Reklama

Warszawianka - Zofia Romaszewska

Romaszewscy. To była - i jest do dziś - niejako "firma rodzinna". Dziś pani Zofia, zamiast jako elegancka emerytka chodzić z przyjaciółkami na ciasteczka do Bliklego, walczy dalej.

Duże, przedwojenne mieszkanie państwa Romaszewskich na warszawskim Powiślu jest wzorcowym przykładem, jak wygląda mieszczańsko- inteligenckie wnętrze. Dużo książek. Obrazy. Urządzone eklektycznie, ale ze smakiem. Widać, że każdy sprzęt ma tu jakąś historię. Wygląda, jakby rodzina mieszkała tu od pokoleń. Aż trudno uwierzyć, że Romaszewscy kupili je raptem dwadzieścia lat temu.

Jest tu jednak mnóstwo cennych - z sentymentalnego, nie materialnego punktu widzenia - pamiątek po przodkach. To wszystko tworzy nastrój zasiedzenia i stabilizacji. Jeden przechodni pokój pełni funkcję domowego "biura" (prawdziwe biuro pana senatora znajduje się w tym samym domu na ostatnim piętrze). Stoi tu komputer, na okrągło dzwonią telefony. (...)

Reklama

Zofia Romaszewska, jak sama mówi, jest "dzieckiem wojny". To pokolenie, które zaczęło mieć normalne dzieciństwo dopiero w wieku szkolnym. Mała Zosia wychowywała się trochę bez dozoru. Babcia Wandzia miała dwoje dzieci: Irenę i Stasia, ojca naszej bohaterki. Bardzo przeżyła przedwczesną śmierć swojej córki. Była osobą zamkniętą w sobie i nie bardzo interesowała się wnuczkami. Dziewczynkę przywiązywano długim drutem do trzepaka, jak wiejskiego kundelka. W ten sposób całe dnie spędzała na świeżym powietrzu. Bawiła się w specjalnych szeleczkach, budząc tym nowoczesnym "patentem" furorę na ulicy.

Zosia jednak od najmłodszych lat potrafiła odróżnić wolność od niewoli. Gdy tylko uznano, że jest dostatecznie samodzielna i wyzwolono ją z szelek, wspięła się na ogrodzenie, żeby wyjść na ulicę. Niestety, sukienka zaczepiła się o drut kolczasty i Zosia zawisła dwa metry nad ziemią. Tak bardzo bała się kary, że wisiała w milczeniu dobrą chwilę, aż wreszcie uwolnił ją rozbawiony przechodzień. Ojciec Zosi, Stanisław Płoski, był historykiem i oficerem polskiego wywiadu wojskowego - znakomicie znał rosyjski. W czasie wojny został szefem Biura Historycznego Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Ukrywał się z fałszywymi dokumentami, nie było go w domu. Jego żona zaś pracowała w wywiadzie "Parasola" i do jej zadań należało śledzenie gestapowców. Gdy wybuchło powstanie, mama wzięła w nim udział wraz z oddziałem dywersji kobiet (DiSK). Tuż przed godziną "W" przybiegła do domu pożegnać się z córką.

(...)

Po upadku powstania babcię i Zosię zabrano do obozu w Pruszkowie. Zostały zamknięte w sektorze przeznaczonym dla starców i inwalidów. Nadjechał pociąg. Nie bydlęcy, ale osobowy, z całkiem wygodnymi wagonami. Przypominał dzisiejszą kolejkę podmiejską. Zosia biegała między ławkami, przyglądała się podróżnym. Wszyscy byli starzy, smutni, chorzy. Siedzieli spokojnie, rozmawiali - jak to przed podróżą. Babcia, kompletnie nieobecna duchem, usiadła naprzeciwko upiornej, starej jak świat kobiety, całej w czerni, która bezustannie strofowała ruchliwą czterolatkę. "Ja nie pojadę" - oświadczyła Zosia stanowczo. Babcia nie zareagowała. Samowolna Zosia, przyzwyczajona do tego, że zawsze robiła to, co chciała, wyskoczyła z wysokiego wagonu na ziemię. Pociąg odjechał. Została sama. Po wojnie Stanisław szukał śladów matki. Bez skutku. Przepadła jak kamień w wodę. Można się tylko domyślać, że tych starych, nieprzydatnych dla III Rzeszy ludzi Niemcy wywieźli na stracenie - do komory gazowej w którymś z obozów koncentracyjnych.

Błąkającą się Zosię spotkali przypadkiem znajomi rodziców i zajęli się nią. Na szczęście rodzicom udało się przeżyć. Ewa pod koniec powstania przepłynęła Wisłę na praską stronę i została aresztowana przez Sowietów, ale dosyć szybko ją wypuścili. Stanisław trafił do oflagu. Pod koniec wojny mama odnalazła córkę i wróciły do domu na Bielanach. Zamieszkały na piętrze, bo parter Ewa, wykształcona w podziemiu AK-owskim, zaminowała. Chroniło to je przed bandami szabrowników i bandytów, plądrujących zburzone miasto. Na piętrze w czasie powstania mieszkali Niemcy. Zosia pamięta pięknie ubraną choinkę - niektóre zabawki z symbolem swastyki - i poczucie krzywdy, gdy mama wyrzuciła drzewko przez okno.

(...)

Przeprowadzili się na ulicę Zygmuntowską na Pragę. Zajmowali dwa pokoje z kuchnią. W jednym zainstalował się Stanisław razem z wielką biblioteką i prątkami gruźlicy, w drugim Zosia z mamą. W kuchni spała służąca. Ojciec utrzymywał dom z pracy nad bibliografią historii Polski XIX wieku. Pracował w pokoiku w Pałacu pod Blachą, gdzie zimą było lodowato, a w lecie panował nieznośny upał. Nie było to dobre dla jego płuc - miał otwartą gruźlicę, często wyjeżdżał do sanatoriów w Zakopanem i Otwocku. Założono mu odmę. Na szczęście córka nie zaraziła się od ojca. Było biednie, przysmakiem był chleb z cukrem lub z marmoladą buraczaną, sprzedawaną w blokach, na wagę. Rodzice chronili córkę przed polityką. Nie rozmawiali z nią na ten temat. Jedynym "politycznym" zachowaniem był kategoryczny zakaz chodzenia na pochody pierwszomajowe.

Dziewczynka obserwowała z okna, jak przechodzą przez most Śląsko-Dąbrowski - i bardzo zazdrościła uczestnikom. Ponieważ krnąbrna dziewczynka nie chciała pójść do szkoły, matka intensywnie zajęła się jej wychowaniem. Postanowiła uczyć ją sama. Lekcje matematyki i polskiego odbywały się zimą, a latem - geografii, biologii i historii. Do dziś Zofia Romaszewska trzyma zeszyty z tego okresu: skrupulatnie notowały w nich obserwacje z wycieczek, szczegółowe wiadomości na temat ziół, zwierząt, obiektów historycznych, a nawet zakładów: Zosia dowiadywała się, jak działa np. cukrownia czy elektrownia. Suszyły kwiaty do zielnika, Zosia uczyła się oznaczać je za pomocą klucza Rostafińskiego. Później przyszedł czas na chemię i fizykę. Mama uczyła Zosię razem ze starszą dziewczynką, której udzielała korepetycji. W domu pojawiły się probówki, palnik, retorty. Piłowały patelnię, żeby uzyskać opiłki żelaza. Niestety, nigdzie nie można było kupić mikroskopu.

(...)

Opowieść o Zofii Romaszewskiej pochodzi z książki Anny Poppek "Żony opozycjonistów" wydanej przez G+J Książki

Ostatecznie Zofia Romaszewska studiowała fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1976 r aktywnie działała przy Komitecie Obrony Robotników (KOR), którego członkiem był jej mąż, Zbigniew Romaszewski, m.in. organizowała pomoc dla robotników represjonowanych w Ursusie i Radomiu.

Później kierowała Biurem Interwencji KSS KOR, od wprowadzenia stanu wojennego działała w podziemnych strukturach "Solidarności". Aresztowana w lipcu 1982 i skazana na 3 lata pozbawienia wolności, została zwolniona na mocy amnestii rok później. Nie zaprzestała jednak działalności opozycyjnej. W 1982 r. razem ze Zbigniewem Romaszewskim utworzyli niezależne radio Solidarność. W wolnej Polsce Zofia Romaszewska zorganizowała Biuro Interwencyjne przy Senacie RP, w latach 1991-1993 była sędzią Trybunału Stanu. W 2010 klub parlamentarny PiS przedstawił ją jako kandydatkę na urząd Rzecznika Praw Obywatelskich. Ta kandydaturę wywołała dyskusję polityczną.

W wywiadzie dla Polskiego Radia z okazji rocznicy powstania KOR we wrześniu 2011 r Zofia Romaszewska powiedziała: Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że byliśmy naiwnymi idiotami Wyobrażałam sobie, że pomimo różnych poglądów, wszyscy będziemy wobec siebie lojalni i nie podstawimy sobie nogi. Niezależnie od bardzo różnych poglądów na to, jak powinien wyglądać nasz kraj Ja sobie wyobrażałam, że lojalność typu przedwojennego jest bezdyskusyjna, taki pomysł wydawał mi się obrzydliwy, że ktoś, komuś , zza węgła podstawia nogę. A teraz jest on w stałym programie funkcjonowania politycznego. W tym sensie my byliśmy idiotami. Myśmy sobie nie zdawali sprawy z tak silnych kontaktów Kuronia czy Michnika z ludźmi z władzy peerelowskiej. To znaczy myśmy w ogóle o tym nie myśleli, nie wydawało nam się to w ogóle istotne, kto jakie ma kontakty. W tym sensie byliśmy idiotami.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy