Reklama

Sierociniec, w którym biją

17-letni Andżiamudin ponad połowę swojego życia spędził w sierocińcu. Taki los spotyka wiele afgańskich dzieci, mieszkających w kraju od dziesięcioleci targanym wojnami.

Jednak historia Andżiamudina wcale typowa nie jest. Bo jego rodziców nie zabiła mina czy kule z kałasznikowa, tylko choroba. Rak, który w tym regionie, nawet w początkowym stadium, oznacza wyrok śmierci...

W sierocińcu w Sharikarze, mieście oddalonym o 30 kilometrów od Bagram, mieszka ponad setka dzieci. Zdecydowana większość to chłopcy, w wieku od 2 do 17-18 lat, pochodzący z okolicznych wiosek i miasteczek. Brudni, niedożywieni, wielu ze śladami chorób skóry i źle leczonych złamań. Wielu też ze świeżymi cięgami - od razów zadanych przez nauczycieli...

Reklama

Tylko przemoc jest skuteczna

To rzecz, która poza wszechobecną nędzą, od razu rzuca się w oczy w afgańskim przytułku. Nauczyciele "dyscyplinują" wychowanków bambusowymi rózgami, a prym wśród niech wiedzie dyrektor placówki, używający, dla odmiany, gumowego węża. Potężny, postawny mężczyzna, wali nim na odlew, nie patrząc gdzie. - Musi, żeby był porządek... - uśmiecha się smutno Andżiamudin. Jego nikt już nie bije, jest za duży, co więcej, sam pomaga "poustawiać gówniarzy". I choć to, co mówi, brzmi okrutnie, chłopak zdaje się mieć rację. Na moich oczach kilkunastu berbeci niemal rozszarpuje dwie nauczycielki, niosące wodę i słodycze otrzymane od wojska. Kilka minut później dopiero brutalna reakcja dyrektora ratuje kobiety przed ponownym rozgrabieniem...

Brakuje dosłownie wszystkiego

Dzieciaki są potwornie nienasycone. Gdy tylko wojskowa kolumna wjeżdża na dziedziniec przytułku, wyrastają jak z podziemi, otaczając każdego żołnierza szczelnym wianuszkiem. - Niech mi pan da wodę, dolara, długopis! - proszą łamaną angielszczyzną. A gdy później każde z nich dostaje kilka butelek wody, słodycze i paczkę z przyborami szkolnymi, sprintem wyrywają do swoich pokoi, w pośpiechu otwierają zamknięte na kłódki szafki, zapełniają je i pędzą na dziedziniec po jeszcze... - Brakuje nam dosłownie wszystkiego - wtóruje chłopcom Ahmmad Jan, dyrektor placówki. - Książek, zeszytów, krzeseł, ławek, środków czystości. Przydałoby się wyposażenie dla kliniki, kuchni... - wymienia bez końca. Jak na razie wojskowi obiecują mu wymianę okien i drzwi.

Prawdziwa oaza dobrobytu

W słowach dyrektora przytułku nie ma przesady. Andżiamudin oprowadza mnie po kolejnych pomieszczeniach, opowiadając przy tym, że w przyszłości zostanie nauczycielem angielskiego, będzie mieć wygodny dom i dużą rodzinę. - Dobrze mi się tu mieszka, ale chciałbym już opuścić to miejsce - mówi. I nie sposób mu się dziwić. Główny budynek sierocińca z zewnątrz sprawia w miarę dobre wrażenie, jednak wnętrze przytłacza. Obdrapane i brudne ściany w korytarzach, od lat nieremontowane i dawno nie sprzątane toalety, popękany szyby i framugi. W pokojach jedynie metalowe szafki i piętrowe łóżka z nieświeżą pościelą, brudne, wytarte wykładziny na podłodze i pojedyncze, gołe żarówki na suficie. W całym tym bezmiarze nędzy pokój dyrektora - z wygodnymi kanapami, biurkiem i kilkoma wentylatorami - to prawdziwa oaza dobrobytu i luksusu...

Spora dawka adrenaliny

- Na pewno tu wrócimy - zapewnia Afgańczyków dowódca konwoju, gdy kolumna przygotowuje się do opuszczenia sierocińca. Szybciej niż planowano, bo okazuje się, że w okolicy doszło do jakiejś strzelaniny. A teren wokół przytułku dziwnie opustoszał...

- Niech Bóg będzie z tobą - żegna się Andżiamudin. - Obyśmy się jeszcze spotkali - dodaje, machając ręką. - Oby - myślę sobie, słysząc jednocześnie przez radio komendę dowódcy. - Panowie, maksymalna uwaga. W razie czego każdy wie, co ma robić.

Na szczęście kończy się na kilku seriach w powietrze, wystrzelonych, gdy jadący z naprzeciwka kierowcy ociągają się ze zjechaniem na pobocze. I sporej dawce adrenaliny, pompowanej przy okazji każdego wystrzału.

Marcin Ogdowski, korespondencja z Afganistanu

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy