacji. Po skończonej pracy, gdy już wracał ze stanowiska, zemdlał. Lekarze powiedzieli potem, że miał obrzęk mózgu i  temperaturę ciała wynoszącą 42 stopnie. Przewieziono go do szpitala, gdzie już nie odzyskał przytomności. Zmarł po dwóch dniach. Ordynator szpitala w Bytomiu przekazał mi, że "mąż się ugotował" - opowiada.

Ewa żałobę spędziła w sądzie. - Przez dwa lata, co 2 miesiące, co trzy, miałam rozprawę o to czy, był wypadek w pracy - mówi. W końcu sprawę rozstrzygnięto na jej korzyść, uznano, że mąż zginął w wyniku wypadku przy pracy. Jednak konsekwencje tego wypadku miała ponieść nie kopalnia, ale  lekarz medycyny pracy, jako ten, który wydał mężowi pozwolenie na pracę na tym stanowisku. Ewa sądziła się z lekarzami przez kolejne dwa lata. W końcu brakło jej siły i pieniędzy.

Pieniędzy brakowało nie tylko na sądy. Wdowie po górniku, bezrobotnej, bez prawa do renty po zmarłym mężu, brakowało na wszystko. Ustawa z 1999 roku zniosła przywileje górnicze, w tym prawo do renty po zmarłym mężu górniku. Kiedyś przysługiwała ona wszystkim wdowom górniczym. Teraz jest przyznawana tylko kobietom, które straciły męża mając 50 lat. Ewa otrzymywała rentę do czasu osiągnięcia przez córkę pełnoletności, czyli przez rok po wypadku męża. Potem utrzymywała ją córka. Z renty po ojcu.

"Musi się pani aktywizować zawodowo" - Ewa mówi, że słyszy te słowa za każdym razem, gdy próbuje walczyć o przywrócenie wdowom górniczym ich prawa do rent po mężach. Aby walka była skuteczniejsza, kilka lat temu założyła Stowarzyszenie Wdów Górniczych. Od 2011 roku Ewa, w imieniu Stowarzyszenia, rozmawia z posłami, radnymi i ministrami. Od wszystkich słyszy jedno -  że musi się aktywizować, że są kursy 45+, 50+.

- Ja mam takich kursów 5. Kurs stylizacji, poszukiwania pracy, BHP, komputerowy. Mam 5 dyplomów w szafce, a pracy jak nie miałam, tak nie mam. Od śmierci męża nie pracowałam zawodowo. Gdziekolwiek pójdę, pytają, jaki mam staż pracy, a ja mówię, że nie mam żadnego, bo byłam na utrzymaniu męża - tłumaczy.

Słyszy, że nie można faworyzować rodzin górniczych: - Słyszę, że w budownictwie czy rybołówstwie więcej ludzi ginie. Jednak do tych, co tak mówią, nie dociera, że rybacy nigdy nie mieli tego zapisanego w ustawie. A my mieliśmy. Więc ktoś kiedyś o tym pomyślał, że ci  ludzie, tam na dole, ryzykują życie - mówi ze smutkiem w głosie...  

W ciągu ostatnich parudziesięciu lat wielu górników musiało nauczyć się żyć z myślą o likwidacji przywilejów pracowniczych, zamykaniu kopalń, ewentualnym bezrobociu.  Nie zmieniło się jedno: ryzyko, jakie niesie ze sobą praca pod ziemią. I lęk, który odczuwają ich bliscy. Tak samo silny w kryzysie, jak w czasie prosperity.


Aleksandra Suława

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy