Reklama

Kobieta w czerwieni - Alina Pienkowska

Do historii weszła jako autorka 16. postulatu i jedna z trzech dzielnych pań, które uratowały strajk w Stoczni. Dzięki niej Lech Wałęsa zmienił zdanie na temat kobiet. "Uważałem, że kobiety są jak kwiaty, które należy pielęgnować, a więc do polityki się nie nadają - powiedział kiedyś. - Alina zmieniła mój pogląd na rolę kobiet".

Była nie tylko "żoną Borusewicza". Trochę się zresztą złościła, gdy identyfikowano ją z mężem, zwłaszcza w okresie, gdy Bogdan związał się z Unią Demokratyczną i w wielu sprawach - jak np. w przypadku votum zaufania do rządu Hanny Suchockiej - zajmował stanowisko przeciwne niż Solidarność. Alina, mimo lojalności w stosunku do męża, którą manifestacyjnie okazywała przed kolegami z "S", chciała być traktowana jako "oddzielny podmiot", mający własne poglądy i własne zdanie. - Dla niektórych było i jest od lat najważniejsze, że jestem żoną Borusewicza - mówiła w jednym z ostatnich wywiadów.

Reklama

- To mi liczono na plus albo na minus. Nieważna była sama Alina Pienkowska i to, co w życiu zrobiła. Słyszałam często: głosuj na nią albo: nie głosuj, bo to żona Borusewicza. I to nie jest w porządku. Bo albo kobieta jest kimś w życiu, coś w nim robi, albo nie. A to, kim jest jej mąż, albo to, czy w ogóle go ma, nie powinno mieć znaczenia. I ja się przeciwko temu buntuję, choć nigdy nie byłam w żadnych grupach feministycznych. Ale widzę, że kobietom jest znacznie trudniej w życiu. - To była po prostu bardzo porządna kobieta - mówią o niej znajomi i przyjaciele. Podkreślają jej cechy charakteru - lojalność, ofiarność, skromność, rozsądek i odwagę.

- Myślała o wszystkich, najmniej o sobie - dodaje jej mąż. Miała rzadki dar łagodzenia konfliktów, co było cenne w rozemocjonowanych środowiskach opozycyjnych. - Alina nie kreowała siebie, działała, roztapiała się w działaniu - opowiada Jadwiga Staniszkis. - Hołdowała zasadzie: ludzie pomagają ludziom. Odpowiadała na wezwanie czasu. Nie jestem feministką, ale uważam, że nadchodzi era kobiet. Szkoda, że zabraknie w niej Aliny.

Życie jej nie pieściło. Urodziła się w 1952 roku w Gdańsku, w skromnej, robotniczej rodzinie. Jej ojciec był stoczniowcem. W grudniu 1970 roku wziął udział w strajku. Wrócił do domu skrajnie zdenerwowany. Zamknęli się z matką w kuchni i długo o czymś szeptali. Osiemnastoletnia Alina podsłuchała to i owo. O wiecu, pochodzie, podpaleniu siedziby komitetu wojewódzkiego PZPR. O biciu robotników przez MO, gazach łzawiących, strzelaniu do stoczniowców jak do kaczek. O ofiarach śmiertelnych. Na drugi dzień okazało się, że gazety zupełnie inaczej przedstawiły przebieg wydarzeń, nazywając robotników domagających się swoich praw "warchołami" i "chuliganami".

Wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że żyje w zakłamanym kraju, rządzonym przez zbrodniczy system. Chciała coś robić, pomagać, przeciwstawić się tym wołającym o pomstę do nieba kłamstwom - ale była bezradna. Po maturze nie miała konkretnych planów. Przypadkowo przeczytała ogłoszenie: "Pomaturalne Studium Zawodowe Wydział Pielęgniarstwa w Gdańsku zaprasza kandydatów". Złożyła papiery i rozpoczęła naukę zawodu, w którym miała przepracować całe życie. - Długo wydawało mi się, że ta decyzja podjęta w jednej chwili to był przypadek. Ale teraz, gdy z perspektywy oceniam swoje życie, widzę, że tak nie było - stwierdziła po latach. Przyznała, że chciała iść na studia, ale rodzice woleli, żeby szybciej się usamodzielniła, podjęła pracę. - W sumie cieszę się, że skończyłam tę szkołę. Ona pomaga żyć, nawet jeśli praca w zawodzie przekłada się na bardzo marne pieniądze. To trochę szkoła życia, pomaga w wychowywaniu dzieci, zdobywa się tu ogólny szlif w kwestiach psychologii i fizjologii człowieka. Z tym się potem łatwiej żyje. To wszystko, co dała mi szkoła, było później ważne. Nie tylko formalne kwalifikacje - twierdziła.

Do pracy w stoczniowej przychodni namówił ją ojciec. Przedtem, zaraz po szkole, zaczęła pracę w Szpitalu Wojewódzkim, gdzie zarabiała 1100 zł miesięcznie. Czuła się tam dobrze, zaprzyjaźniła z wieloma pielęgniarkami i lekarzami. Zaważyła jednak tradycja rodzinna i pieniądze - w stoczni zarabiała o 500 zł więcej. Wyszła za mąż. Małżeństwo z Piotrem okazało się nieporozumieniem - w 1978 roku mąż zostawił ją z małym Sebastianem. Dzieliła los tysięcy polskich samotnych kobiet. Zamknięta w trójkącie praca - dom - dziecko, rzadko miała czas dla siebie, na rozwój zainteresowań i realizację marzeń. A peerelowska Polska, wbrew temu, co dziś z rozczuleniem opowiadają niektórzy, to nie był kraj aniołów. Za taką płacę, jaką dysponowała Alina, można było mówić tylko o wegetacji.

Takie "dobra luksusowe", jak własne mieszkanie czy samochód, były poza granicą wyobraźni pielęgniarki. Dostępnym marzeniem były pomarańcze dla dziecka z okazji świąt, "rzucone na sklep". Ale nie było wyjścia, jakoś się żyło. Z tym że Alina nie chciała żyć "jakoś". W 1977 roku na kilka miesięcy pojechała do stryja do Londynu. Podczas spotkania Polonii po raz pierwszy przekonała się, że o polityce można mówić głośno. Opowiedziała o wypadkach z 1970 roku na Wybrzeżu i o tym, co wiedziała o wydarzeniach z 1976 roku w Ursusie i Radomiu. Dowiedziała się, że w kraju działa opozycja demokratyczna, poznała zakazane w Polsce wydawnictwa. Bardzo ją to wszystko zainteresowało. Trafiło w czułą strunę. Chciała coś robić dla innych, pomagać, być użyteczna. Po powrocie do Gdańska udało jej się znaleźć egzemplarze "Robotnika" - był to podziemny dwutygodnik założony we wrześniu 1977 roku przez grupę współpracowników Komitetu Obrony Robotników. Czytywała również "Bratniaka", pismo Ruchu Młodej Polski. Nie bała się, wyciągała je podczas dyżurów, dawała je kolegom. Gdy któryś z nich zwrócił uwagę, że nie ma w nich informacji o stoczni, Alina postanowiła, że sama coś napisze. Nie miała jednak doświadczenia. Postanowiła więc, że nawiąże kontakt z którąś z osób wymienionych w stopce redakcyjnej "Robotnika".

Wybrała Bogdana Borusewicza. Był "modelowym rewolucjonistą". Po raz pierwszy trafił za kratki w liceum, za rozklejanie ulotek własnej produkcji, dotyczących wydarzeń marcowych w 1968 roku. W porównaniu z innymi opozycjonistami znajdował się w komfortowej sytuacji - nie musiał pracować. Pomagała mu mama, mieszkająca na stałe w USA. Biorąc pod uwagę ówczesny przelicznik dolara na złotówki, można było spokojnie przeżyć miesiąc za 20-50 dolarów. Był absolwentem liceum sztuk plastycznych i historii na KUL-u. Należał do KOR-u. Borusewicz: - Kiedy się poznaliśmy? To było latem 1978 roku. Przyszła do mnie dziewczyna, która wyglądała na uczennicę. No nie, pomyślałem, niedługo przedszkolaki będą chciały czytać "Robotnika"...

Skonfundowana Alina zaczęła się tłumaczyć, pokazała Bogdanowi dowód osobisty. Miała już 28 lat, męża, dziecko. Gorzkie doświadczenia. - Gości nie legitymuję - odparł i wszyscy zaczęli się śmiać, było akurat u niego kilkoro studentów z Politechniki Gdańskiej, rozmawiali o pakcie Ribbentrop-Mołotow. Alina przyłączyła się do grupy. To prawda, wyglądała na uczennicę. Drobna, szczupła, w okularach. Nieśmiała. Do legendy przeszły opowieści, jak w początkowym okresie zabierała głos na zebraniach, zawsze zaczynając od słowa "przepraszam".

Zdenerwowany Andrzej Gwiazda zwrócił jej uwagę: "Przestań wreszcie przepraszać, że żyjesz, tylko mów!". Ujęła Bogdana swoją filigranowością, naturalnym wdziękiem. Na początku jednak tłumaczył sobie, że po prostu cieszy się, że nawiązał taki pożyteczny kontakt: dziewczyna ze stoczni! - Od razu wydawała mi się cennym kontaktem - wspominał.

- Miała dostęp do robotników ze wszystkich wydziałów, doskonale nadawała się do kolportażu naszego pisma. Umówili się na następne spotkanie. Przyszła zmieniona nie do poznania, w czerwonej sukience i wysokich, czerwonych szpilkach. Rozpuszczone włosy. Powiedział jej, że w mieszkaniu ma podsłuch, była to szczera prawda, a nie wybieg podrywacza. Poszli na spacer na Pachołek, wzgórze w Gdańsku Oliwie. Było jej niewygodnie wspinać się w szpilkach, czerwoną sukienkę esbecja mogła zauważyć z kilku kilometrów. Był trochę zły na nią, choć mile łechtało jego próżność, że tak wystroiła się dla niego.

- Spotkanie z Bogdanem całkowicie odmieniło moje życie - zwierzała się przyjaciółce. - Szalenie mi imponował. Zakochałam się bez pamięci, ale nadszedł Sierpień i na sprawy prywatne nie było czasu. Za kilka dni znów poszli na spacer do lasu. Wiedziała o tym, ale znów włożyła tę samą sukienkę i szpilki. Widocznie był to jej jedyny zestaw na specjalną okazję. Teraz Bogdan był już śmielszy i na stromej ścieżce wziął ją na ręce. Zaczęli spotykać się regularnie. Dyskusje o polityce, o Polsce coraz częściej przerywały osobiste wtręty. Dowiedział się, że jest w separacji z mężem, że wychowuje dziecko. Dawał jej do czytania publikacje drugoobiegowe. Zdarzały się wieczory, że razem słuchali Chopina. - Byłem nieśmiały w stosunku do dziewczyn - wspomina w "Dzienniku Bałtyckim". - Ale w pewnym momencie zauważyłem, że Edwin Myszk ją podrywa. A zacząłem go już wtedy podejrzewać, że donosi do SB. "Nie ma na co czekać" - pomyślałem i zdecydowałem się ją pocałować. W lesie, oczywiście że w lesie. Mam nadzieję, że bezpieka tego nie widziała... Dzięki temu uratował Alinę przed związkiem z postacią nader podejrzaną.

O Myszku pisał Jacek Kuroń w książce Gwiezdny czas: w 1979 roku na ukradzionym opozycji powielaczu wydał on dwa fałszywe numery "Robotnika Wybrzeża", pisma Wolnych Związków Zawodowych. Kuroń z kolegami sprawdzili fałszywki pod względem technicznym. "Był to absolutny dowód, że mieliśmy do czynienia z pracownikiem Służby Bezpieczeństwa, i to kadrowym". Jakoś jednak nie przeszkodziło to w dalszej "podziemnej" karierze Myszka: w 1988 roku razem z Nikodemem Skotarczakiem, pseudonim Nikoś (późniejszym szefem gdańskiej mafii), zorganizowali na Wybrzeżu całe podziemne wydawnictwo. Zaczęli wydawać tropione przez bezpiekę materiały NZS, historię Polski Pobóg-Malinowskiego, a nawet Biblię! Zdaniem opozycjonistów, Myszk i "Nikoś" zarobili w ten sposób olbrzymie pieniądze pod kuratelą SB. W czerwcu 1978 roku Alina przystąpiła do Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych. Pisywała również do "Robotnika", a jej nazwisko znalazło się w stopce redakcyjnej obok nazwiska Bogdana. W swoich artykułach poruszała ważne problemy stoczniowców, o których milczały reżimowe media: pisała o złych, niebezpiecznych warunkach pracy, biurokracji, szwankującej służbie zdrowia. Przez nową aktywność i nowych znajomych Alina zaczęła mieć kłopoty w domu i pracy. Rodzice byli niezadowoleni, bo późno wracała, kręcili się koło niej podejrzani ludzie, zapewne z bezpieki. "A pan do kogo?" - ojciec tarasował drzwi Borusewiczowi. - "Dajcie jej spokój, ona ma dziecko!". Za którymś razem Borusewicz wypalił: "Przychodzę, bo podoba mi się pańska córka!". Po latach okazało się, że obawy rodziców nie były bezpodstawne.

Biuro "B" Komendy Wojewódzkiej MO w Gdańsku bacznie obserwowało tzw. aktywistów antysocjalistycznych, nadając im przeróżne pseudonimy, m.in. : Aleksander Hall - "Hak", Anna Walentynowicz - "Wala", ksiądz Henryk Jankowski - "Jakut". Alina Pieńkowska była "Pelasią". W jej domu zaczęły się rewizje, zatrzymywano ją na 48 godzin.

- Ja przed Sierpniem miałam trudno - wspominała - bo jednak ubecja czasem do mieszkania wpadała. Zdarzało się, że ubecy wchodzą, mama otwiera lodówkę, wypadają ulotki, otwiera piekarnik - znowu ulotki...

***

W 1991 roku Alina Pienkowska została wybrana do Senatu, Bogdan Borusewicz do Sejmu. W hotelu poselskim odmówiono im wspólnego pokoju, bo nie było precedensu, żeby senator dzielił pokój z posłem! - Gdy oboje zostali parlamentarzystami, posypały się intratne finansowo propozycje objęcia stanowisk w radach nadzorczych. Zdecydowanie odmawiali. Zupełnie inaczej rozumieli politykę - jako obowiązek wobec społeczeństwa i państwa. Dlatego tak długo trwały prace wykończeniowe w domu, dlatego ja dziś na rozmowę z panią przyjechałem kolejką, a nie samochodem. Nigdy nie było w rodzinie auta.

W Gdańsku dalej mieszkali w tej kawalerce na Przymorzu. Gdy wieczorem rozkładali wszystkie łóżka, nie można się było przecisnąć. Dopiero z czasem, dzięki mamie Bogdana, która przez wiele lat pracowała w Stanach Zjednoczonych i przysyłała synowi pieniądze, mogli zacząć budować dom.

Na ostatnie wakacje jesienią 2002 pojechali w Gorce. Zamieszkali w bacówce nad Łopuszną. Alina czuła się lepiej, chodziła nawet na spacery, choć była już tak szczupła, że nosiła ubrania rozmiar 34. Ale się nie poddawała.

***

17 października 2002 roku po północy zatelefonowała lekarka z informacją, że Alina nie żyje. Bogdan nie mógł sobie dać rady. - Tata się zmienił, choć do dziś nie może się pogodzić ze śmiercią mamy - ocenia Kinga, córka Borusewiczów. Taka miłość pewnie rzadko się zdarza. Miłość bez zastrzeżeń.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy